173292.fb2 G?owa Minotaura - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

G?owa Minotaura - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

/…/ każde zaniedbanie jest świadome, każde przypadkowe zetknięcie jest uplanowanym spotkaniem, każde upokorzenie – karą, każde fiasko – tajemniczym zwycięstwem, każda śmierć – samobójstwem.

Jorge Luis Borges, Deutsches Requiem (przeł. Zofia Chądzyńska)

Worochta, poniedziałek 8 lutego 1937 roku,

godzina czwarta po południu

Rita Popielska szusowała po Jelenim Stoku, który prowadził od niedawno wybudowanego schroniska po ciemny pas buków. Jej zgrabna sylwetka, jasna, porcelanowa cera oraz policzki, które od mrozu i wiatru nabrały barwy rumianych jabłek, zwracały powszechną uwagę. Podczas schroniskowych posiłków starsze panie patrzyły na Ritę z lekką pogardą, zakładając, iż każda piękna dziewczyna prędzej czy później zostanie ulicznicą lub utrzymanką, młodsze – z zazdrością, panowie zaś – albo z pożądaniem, albo z bezsilną rezygnacją. Ona sama, nie zdając sobie nawet sprawy, iż wywołuje tak różnorodne uczucia, oddawała się śnieżnym rozrywkom z takim zapamiętaniem, jakby każdy dzień był ostatnim dniem zimowych wakacyj. Z ciotką Leokadią, która nieustannie grała w bridża, miała kontakt tylko w restauracji przy posiłkach. Nawet jednak wtedy nie musiała znosić jej ironicznych spojrzeń ani mędrkowatych uwag, ponieważ przy ich stoliku od pierwszego dnia wywalczyli sobie miejsce dwaj bracia, panowie Krzemiccy, z których młodszy, Adam, był studentem Politechniki Lwowskiej, a starszy, Zygmunt – podchorążym z Pułku Strzelców Kresowych w Stanisławowie. Rita z radością rzucała się podczas posiłków w błyskotliwą i pełną flirtów rozmowę z oboma młodzieńcami, zwłaszcza gdy ciotka Leokadia, przełknąwszy zaledwie kilka kęsów, biegła w stronę zastawionego palmami foyer, skąd dochodził zapach cygar i szelest tasowanych kart. Rita – dziewczę płoche i niestałe w zainteresowaniach – bardzo często z beztroskim uśmiechem przerywała rozmowę z braćmi, którzy jeden po drugim czerwienili się jak uczniacy, porzucała ich w pół słowa i biegła do swojego pokoju, aby tam przebrać się w ciepłe majtki, grube pończochy, wąskie narciarskie spodnie oraz dwa zakopiańskie swetry; czapki nigdy nie nosiła, gdyż wełna gryzła ją i drapała w głowę. A potem pędziła z nartami na stok i zjeżdżała w szalonym tempie w dół, z rozwianym czarnymi włosami, pozostawiając za sobą i braci Krzemickich, i kilku innych gimnazjalistów czy studentów, którzy na darmo starali się dorównać wysportowanej pannie. Było to prawie niewykonalne – dogonić dziewczynę, która na nartach jeździła od piątego roku życia i każde wakacje zimowe spędzała w Karpatach.

Myliłby się jednak ktoś, kto by sądził, że Rita Popielska rzuca się w wir wiatru i śniegu tylko z atawistycznej, młodzieńczej potrzeby wyładowania energii. Czyniła to z zupełnie innego powodu. Uznała bowiem, skądinąd bardzo słusznie, że im szybciej mija dzień, im bardziej zmęczona zanurza się wieczorami w chłodną, pachnącą pościel, tym szybciej upłynie jej cały dwutygodniowy pobyt w Worochcie i tym rychlej powróci do Lwowa. A tam chciała już być za wszelką cenę. Bo tam ktoś na nią czekał. Tajemniczy mężczyzna, który przez konduktora podał jej w pociągu liścik, kiedy nocą, otulona grubym pikowanym szlafrokiem, wracała z ustępu do sleepingu, dzielonego z chrapiącą ciotką. Konduktor uchylił wtedy czapki, wręczył jej pachnącą męskimi perfumami kopertę i powiedział, iż na dworcu we Lwowie pewien zamaskowany młodzieniec prosił go o tę przysługę, którą właśnie spełnia.

Rita dlatego między innymi uwalniała się od towarzystwa różnych adoratorów, bo chciała być sama. Pragnęła stanąć pomiędzy starymi świerkami i bukami i po raz setny przeczytać ów list, po którym czuła przyjemny mętlik w głowie.

Niepokojąca Panno Rito!

Zanim Pani nie ujrzałem w pewnym zakazanym miejscu na Zamarstynowie, w towarzystwie jakiejś panny oraz cyrkowych atletów, byłem zupełnie innym człowiekiem – znudzonym i cynicznym bon vivantem, który wszystko już przeżył i wszystko widział. Człowiekiem, który poznał i zło, i dobro w najczystszej postaci. Aby Pani udowodnić, że nie są to czcze słowa, dodam tylko, że byłem poszukiwany przez policje trzech krajów, siedziałem w więzieniu i doszedłem do ogromnego majątku. Dla przeciwwagi dodam, że jestem wysoko wykształcony i mam lat dwadzieścia siedem. W tej chwili nie muszę już pracować na mój byt, nie muszę robić niczego. W moje życie wkradła się potężna i obezwładniająca nuda. Aż do tego styczniowego dnia, kiedy Panią ujrzałem. Jeśli wcześniej poznałem zło i dobro w postaci czystej, to teraz w Pani osobie zobaczyłem najwyższe piękno. Słaby mężczyzna napisałby: – „Nie mogę spać ani jeść, marzę o jednym Pani spojrzeniu, o jednym uśmiechu

Pani cudownych ust”. Ja tak nie napiszę, ja jestem mocnym mężczyzną, typem zdobywcy, który cały świat może rzucić Pani do stóp, i dlatego powiem coś śmiałego i zuchwałego: marzę o Pani całej. Pani obecność w tej spelunce na Zamarstynowie świadczy, że jest Pani również osobą zdecydowaną i drwi sobie z tego, co społeczeństwo uważa za przyzwoite. Rito! Jeśli tylko zdobędzie się Pani na tak śmiały krok i zgodzi się otrzymać ode mnie następny list (do którego dołączę moje zdjęcie), to niechże Pani zechce którejś niedzieli w samo południe stanąć pod zegarem kawiarni „Wiedeńskiej” na Hetmańskiej. Co niedziela w samo południe będę stał w pobliżu i patrzył na przechodzących tamtędy ludzi. Wiem, że którejś niedzieli i Ty będziesz między nimi.

Lwów, środa 17 lutego 1937 roku,

godzina szósta po południu

Popielski od dłuższego czasu był stałym gościem kawiarni „Szkockiej” na rogu ulic Łozińskiego i Fredry i zdołał już przyzwyczaić personel do swoich dziwactw. Niczego nigdy nie zamawiał poza niezliczonymi szklankami gorzkiej mocnej herbaty, gdyż – jak oznajmił pierwszego dnia – przechodzi właśnie okres diety, która ma oczyścić organizm ze zbędnych trucizn. Nie dodawał już, że te trucizny są głównie alkoholowego pochodzenia, bo i po co miał się zbytnio spoufalać z kelnerami i kelnerkami, którzy w tym lokalu i tak wykazywali sporą dezynwolturę wobec gości. Z każdym dniem głodówki czuł, jak jego waga spada, a irytacja na cały świat rośnie: na Hannę, której poranne śpiewanie godzinek coraz częściej wybudzało go z dopiero rozpoczętego snu, na swoich kolegów z urzędu połicyjno-śledczego, którzy zbyt opieszale szukali ludzi o uderzającej brzydocie, i na matematyków, bywalców „Szkockiej”, którzy traktowali go z góry i nieco ironicznie.

Zdążył już poznać większość z nich i zorientować się w problemach, które ich zajmowały. Jednakże jego wiedza matematyczna, zdobywana onegdaj w Wiedniu u znakomitego Wielkopolanina, Franciszka Mertensa, i u posępnego Wilhelma Wirtingera, była już mocno zwietrzała, więc wybuchy entuzjazmu lwowskich matematyków nad jakimiś zagadnieniami, które nosiły osobliwe, a czasami i poetyckie nazwy, wydawały mu się szczenięcą ekscytacją. Kiedy profesor Stefan Banach unosił ręce – a nierzadko w każdej z nich jednocześnie dymił papieros – i zachwycał się nowym przyczynkiem do „kanapki Steinhausa”, „gry Mazura” lub „trójnogu i kostki Hilberta”, Popielski miał wrażenie, że przeniósł się w swoje lata gimnazjalne, gdy z kuzynką Leokadią grał w szachy i różne posunięcia określali nazwiskami bohaterów czytanych właśnie książek, w wyniku czego zrodził się „mat Winnetou” i „gambit Kmicica”. Kiedy Stanisław Ulam, skacząc jedną nogą po krześle, a drugą po podłodze, wywodził o „zagęszczaniu osobliwości” albo o „przestrzeniach niby-gęstych”, Hugo Dionizy Steinhaus i Stefan Kaczmarz rozlewali kawę, a niekiedy i wódkę, i każdy na swój sposób krytykował jakąś najnowszą pracę francuską o szeregach ortogonalnych, a Stanisław Mazur epatował liniowymi metodami summacji, komisarz – może pod wpływem skręcającego go głodu – popadał w coraz większą mizantropie i w głęboki kompleks swoich niewykorzystanych szans. Przypominał sobie szczęśliwe lata wiedeńskie i kochaną niegdyś matematykę, którą porzucił dla filologii z powodów zdrowotnych – wykłady i seminaria filologiczne na Uniwersytecie Wiedeńskim odbywały się zwykle wieczorami, wobec czego mógł unikać słonecznego światła. Nie zdążył zatem poznać skomplikowanych zagadnień, o których dyskutowali. Przychodził do „Szkockiej” w porze obiadu, siedział w ponurym milczeniu, sam, w pierwszej sali, pod kotarą wejścia prowadzącego w głąb lokalu, i przypatrywał się bardzo uważnie wchodzącym. Wiedział, że morderca zna doskonale z gazet jego aparycję i czekał, aż zobaczy na jakiejś twarzy przestrach na swój widok. Zdarzyło się tak tylko raz, lecz twarz wchodzącej osoby była niestety niebrzydka i na dodatek kobieca. Należała do pewnej prostytutki, która niegdyś wyśmiała dotkliwie jego męską poalkoholową niemoc. Nudził się więc Popielski haniebnie. Gazet nie czytał, a szachów nawet nie rozkładał, gdyż obawiał się, że jeszcze któryś z geniuszy matematycznych zechce z nim zagrać i spotka go natychmiastowa i nieunikniona klęska.

Pewne spostrzeżenie, jakie poczynił pierwszego dnia, obaliło powszechny lwowski mit, któremu on sam również uległ – a mianowicie przekonanie, iż uczeni ci pisali na obrusach. Otóż wcale tak nie było – matematycy zaczerniali chemicznymi ołówkami albo marmurowe blaty stolików, albo stronice specjalnej księgi, która zawsze znajdowała się u szatniarza. Ta obserwacja sprawiła Popielskiemu głęboki zawód, bo przecież mit ten był jednym z filarów jego rozumowania, iż człowiek o twarzy goryla, piszący po obrusie katowickiej restauracji „Eldorado”, jest lwowskim matematykiem. Szybko jednak pozbierał się po tym chwilowym niepowodzeniu i rozpoczął dokładnie zaplanowane śledztwo.

Przez cztery pierwsze dni obserwował matematyków i co chwila żądał od kelnera podawania ich nazwisk. Urozmaicał to sobie upartym podsumowywaniem dotychczasowego śledztwa, analizowaniem po raz tysięczny okoliczności, w jakich znaleźli z Mockiem zamordowaną Klementynę Nowoziemską, oraz rozmowami z pewną niewiastą lekkich obyczajów, która – na jego prośbę – przychodziła do kawiarni po to, aby „kobiecym okiem” ocenić ewentualną brzydotę jakiegoś mężczyzny.

Kiedy po tygodniu już poznał luminarzy i pretendentów do matematycznych wyżyn i z bólem nie stwierdził u żadnego z nich uderzającej brzydoty, rozpoczął szukanie takich spośród nich, którzy odznaczaliby się na tyle bogatą fantazją językową, żeby wymyślić bardzo zgrabne fikcyjne nazwisko „Hugo Dionizy von Banach”. W tym celu porzucił swoje dotychczasowe incognito i przeprowadzał z nimi długie i nudne rozmowy, na podstawie których wyrabiał sobie niezawodny pogląd o bogactwie ich słownictwa i asocjacjach językowych. Po czterech następnych dniach wytypował głównego podejrzanego, którego jednak szybko musiał wymazać ze swojego spisu. Był to bowiem Hugo Dionizy Steinhaus, człowiek, który operował przepiękną polszczyzną, pełną niezwykłych i bardzo trafnych skojarzeń. Po pierwsze, nie był on brzydki, po drugie, trudno byłoby przypuszczać, aby morderca przybrał pseudonim składający się z dwóch własnych imion!

Kiedy Popielski wykreślił wszystkich bywalców „Szkockiej” ze swojej listy podejrzanych, przystąpił do indywidualnego wypytywania o ich „brzydkich” kolegów i studentów. I wtedy się zaczęło!

– W jakim sensie „brzydki”? – pytał Meier Eidelheit.

– Wiem, panie komisarzu, jak się ma geometria wy-kreślna do pięknego, artystycznego przedstawiania przestrzeni u włoskich mistrzów – zamyślał się Kazimierz Bartel. – I stąd wnioskuję o pięknie. A mówiąc o brzydocie, musiałbym poprowadzić rozumowanie odwrotne.

Kiedy Popielski spekulacje te starał się zawęzić przez porównanie poszukiwanego do małpy, jego rozmówcy wciągali go na głębokie wody abstrakcji.

– Czy rzeczownik „małpa” jest definiowalny za pomocą skończonej liczby słów? – zasępiał się Mark Kac.

– Proszę pana – rozpierał się przy stole Leon Chwistek – mogę brzydotę definiować tylko jako brak piękna. A piękno dostrzegam w sztuce, która zrzuciła z siebie nieznośny balast naśladowania natury. Zatem obrazy małpy i Wenus z Milo są jednakowo brzydkie, bo obie są elementami natury, zaś piękna w przedstawieniach natury nie ma.

Po trzech tygodniach Popielski przerwał dietę, postanowił opuścić „Szkocką” i już więcej tam nie wracać. Ze słynnej kawiarni nie prowadził żaden trop. To, co zaplanował na następne dni, było jeszcze mniej absorbujące. Miał uczestniczyć w kilku najbliższych posiedzeniach Oddziału Lwowskiego Polskiego Towarzystwa Matematycznego i tam szukać Minotaura. Tych zebrań było niewiele: jedno w marcu, jedno w kwietniu, dwa w maju i jedno w czerwcu. Jak tu dalej tropić bestię? Miał w głowie straszną pustkę, jaką nazajutrz odczuje po przyjściu do swojego gabinetu w urzędzie policyjno-śledczym. Chciał jak najdalej odsunąć od siebie myśl o wściekłych współpracownikach, którzy chodzą po Lwowie, rozpytują się o ludzi „brzydkich” i wystawiają się na głupawe dowcipy. Nie mógł znieść myśli o Marianie Zubiku, który go jutro zapyta o postępy w śledztwie. To wszystko postanowił zagłuszyć alkoholem. Koniec diety, powiedział w myślach. Po wypiciu kilku wódek rozłożył szachy i – w przypływie odwagi – postanowił zaprosić do gry któregoś z dyskutujących matematyków. Zbliżył się do ich stolika, ale oni nawet na niego nie spojrzeli. Dyskutowali kwestię istnienia automatów, które mogłyby same o sobie dać odpowiedź, skoro byłaby dana pewna liczba bezwładnego materiału w ich otoczeniu.

Popielski machnął ręką, usiadł sam do szachowych zagadek z „Deutsche Schachzeitung”, który abonowano w „Szkockiej”, i zamówił jeszcze jedną wódkę. Zatęsknił za Mockiem. Chętnie by z nim zagrał. Eberharda jednak nie było.

Katowice, środa 17 lutego 1937 roku,

godzina szósta po południu

Eberhard Mock, po znalezieniu ciała Klementyny Nowo-ziemskiej, został w Katowicach z trzech powodów. Po pierwsze, nie wierzył w lwowski ślad, tak mocno forsowany przez Popielskiego, po drugie, z Katowic było blisko do Breslau i Karen, do której jego tęsknota wzrosła wprost proporcjonalnie do wyrzutów sumienia, jakie nim targały po erotycznych ekscesach. Po trzecie i najważniejsze, zabójstwo właścicielki biura „Matrimonium” domagało się wyjaśnienia, a jego okoliczności wskazywały na Minotaura, którego Mock zaczynał nienawidzić równie mocno jak Popielski. Wprawdzie w osobie Nowoziemskiej Minotaur nie zamordował dziewicy, ale rozszarpanie i wyrwanie policzka ofiary było jego znakiem rozpoznawczym. Poza wszystkim mógł objawić się jakiś jego obłąkany naśladowca albo dziewictwo poprzednich ofiar było przypadkowe. Śledztwo zapowiadało się jako nadzwyczaj żmudne, ponieważ z biura matrymonialnego zniknęły wszystkie segregatory. Policja miała do wyboru dwie drogi: inwigilować środowisko przestępcze w poszukiwaniu ewentualnych kontaktów zamordowanej lub szukać ciemnych sprawek w jej przeszłości. Żadna z tych dróg nie wyglądała zbyt poważnie, ponieważ pani Klementyna Nowoziemska była osobą szanowaną i cieszyła się nieskazitelną opinią. Mockowi wciąż jedna myśl nie dawała spokoju, a mianowicie sugestia Popielskiego, iż właścicielka biura musiała być niegdyś burdelmamą. Wrocławski policjant po przepracowaniu wielu lat w decernacie obyczajowym znał doskonale świat zakamuflowanych prostytutek, którymi były często ubogie kobiety z ludu. Świadczyły one skrycie usługi cielesne, a przy tym wykonywały zupełnie inne zawody – były na przykład robotnicami lub służącymi. Ukryta prostytucja stanowiła intratne zajęcie. Z jednej strony nie ryzykowały zetknięcia z policją obyczajową i wpisania na odpowiednią listę, co zrujnowałoby im reputację i spowodowało zwolnienie z pracy, z drugiej zaś, mogły uskładać sporo grosza na ewentualny posag. Ponieważ nigdy nie stały na ulicy, korzystały z różnych pośrednictw. Wprawdzie Mock przedtem nie słyszał, aby biuro matrymonialne było takim pośrednikiem, ale porównanie Nowoziemskiej do burdelmamy nie dawało mu spokoju i ten trop wydawał mu się nadzwyczaj kuszący. Był prawie pewien, że „brzydki hrabia” nie jest żadnym lwowskim matematykiem, lecz zwykłym śląskim przemysłowcem, który po kryjomu korzysta z pośrednictwa Nowoziemskiej i wydaje swe pieniądze na kryptoprostytutki. Choć była to tylko intuicja, musiał jednak ją sprawdzić – Mock był jak najdalszy od tego, aby pogardzać swoją śledczą intuicją.

Miał zatem co robić i, co najważniejsze, mógł śmiało działać. Rozstanie z Popielskim też niczego nie utrudniało – znajomość niemczyzny w Katowicach była powszechna, nawet wśród prostego ludu. Popielski wystarał mu się ponadto o stosowne pełnomocnictwa, dzięki którym mógł samodzielnie działać na terenie śląskim jako przedstawiciel komendy policji we Lwowie. Mock niechętnie pożegnał Popielskiego, lecz chętnie rzucił się w wielkomiejski żywioł stolicy Śląska. Czuł się znakomicie w mieście, które przypominało mu Breslau.

Już jednak na samym początku komisarz Zygfryd Holewa wylał na Mocka wiadro wody. Policjant katowicki, który okazał się okropnym cholerykiem, wypisz, wymaluj odpowiadającym wyobrażeniom Popielskiego, powiedział dosadnie, gdzie ma pełnomocnictwa Mocka, i zakazał mu kategorycznie prowadzenia śledztwa w sprawie Marii Szynok. Zdawał sobie sprawę, że Niemiec nie będzie w stanie interweniować u polskich władz policyjnych i wznowić tego dochodzenia. Aby nie próbował jednak prowadzić go na własną rękę, dał mu pomocnika w postaci przodownika Franciszka Wybrańca, który miał natychmiast informować swojego zwierzchnika o jakiejkolwiek niesubordynacji Mocka.

Wybraniec – jako szpieg Holewy – samodzielne poczynania Mocka śledził bardzo uważne, nie przywiązywał jednak najmniejszej wagi do ich wspólnych działań, sądząc, iż Mock nie ośmieli się wraz z nim przy boku poprowadzić prywatnego śledztwa. I, kiedy przy wieczornym piwie Niemiec oznajmił mu, że nazajutrz idą do niejakiego Michała Boreckiego, który był posłańcem Nowoziemskiej, kiwnął zgodnie głową, nie pytając nawet, skąd Mock o tym wie. Ten przemilczał oczywiście, że jeszcze przed ograniczeniami nałożonymi przez Holewę przesłuchiwał Gertrudę Wozignój, u której Szynok wynajmowała łóżko, i od gospodyni dowiedział się o niejakim Michale Boreckim, narzeczonym dziewczyny. Oczywiście funkcja posłańca była wytworem fantazji Mocka.

Przesłuchanie Boreckiego było ostatnim zadaniem, jakie sobie na ów dzień wyznaczyli. Po wizycie u rewizora ksiąg handlowych firmy „Matrimonium”, pana Jana Sławińskiego, który zresztą nie miał im nic ciekawego do powiedzenia, stali pod komisariatem na Młyńskiej, skąd mieli udać się do dzielnicy Bogucice. Nie było nigdzie dorożki, a wszystkie służbowe chevrolety znajdowały się w użyciu. Wtedy dostrzegł ich przechodzący akurat tamtędy Sławiński i zaproponował pożyczenie dwóch rowerów. Pogoda była mroźna i sucha, śnieg dawno wywiało z chodników, a zatem śmiało mogli skorzystać z tego środka lokomocji.

Wjechali na rowerach w brukowaną uliczkę. Dyrektor kryminalny, człowiek słusznej wagi, od dawna nie jeździł na rowerze i bardzo uważał na początku, aby zachować równowagę. Szybko jednak stwierdził, że rower „Eboco” miejscowej produkcji jest bardzo solidny, a opony „Dunlop” czyniły go jeszcze bardziej niezawodnym. Przestał zatem zwracać uwagę na pojazd i rozglądał się wokół podczas jazdy.

Dojechali do biednej górniczej dzielnicy, która jednak wyglądała zupełnie inaczej niż ubogie kwartały Lwowa, które Mock zdążył już trochę poznać. Tu ulice były gęsto obstawione dwupiętrowymi lub trzypiętrowymi nieotynkowanymi budynkami z czerwonej cegły, a okna malowane głównie na zielono mieściły się we wnękach. Wprawdzie i tam, i tu całe rodziny zajmowały jednopokojowe na ogół lokale ze wspólnymi wygódkami na podwórkach, ale na polskim Śląsku mieszkania były znacznie większe, ulice wybrukowane i szerokie, choć – w odróżnieniu od Lwowa – w mieście rosło niewiele drzew.

Minęli duży kościół i szpital, po czym skręcili w wąską uliczkę i zatrzymali się przed pierwszym domem, którego adres Mock wypisał z raportu o znalezieniu Marii Szynok jako adres Boreckiego. Ulica Piotra numer 1. Główną aleją szły duże grupy ludzi, rozmawiających ze sobą językiem, który Niemcy pogardliwie zwali Wasserpolnisch. Mężczyźni byli ubrani w długie czarne kapoty i w kapelusze, a kobiety – w obszerne kolorowe spódnice i czepki z koronkami. Zmierzali dokądś całymi gromadami, oglądając się z ciekawością na obu mężczyzn na rowerach. Wybraniec szybko coś policzył i stuknął się w czoło.

– Środa Popielcowa – powiedział do Mocka. – Dzisiaj jest Środa Popielcowa, możemy go teraz nie zastać, a niech to piorun strzeli!

– No to poczekamy w jakiejś knajpie, aż wróci – odparł Mock. – Nie ma pan ochoty na małego sznapsa? Zimno dzisiaj!

– Pan nie zna tutejszych obyczajów. – Wybraniec się lekko zaperzył. – U nas żadna knajpa nie jest czynna w Środę Popielcową.

Mock pokręcił z niedowierzaniem głową i spojrzał w ciemne okna. Rzeczywiście, wyglądało na to, że nie ma nikogo ani na parterze, ani na piętrze. Wszedł do bramy, czysto wypucowanej i pachnącej proszkiem. Zbliżył się do drzwi opatrzonych numerem 1 i przyłożył do nich ucho. Uśmiechnął się do siebie, wyszedł na zewnątrz i kiwnął głową na Wybrańca. Ten wszedł do bramy i stanął przy drzwiach mieszkania obok Mocka. Posłuchał, a po chwili jego szerokie oblicze również rozjaśnił uśmiech.

– Ta kobitka, co tam jęczy, na pewno nie zdąży dziś do kościoła – szepnął Mock.

– No to co? Pukamy i wchodzimy? – zapytał Wybraniec.

– Poczekaj, niech skończą. – Mock znów przyłożył ucho do drzwi. – Przerwał ci ktoś kiedy w takim momencie?

Katowice, środa 17 lutego 1937 roku,

trzy kwadranse na siódmą wieczór

Michał Borecki siedział w pokoju, ubrany w spodnie na szelkach i w podkoszulek. Na kafelkowym piecu kuchennym, od którego biło gorąco, stał garnek. Na podłodze walały się dziecięce zabawki. Na ścianie wisiało zdjęcie ślubne, na którym Borecki miał sumiastego wąsa. Teraz wąs był wąsikiem i jego posiadacz przypominał Mockowi Hitlera. Mimo tego nieprzyjemnego skojarzenia Mock uśmiechał się od ucha do ucha. Aspirant Wybraniec co chwilazerkał przez okno na rowery, które ustawił na podwórku tak, by mieć je na oku.

– Ale sobie fajnie podupcyłeś, co Borecki? – Mock wsadził wskazujący palec jednej ręki w pierścień uczyniony z palców drugiej, i kilkakrotnie nim poruszył. -Tylko pytanie, jaką kobitkę tak dupcyłeś? Ja tu w kuchni nikogo nie widzę. – Mock zajrzał pod stół.

– Nie rozumiem po niemiecku – odparł po polsku Borecki.

Mock wstał i ruszył w stronę drzwi prowadzących do jedynego pokoju. Borecki był szybszy. Zastawił drzwi własnym ciałem. Był dobrze zbudowany. Potężne mięśnie przedramion napinały się pod skórą ozdobioną tatuażami. Mock odsunął się od niego, podszedł do okna i przyjrzał się futrynie. Była zalepiona plastrami i zapchana pakułami – jak w mieszkaniu Popielskiego. Ktoś, kto chciałby uciec z pokoju przez okno na podwórko, nie uczyniłby tego bez hałasu. Mock zbliżył się do pieca kuchennego. Podniósł pokrywę garnka i powąchał.

– O, coś dobrego, ładnie czosnkiem pachnie – mlasnął językiem. – A ja taki jestem głodny…

Ku całkowitej konsternacji Boreckiego i Wybrańca nalał sobie zupy do metalowej miski, postawił ją na stole i zaczął jeść. W połowie przerwał i spojrzał na Boreckiego.

– Jeśli w tym pokoju jest twoja żona, Borecki – powiedział powoli, czekając, aż Wybraniec przetłumaczy – to zaraz się ubierze, wyjdzie stamtąd i się z nami przywita. A jeśli tam nie ma twojej żony, to sobie na nią poczekamy, prawda Wybraniec? Poczekamy, aż wróci z dziećmi z kościoła.

– Czego chcesz? – zapytał Borecki.

– Chcę wiedzieć wszystko o Marii Szynok.

– Ależ panie dyrektorze kryminalny – zaprotestował Wybraniec, nie przetłumaczywszy kwestii Mocka – pan nie ma prawa prowadzić śledztwa w tej sprawie!

– Idź, popilnuj rowerów! – krzyknął na niego ze złością dyrektor kryminalny. – Jestem twoim zwierzchnikiem i wydaję ci rozkaz!

– No i pójdę. – Wybraniec zrobił urażoną minę. -A pan i tak się niczego nie dowie, bo on nie mówi po niemiecku!

– Przypomni sobie. – Mock siorbnął aromatyczną zupę czosnkową, w której pływały kawałki chleba. – To ty go tak niepokoisz, że zapomniał języka w gębie!

Wybraniec wyszedł czerwony jak indor. Mock zjadł zupę i nalał sobie dokładkę. Na stole położył dwa złote.

Nie chcę odbierać twoim dzieciom od ust – powiedział i dalej energicznie machał łyżką.

Za ścianą coś się poruszyło. Zegar wybił wpół do siódmej. Mock wyciągnął paczkę polskich papierosów, „Egipskie”, które mu nadzwyczaj smakowały, i przesunął ją po stole w stronę Boreckiego. Za ścianą rozległ się szmer i lekko zaskrzypiały uchylające się drzwi.

Serdecznie witamy! – krzyknął Mock. – I zapraszamy do nas, pani Borecka!

– Czego pan chce? – zapytał po niemiecku mężczyzna w podkoszulku.

– No widzisz! – Mock roześmiał się jeszcze szerzej. – A nie mówiłem, że ten dureń cię niepokoił? Mówisz po niemiecku jak ta lala!

– Czego? – warknął Borecki.

– Dowiedziałem się, że byłeś narzeczonym Marii Szynok. Osobliwy narzeczony, który jest żonaty. Ale może po polsku „narzeczony” to „kochanek”?

Borecki milczał, a Mock, nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował:

– Nieważne, czy ty byłeś jej narzeczonym, czy ona twoją kochanką. Ważne, że ją chędożyłeś, tak?

– Tak.

– No wreszcie coś powiedziałeś! – Mock klasnął w dłonie. – No to teraz mi powiedz, jak bardzo chciała wyjść za mąż, jak szukała męża, czy była w jakimś biurze matrymonialnym, czy spotkała jakiegoś mężczyznę, który by się chciał z nią ożenić. Wiesz coś o tym?

– Nie ośmieliłaby się mi powiedzieć. – Borecki uśmiechnął się do siebie. – Wiedziała, żebym jej za to wpierdolił. Była moja albo niczyja!

– Kiedy ją miałeś pierwszy raz, była dziewicą?

– A gdzie tam! – Borecki wybuchnął głośnym ponurym śmiechem, który odbił się echem o ściany kuchni. – Ona już się skrobała kilka razy!

– W szpitalu?

– Nie, w szpitalu nie. W Polsce idzie się za to do ciupy.

Mocka coś tknęło. Powróciła jego intuicja o kryptopro-stytucji, której się oddawała Szynok, i o jakimś pośrednictwie w tym procederze. Poczuł szybkie bicie serca. Jeszcze nigdy nie słyszał, aby szanowane biura matrymonialne pośredniczyły na rynku usług cielesnych. Że były nimi babki aborcyjne – o tym słyszał bardzo często i nawet kilka razy sam się z tym zetknął. Umiały one łatwo przekonać swe zrozpaczone i na ogół ubogie klientki, że jedna noc z zamożnym panem nie jest żadnym wstydem.

No to gdzie się pozbyła płodu? – Mock zauważył, że Borecki nie zrozumiał tego pytania, więc ze wstrętem użył poprzedniego czasownika. – Gdzie się wyskrobała? U kogo?

– A bo ja wiem? To było przede mną!

Mock zdjął płaszcz i kapelusz. Machnął na stojącego przy rowerach Wybrańca, aby wszedł do środka. Rozłożył ręce na znak, że niczego się nie dowiedział. Spojrzał chłodno i spokojnie na Boreckiego. Bez uśmiechu.

– Podaj mi nazwisko kobiety, która robi skrobanki w tym mieście, w tej dzielnicy. Nie wsadzę jej do ciupy. Muszę z nią tylko porozmawiać.

– Nie wiem! Nie znam nazwisk żadnych babek, które skrobią!

– Mamy czas. Mamy bardzo dużo czasu.

Lwów, niedziela 21 lutego 1937 roku,

trzy kwadranse na południe

W „Wiedeńskiej” przy placu Mariackim w niedzielne przedpołudnia panował duży ruch. Dzisiaj kawiarnię zapełniali głównie zamożni Żydzi, którzy w odróżnieniu od swoich chrześcijańskich współobywateli nie śpieszyli do lwowskich kościołów, gdzie odbywały się uroczyste sumy. Bywalcy lokalu spożywali o tej porze czekolady, ciastka i owoce w rodzinnym gronie i na ogół należeli do zamożnej i liberalnej inteligencji. Pobożnych Żydów nie było tu wielu, ponieważ unikali oni wszelkich kontaktów ze swoimi wolnomyślicielskimi pobratymcami. Nie przychodzili tam również kupcy, którzy niedzielne przedpołudnia spędzali w „Grand Cafe” przy ulicy Legionów. Za to lekarzy i adwokatów była w „Wiedeńskiej” prawdziwa obfitość.

Edward Popielski nie szukał żadnego z przedstawicieli tych zawodów. Jedyna profesja, która go interesowała od prawie trzech tygodni, to matematycy. Przebywał w tym lokalu tylko dlatego, aby ujrzeć fizjonomię mecenasa Eisiga Nussbauma, którego pewien informator scharakteryzował następująco: „gość z mordu jak koczkodan”. Nazwisko tego adwokata było ostatnim na liście sporządzonej przez aspiranta Kacnelsona i różniło się tym od innych, iż nie zostało podkreślone. Lista ta powstała jako wynik żmudnej, dwutygodniowej pracy Kacnelsona i Cygana. Obejmowała ludzi uzdolnionych matematycznie, którzy jednak nie wybrali tego kierunku studiów. Aby zdobyć te informacje, Kacnelson obszedł wszystkie szkoły żydowskie, a Cygan – chrześcijańskie i państwowe. Rozmawiali nie tylko z dyrektorami i nauczycielami matematyki i fizyki, ale również wypytywali bibliotekarzy o byłych uczniów, którzy wykazywali szczególne zainteresowanie szaradami i grami logicznymi. Grabski z kolei wykonał tytaniczną pracę, zdobywając wiadomości o różnych prywatnych nauczycielach, którzy żyli z korepetycyj, oraz o guwernerach w bogatych domach. Tym razem wszyscy funkcjonariusze pytali o tuszę. Powstała całkiem pokaźna lista pięćdziesięciu dwóch nazwisk, którymi podzielili się po równo – jak w bridżowym rozdaniu. Trzynastym nazwiskiem na liście Popielskiego był właśnie mecenas Eisig Nussbaum, którego fizjonomii nie dane mu było obejrzeć, gdyż przebywał on do soboty w podróży służbowej w Tarnopolu. Informator Popielskiego, który porównał adwokata do koczkodana, zapewniał go, że może się walić i palić, a prawnik zawsze przyjdzie do „Wiedeńskiej” w niedzielne południe. I rzeczywiście, kiedy do lokalu wkroczył szczupły, niewysoki mężczyzna, z którego wyraźną brzydotą kontrastowała wspaniała, śródziemnomorska uroda jego towarzyszki, zegar w sali wybił południe. Kelner mrugnął do Popielskiego, że oto właśnie pojawił się mecenas, o którego komisarz przed chwilą wypytywał i za którego wskazanie ofiarował mu całe dwadzieścia groszy. Policjant wstał, aby podejść do prawnika, lecz zaraz zaniechał tego zamiaru. Ciężko westchnął, kiedy ujrzał, iż zamiast lewej ręki ma on protezę zakończoną drogą zamszową rękawiczką.

Popielski zaklął w duchu. Powinien był powiedzieć swoim ludziom, aby sporządzając listy, wypytywali nie tylko o tuszę, ale i o wszystko, co mogłoby dyskwalifikować podejrzanego jako akrobatę, który skacze po wrocławskich dachach. Z irytacją spojrzał w okno i zaraz się uspokoił. W jednej chwili zapomniał o swoim śledztwie.

– Boże, jakaż ona jest piękna – szepnął.

Jego córka, która wolno spacerowała tuż obok i rozglądała się w jakimś rozmarzeniu, rzeczywiście była zjawiskowo piękna. Popielski uświadomił sobie nagle, że pod zegarem przy „Wiedeńskiej” umawiają się zakochani. Schował się za firankę i czekał, aż podejdzie jakiś adorator. Po dłuższej chwili Rita odeszła w stronę Teatru Wielkiego, a Popielski wypadł z kawiarni i pobiegł za nią. Musiał poznać powód tego spaceru, choć w głębi ducha wiedział, że i tak nie usłyszy prawdy.

Prawdziwy powód jej spaceru znał autor uwodzicielskich listów, który spod pomnika hetmana Sobieskiego patrzył bardzo uważnie przez lornetkę na ojca i córkę.

Lwów, piątek 26 lutego 1937 roku,

dwa kwadranse na siódmą wieczór

Gorzkie żale w kościele św. Mikołaja gromadziły zawsze sporą grupę gimnazjalistek. Przyciągała je tutaj nie tylko niewątpliwa pobożność, lecz również osoba księdza Konstantego Kierskiego, który głosił wstrząsające nauki. Oprócz ognistego talentu kaznodziejskiego natura nie poskąpiła młodemu kapłanowi również męskiej urody. Kiedy stał na ambonie i rzucał głową w gniewie, aż gęste czarne włosy sypały mu się na czoło, albo ronił łzy szczerego żalu, które płynęły po policzkach jego pociągłej uduchowionej twarzy, wzbudzał u większości młodych dziewcząt jednocześnie lęk i oczarowanie. Nic dziwnego zatem, że gimnazjalistki tłumnie przybywały na gorzkie żale i zapełniały swe zeszyty do religii – ku radości szkolnych katechetów – pobożnymi obrazkami, które można było otrzymać jako dowód uczestnictwa w wielkopostnych nabożeństwach.

Rita Popielska nie podzielała poglądu swoich koleżanek na temat duchowego i cielesnego piękna kapłana. Kiedyś nawet, nie mogąc znieść ekstatycznego niemal zachwytu jednej z nich, wypaliła ostro, iż ksiądz Kierski to na pewno „ciota”. Mimo tego negatywnego nastawienia, bywała jednak u św. Mikołaja ze względów towarzyskich, ponieważ tam było zawsze najwięcej jej koleżanek i mogły potem długo wspólnie wracać do domu, odprowadzając się wzajemnie.

Tego dnia jednak nie miała zamiaru wracać z koleżankami do domu. Stała blisko wyjścia, ściskała w kieszeni obrazek, który przed końcem nabożeństwa zdobyła swym czarującym uśmiechem, i czekała na stosowną okazję, by zmylić czujność ich katechetki, siostry Bonifanty.

Ach, ja Matka tak żałosna! Boleść mnie ściska nieznośna, Miecz me serce przenika. Czemuś Matko ukochana, Ciężko na sercu stroskana? Czemu wszystko truchlejesz?

Kiedy wybrzmiały już słowa polskiego odpowiednika Stabat Mater, siostra Bonifanta podeszła do grupy młodszych gimnazjalistek, by wprowadzić tam zakłócony chwilowo porządek. Wtedy Rita, uścisnąwszy na pożegnanie dłoń swojej nowej przyjaciółki, Beaty Zacharkiewicz, zwanej „Tyką”, wyszła szybko z kościoła, zbiegła w dół i skręciła w prawo. Tu już jej nie ujrzy siostra Bonifanta.

Na Mochnackiego panował mrok, przecinany tu i ówdzie żółtymi strugami światła bijącego od gazowych latarń. Pod starym kasztanem na rogu stał baciar w kapeluszu nasuniętym na oczy i palił papierosa. Zrobiło się jej nieswojo. Poszła pod górę dość stromą ulicą Mochnackiego, ślizgając się na oblodzonym bruku. Baciar oderwał się od drzewa i ruszył za nią. W pustej ulicy nie było nikogo.

Biblioteka Uniwersytecka była już zamknięta. U góry ulicy widać było drzewo szarpane wiatrem, pod którym stał jakiś inny człowiek. Rita chciała wrócić do kościoła, ale na jego wysokości był już baciar. Stał przez chwilę i patrzył na nią, po czym usunął się w cień bramy. Rita odetchnęła pełną piersią i ruszyła jeszcze szybciej w górę ulicy. Zaraz skręci i po kilku minutach znajdzie się na placu Akademickim, pod pomnikiem Fredry, w przyjaznym wielkomiejskim szumie, wśród świateł, wystaw i ludzi budzących zaufanie.

Człowiek stojący u góry pod drzewem nagle ruszył w stronę Rity. Znów poczuła skurcz w gardle. Miała dwie możliwości: albo iść w jego stronę, albo wrócić pod kościół, gdzie być może czekał na nią drugi baciar, ten w kapeluszu. Wybrała trzecie wyjście. Skręciła w boczną uliczkę Chmielowskiego. Tu latarń było bardzo mało. Na tle nielicznych oświetlonych okien siekła mżawka. Za sobą Rita zobaczyła człowieka spod drzewa. Stał i szukał jej wzrokiem. Pobiegła szybko w stronę Kaleczej Góry. Wskoczyła w zaułek, a potem do bramy, z której bił smród kociego moczu. Pogrążyła się w ciemności.

Gdy była mała, w chwilach wielkiego strachu odmawiała pacierz. Teraz nie wierzyła już w modlitwę i milczała w mroku. Przez głowę przemknęła jej zuchwała myśl. Ojciec na pewno nie zmartwiłby się, gdyby tu ją zabili, bo dla niego są ważne tylko noty z łaciny i niemieckiego! On by się tylko wściekł na widok fotografii, którą miała przy sobie, schowaną w kieszonce gimnazjalnego płaszczyka. Napisano na niej te oto słowa:

Ujrzałem Cię pod zegarem. Uczyniłaś zatem pierwszy krok. Przed tobą następne. Chcesz się czegoś o mnie dowiedzieć? Napisz do mnie. Poste restante, numer 192. Mam piękne oczy. Szkoda, że na fotografii nie są najlepiej widoczne.

Zdjęcie przedstawiało młodego mężczyznę, ubranego jedynie w spodnie i w podkoszulek. Był szczupły, lecz doskonale umięśniony. Pod napiętym materiałem rysowały się pagórki mięśni brzucha. Na głowie miał kapelusz. Jego twarz zakryta była białą chustą.

Mężczyzna dotarł do zaułka i minął bramę, kryjówkę Rity. Okrążył kamienicę i po chwili znalazł się na podwórku. Stał przez chwilę nieruchomo pod wielkim dębem. Od strony podwórka wszedł do bramy, w której Rita się schowała. Pociągnął nosem. Nie znosił kotów. Nacisnął klamkę drzwi od piwnicy. Były otwarte. Minął je i wszedł cicho po schodkach na podest. Teraz ją widział. Nikłe światło padało z okienka w którychś drzwiach i oświetlało jej plecy. Cała drżała. Ruszył w jej kierunku. Wtedy usłyszał na ulicy ciężkie kroki.

– Rito, jak można tak ryzykować i chodzić po zakazanych ulicach! – usłyszał donośny głos. – Co by na to powiedział twój tatuś!

– Śledził mnie pan, panie Zaremba? – wrzasnęła Rita. – Nienawidzę mojego ojca! Nigdy mnie nie zostawi w spokoju i zawsze będzie mnie śledził!

Po chwili dziewczyny już nie było. Na schodku leżała jej rękawiczka. Podniósł ją i długo wąchał.

Lwów, sobota 13 marca 1937 roku,

trzy kwadranse na czwartą po południu

Popielski wyszedł ze „Szkockiej”, gdzie chyba po raz pierwszy przebywał wyłącznie w charakterze gościa i gdzie wypił przed chwilą cały dzbanek gorącej herbaty z konfiturami malinowymi, wzmocniony szklanką wódki. Czuł się nie najlepiej, dopadła go grypa, która już skosiła całą jego rodzinę, włącznie ze służącą Hanną Półtoranos. Stosował zatem profilaktycznie malinowo-alkoholową miksturę, którą uważał za skuteczne remedium na wszystko.

Szedł za grupą matematyków ulicą św. Mikołaja w stronę uniwersytetu i – aby się z nimi nie zrównać i uniknąć konieczności sztucznej rozmowy – co chwilę zwalniał kroku, który od dzieciństwa miał nadzwyczaj szybki. Spotkanie z nimi i tak było nieuniknione, ponieważ zmierzał tam, dokąd oni; nie widział jednak potrzeby przyśpieszania tej kłopotliwej sytuacji. Szedł bardzo wolno w deszczu i w błocie i rozglądał się wokół, chcąc sprawić wrażenie człowieka zainteresowanego tą niezwykłą wyspą nauki w samym sercu Lwowa. Niestety, nie poczuł żadnej duchowej atmosfery. Wszystko natychmiast kojarzyło mu się z jakimiś dawnymi i całkiem świeżymi sprawami kryminalnymi. Zamiast biblioteki uniwersyteckiej widział zmasakrowane ciało studenta, który niegdyś stamtąd skoczył, zamiast bezlistnych o tej porze drzew na Mochnackiego – przerażoną twarz młodej pielęgniarki, którą zhańbiono na jednym z podwórek, a zamiast klasztoru trynitarzy – zamarznięte niemowlę, które podrzucono pod jego furtę. Wszystko wokół było złe. Nawet w zgarbionych i gestykulujących ludziach, którzy przed nim szli, nie widział największych luminarzy światowej matematyki, lecz złośliwych dystraktów o chorych ambicjach.

Wszedł za nimi do gmachu tak zwanego „starego uniwerku”, sąsiadującego z kościołem św. Mikołaja. Podobnie jak oni, oddał płaszcz i kapelusz do szatni i wszedł na pierwsze piętro, gdzie w jednej z sal wykładowych o szesnastej miało się odbyć zebranie Koła Lwowskiego Polskiego Towarzystwa Matematycznego. Oprócz spraw bieżących przewidziano również odczyt doktora Bronisława Kulika pod tytułem: Logika nazw i logika zdań.

Popielski usiadł pod oknem i oparł się plecami o parapet. W ten sposób widział dokładnie wszystkich wchodzących. Matematycy obrzucali go spojrzeniami ludzi nieobecnych duchem i zasiadali w ławkach. Niektórzy z zazdrością patrzyli na jego starannie dobrany strój: śnieżnobiałą koszulę, czarny krawat w białe grochy, kupiony w sklepie „The Gentleman”, i garnitur uszyty u Dajewskiego na Akademickiej. On z kolei spoglądał na nich zmęczonym wzrokiem i wiedział, co nastąpi o tej ponurej porze deszczowego dnia – zaraz zamknie oczy, a szelest groźnych wyrazów, takich jak „operatory sprzężone” i „przestrzenie dualne”, ukołysze go do snu. Nagle drgnął, bo zobaczył małego i pękatego człowieka o nosie zadartym jak u prosiaka. Człowiek ten, niedbale ubrany i nieogolony, wszedł do sali jako ostatni i nie zamknął za sobą drzwi. Popielski poczuł silne bicie serca.

Nieznajomy rozejrzał się, wzbudzając ogólne zainteresowanie, a jego wzrok zatrzymał się na łysej głowie Popielskiego. Podszedł do niego cicho i wręczył mu list w kopercie.

– Jestem bratem woźnego Majdy Józefa. – Popielski aż się wzdrygnął przed silnym smrodem czosnku, jaki wydostał się z ust człowieka podobnego do świni. – Mój brat chory i kazał to przekazać panu komisarzowi.

Na sali gwar już ucichł. Wszyscy patrzyli na Popiel-skiego i miłośnika czosnku, włącznie z profesorem Stefanem Banachem, który przewodniczył zebraniu.

– Już możemy zaczynać? – powiedział z irytacją przewodniczący, adresując te słowa wyraźnie do Popielskiego.

– Dziękuję – szepnął Popielski, odsunął się z odrazą od posłańca i machnął ręką, jakby odganiał muchę.

– Witam panów bardzo serdecznie na marcowym zebraniu Koła Lwowskiego Polskiego Towarzystwa Matematycznego – rozpoczął Banach. – Dzisiaj mamy przyjemność gościć pana doktora Bronisława Kulika z Krakowa, który wygłosi odczyt z zakresu logiki formalnej pod tytułem Logika nazw i logika zdań. Już sam tytuł pozwala sądzić, że mamy tu do czynienia z jakąś interesującą propozycją metodologiczną. Zapraszam, panie doktorze.

Rozległy się ciche brawa, a na katedrę wszedł szczupły, elegancko ubrany i urodziwy mężczyzna przed trzydziestką i rozpoczął od zapewnień, jaki to dla niego wielki zaszczyt występować przed tak znakomitymi uczonymi i że zanotuje wszystkie uwagi, lecz nie jest pewien, czy będzie w stanie od razu się do nich ustosunkować. Dwaj mężczyźni siedzący za Popielskim rozpoczęli rozmowę.

– Kto to w ogóle jest ten Kulik? – Popielski usłyszał za sobą szept. – Ktoś z Jagiellonki? Ktoś od Lei?

– Nie – odparł jego interlokutor. – Nie, Leja nie zajmuje się logiką. To świeży doktor od Łukasiewicza, jest chyba prywatnym docentem w Krakowie, zrobił niedawno doktorat i jeździ z odczytami po Polsce. Chce się wcisnąć do środowiska. Ponoć na dzisiejsze zebranie protegował go u Banacha sam Łukasiewicz. To jakiś miglanc, jak wszyscy ci logicy!

Popielski uśmiechnął się w duchu, stwierdzając, że plotki i zawiść mają wstęp również do świata abstrakcji. Obejrzał się dyskretnie za siebie i ujrzał dwóch matematyków, których nigdy nie widział w „Szkockiej”. Przed jednym z nich stała teczka, z której wysypywały się zeszyty. Nauczyciele gimnazjalni, pomyślał Popielski, i wyjął list z koperty. Ucieszył się jak zwykle, widząc równe i staranne pismo Mocka. Miał z policjantem z dalekiego Wrocławia szybką linię korespondencyjną. Mock dostarczał list konduktorowi pociągu Katowice-Lwów, ten po przyjeździe do Lwowa wysyłał z listem dworcowego gońca, który przynosił przesyłkę na Łąckiego. Tam zaś woźny albo dostarczał ją Popielskiemu osobiście, albo wiedział, gdzie ma go szukać. Popielski zaczął czytać list z nadzieją na jakieś nowe wieści i z radością, iż będzie miał zajęcie na nudnym posiedzeniu.

Kattowitz, 12 marca 1937 r. Drogi Eduardzie, już ci relacjonuję, co się zdarzyło od czasu mojego ostatniego listu. Jak Ci w nim pisałem, złapałem w imadło rzekomego narzeczonego Marii Szynok, niejakiego Michała Boreckiego, a ten wyjawił mi nazwisko kobiety spędzającej płody w dzielnicy, w której mieszkała ta nieszczęsna obłąkana.

Zapytasz pewnie, po co mi to w ogóle było potrzebne. Otóż idę tropem „pośrednictwa cielesnego”. Sądzę, że Szynok była ukrytą prostytutką. Najpierw myślałem, że zamordowana Nowoziemska to stręczycielka, choć nie mogłem na to znaleźć żadnego dowodu. Myśl ta jednak była moją monomanią. Nazwałem ją „tropem kryptoprostytucji”. W rozmowie z Boreckim przyszło mi do głowy, że stręczycielkami są często kobiety dokonujące spędzania płodu. Uświadomił mi to niechcący on sam, kiedy wyjawił, iż Szynok miała przed nim wielu kochanków i – jak powiedział – „skrobała się”. Przycisnąłem zatem Boreckiego, a ten podał mi nazwisko. Brzmiało ono: „Monika Halaburda”. Jak się okazało, w tej dzielnicy, owszem, mieszka kobieta o takim nazwisku, tyle że jest ona bardzo szanowaną krawcową, a prywatnie – teściową owego donżuana z przedmieścia. Zakpił on sobie okrutnie ze mnie, a moje imadło już chyba nadaje się tylko na złom. Nie zrażam się jednak, choć komisarz Holewa wciąż wkłada mi kij między szprychy. Na razie jednak ten truteń jest nieskuteczny, a ja prowadzę prywatne śledztwo na jego oczach. Jak to robię? Otóż uparcie podążam tropem „kryptoprostytucji”, odwiedzam katowickie kapłanki Afrodyty i wypytuję je o babki spędzające płody. Chodzę do nich oczywiście jako klient, a wtedy nie towarzyszy mi mój cień w postaci tego szpicla, aspiranta Wybrańca. Holewa wścieka się na mnie, wygłasza moralizatorskie tyrady, ale nie może mi przecież zabronić mojej nieszkodliwej słabostki. A ja już widzę światełko w tunelu. Czuję, że niedługo będę coś wiedział. Wiesz, że potrafię rozmawiać z dziewczynkami i że jestem dla nich hojny. Nie płacę im zresztą tylko za rozmowę. Pamiętasz, mój drogi? Homo sum et nil humani… To wszystkie wiadomości na dzisiaj.

Z najlepszym pozdrowieniem, Twój Eberhard

P.S. W sprawie morderstwa Nowoziemskiej nic nowego.

Popielski trzykrotnie przeczytał list i spojrzał na salę. Referent już chyba zbliżał się do końca odczytu, a słuchacze kręcili się niecierpliwie. Podnosił się stłumiony gwar. Popielski, który do dziś nie zdradził całkiem łaciny i często bywał na naukowych zebraniach filologicznych, wiedział, co oznacza ten odgłos. Referat albo się spotka z zachwytem, albo z miażdżącą krytyką.

– Ależ co on opowiada?! – usłyszał za sobą sceniczny szept. – Przecież to zdrada metodologiczna!

– Zabierze pan głos, profesorze? – zareagował drugi szepczący.

– Ja nawet nie splamię się udziałem w tej dyskusji!

– Oj, niechże pan profesor nie przesadza! Kiedyś już pan proesor zabrał głos po podobnym referacie…

– Nigdy! – zaperzył się profesor. – Nigdy! Co też pan kolega opowiada!

– A wtedy, kiedy miał referat ten amator, to co? Nie dyskutował pan profesor? Nie skrytykował go pan potężnie?

– Jaki amator?

– Nie pamiętam nazwiska… Takie krótkie… No ten taki brzydki jak diabli! Ten ekscentryk, wyglądający, jakby go wypuścili z Tworek. Ten, co pomylił kapelusze z Auerbachem!

– Kapelusze? Z Auerbachem?

– Nie zna pan proesor tej anegdotki? Naprawdę pyszna!

– Panowie, panowie! – zareagował Banach ex cathedra, patrząc surowo w stronę obu nauczycieli i stukając ołówkiem w blat. – Nasz prelegent zmierza do konkluzji. Proszę mu na to pozwolić!

Popielski znów poczuł bicie serca. Amator brzydki jak diabli, myślał szybko, nie pamiętają nazwiska, kapelusz Auerbacha, kanapka Steinhausa, trónóg Hilberta, brzydki jak diabeł, brzydki jak małpa, jak koczkodan. Wyglądający na chorego psychicznie. Jakby uciekł z Tworek. Te gorączkowe myśli przyśpieszyły mu puls. W okolicach prawego ucha poczuł jakieś drganie. Kapelusz Auerbacha. Rozejrzał się po sali. Prelegent skończył, a siedzący w pierwszej ławce Herman Auerbach zgłosił się jako pierwszy dyskutant. Popielski wstał z hukiem z ławki. Wszyscy na niego spojrzeli.

– Proszę poczekać na swoją kolej – upomniał go Banach z pewnym zdziwieniem. – Teraz głos ma docent

Auerbach.

Drganie pod uchem zamieniło się w łomot. Popielski podszedł do Auerbacha i chwycił go za łokieć. Uchwyt był mocny.

– Zaraz pan zada pytanie – powiedział w ciszy sali – ale ja muszę coś wiedzieć, i to już teraz!

– Co to ma znaczyć! – krzyknął Leon Chwistek do Popielskiego. – Jak pan śmie zakłócać autonomię uniwersytetu?! Jak pan śmie ściągać nas z krystalicznych wyżyn logiki w kloakę?!

– Idziemy! – powiedział Popielski do Auerbacha. -Sprawa jest najwyższej wagi!

– Jak panowie widzą – Auerbach był wyraźnie rozbawiony – jestem vi coactus.

– Cloactus – westchnął Steinhaus, patrząc na Chwistka.

Popielski wyszedł wraz Auerbachem na korytarz, a potem przestał nad sobą panować. Chwycił matematyka za wątłe bicepsy i przycisnął do ściany.

– Miał tutaj kiedyś odczyt jakiś amator, potwornie brzydki. Pan go zna, bo pomylił z panem kapelusz! Proszę mi o nim wszystko powiedzieć!

– Tak, wiem, o kogo chodzi – odpowiedział spokojnie Auerbach. – Ale najpierw niechże mnie pan puści. To logik i matematyk, właściwie samouk, studiów nie skończył, nie wiem, skąd pochodzi i czy w ogóle studiował – kontynuował, gdy Popielski zwolnił chwyt. – Nazywa się Zdzisław Potok. Był jeden jedyny raz w „Szkockiej”. Byłem tam wtedy tylko ja i Staszek Ulam, który kilka dni temu wyjechał do Ameryki. Potok chwilę rozmawiał z nami, miał nawet jakiś ciekawy pomysł w zakresie twierdzenia Dirichleta, a potem poszedł. Pomylił kapelusze. Szelma wziął mój nowy, a swój stary zostawił. Potem zniknął. No to nosiłem jego stary kapelusz. Wolałem taki niż żaden. Mniej więcej po roku przyszedł do mnie na uniwersytet, oddał mi kapelusz z przeprosinami i zapytał, czy może mieć u nas referat z logiki. Akurat wypadł z planu wykład gościa zagranicznego, profesora Lebesgue'a, i mieliśmy dziurę. Wypytałem go dokładnie o treść tego wykładu. Wydał mi się sensowny i koherentny. Zgodziłem się. I wygłosił ten referat przed prawie pustą salą. Pamiętam, był tylko Ulam, ja i ktoś jeszcze. Oberwało mi się potem od mojego szefa, że dopuszczam amatorów i nie ma frekwencji. To wszystko, co o nim wiem. Ach, wiem też, gdzie mieszka, bo tam mu odesłałem jego stary kapelusz. Żulińskiego 10, mieszkania 12.

– Był brzydki?

– Chyba tak, bo przestraszył nawet jedną studentkę, która wtedy u mnie zdawała kolokwium.

– Czemu pan docent odesłał mu kapelusz, a nie oddał go od razu, gdy przyszedł zwrócić pański?

– Akurat było lato i nie miałem go ze sobą.

– Mam jeszcze ostatnie pytanie. – Popielski czuł, jak w jego organizmie coś się odrywa i staje się coraz lżejszy, jak po wyczerpującej diecie. – Dlaczego nie powiedział mi pan o tym brzydkim człowieku, kiedy o to pana pytałem w „Szkockiej”?

– Bo nie pytał pan o kapelusz, tylko o jakieś odrażające monstrum – uśmiechnął się Auerbach. – Wyraz „kapelusz” jest definiowalny, a „odrażające monstrum” już nie. Do widzenia, panie komisarzu. Idę zadać to moje pytanie.

Podał rękę Popielskiemu i odwrócił się do drzwi. Kiedy naciskał klamkę, poczuł dłoń komisarza na swoim ramieniu.

– Teraz już naprawdę ostatnie pytanie. – Twarz Popielskiego była tak rozradowana, jak twarze studentów Auerbacha, kiedy zdali u niego trudny egzamin. – Co to za anegdota o zamianie kapeluszy, której pan docent jest bohaterem?

– Ach to. – Auerbach zdjął rękę z klamki. – Ten stary kapelusz Potoka nosiłem prawie rok i wcale go nie czyściłem. Któryś z kolegów zapytał, dlaczego go nie czyszczę. „A co będę czyścił złodziejowi”, odpowiedziałem.

Katowice, sobota 13 marca 1937 roku,

godzina szósta rano

Mock wklepał w świeżo ogolone policzki wodę kolońską, wylał kilka jej kropel na dłonie i przygładził włosy. Strzelił szelkami o brzuch i cicho pogwizdując, wyszedł z łazienki. Mimo wczesnej pory czuł się wyspany i odprężony. Włożył koszulę, zapiął bursztynowe spinki i zawiązał krawat przed lustrem. Usiadł przy stole w saloniku i wyjął notes. Na pierwszej stronie było napisane starannym kobiecym pismem: Ernestyna Nierobisch, ul. Żogały 4m. 1. Następną kartkę Mock wyrwał z notesu. Mrużąc oczy przed dymem z papierosa, napisał na niej:

Nie budziłem Cię, bo tak pięknie spałaś… Czuj się jak u siebie w domu. Zaufanie za zaufanie.

Podszedł do łóżka i położył kartkę na poduszce, na której był jeszcze ciepły odcisk jego głowy. Blondynka, którą poznał dzień wcześniej, zamruczała coś cicho przez sen. Mock chciał ją pogłaskać po lekko wilgotnym czole, ale porzucił tę myśl w obawie, że obudzi dziewczynę.

Zgasił lampkę nocną, zamknął cicho drzwi, wyszedł na korytarz i nacisnął guzik windy. Windziarz, znający jego hojność, przywitał go wylewnie i uniżenie.

– Masz tutaj dwa złote. – Mock wręczył mu monetę. – Nakup czerwonych róż za złotówkę, a złotówka będzie dla ciebie za fatygę.

– A co mam zrobić z tymi kwiatami, szanowny panie?

– Zanieś je do mojego pokoju i połóż koło łóżka. – Pogroził mu palcem. – Ale tak, żeby nie obudzić tej pani, która tam jeszcze śpi!

Katowice, sobota 13 marca 1937 roku,

wpół do siódmej rano

Mock pojechał pod adres zapisany przez dziewczynę, z którą spędził noc. Ulica Żogały leżała w tej samej dzielnicy Bogucice, w której mieszkał Borecki. Otworzyła mu niechlujna, tęga kobieta koło sześćdziesiątki. Ubrana była w różowy szlafrok, a jej wydatny brzuch owijał brudny, aksamitny, żółty pasek. Nad jej czołem prawie pod kątem prostym sterczały długie włosy. Wyglądało to tak, jakby je ktoś zgarnął z karku i przerzucił nad głową. W zmarszczkach wokół oczu miała ślady czarnego tuszu.

– Czygo? – warknęła.

Mock wyjął z kieszeni banknot dwustuzłotowy i pokazał go kobiecie.

– Mam ważną życiową sprawę do pani. – Zamachał banknotem przed jej oczami. – Jestem zamożnym przemysłowcem. Przyjechałem z Niemiec i szukam ładnej dziewczyny na kilka dni!

– Ni rozumia! – wrzasnęła. – Tu już ni Nimcy! Po naszymu godoć!

Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Mock westchnął i wyszedł na ciemną jeszcze ulicę. Ruszył wolnym krokiem i nagle obrócił się na pięcie. W mieszkaniu Ernestyny Nierobisch poruszyła się firanka. Wrócił na główną ulicę i gwizdnął na przejeżdżającą dorożkę. Wsiadł do budy i kazał fiakrowi jechać ulicą Żogały, a potem zawrócić. Ten zrobił, jak mu polecono. Kiedy zbliżali się do bramy, w której mieszkała Nierobisch, Mock nakazał mu zatrzymać się i czekać. Dorożkarz upewnił się, że jego klient wie, że za czekanie się płaci, i zadrzemał na koźle.

Mock zapalił papierosa i postawił kołnierz paltota. Gdzieś prysł jego dobry humor. Komisarz liczył się wprawdzie z takim przyjęciem u spędzającej płody, ale w swym porannym zadowoleniu nie obmyślił skutecznej strategii i postanowił ewentualnie działać ad hoc. A teraz nie wiedział, co ma robić. Był zły na swoją nonszalancję. Żadna kobieta spędzająca płody i stręcząca swe klientki nie jest łatwowierna. Nie da się nabrać na jakąś niepewną rekomendację ani wysoki nominał. Zbyt wiele ryzykuje, zdradzając swój proceder. Mock wiedział o tym doskonale. Wiedział też, że – z braku innych możliwości – musi chodzić po tajnych spędzarniach płodu, przestraszyć tę właściwą szwarcmamę i zmusić ją do zdradzenia ewentualnego klienta Marii Szynok. Nie chciał bowiem dopuścić myśli o porażce. Wielkie zadowolenie z dotarcia do pierwszej stręczycielki przyćmiło jego zwykły sceptycyzm. I dopiero wówczas zrozumiał, iż nie ma żadnego narzędzia, którym by zmusił ją do wyjawienia nazwiska klienta Szynok. W Katowicach Mock nie miał do dyspozycji imadła. Ale cóż mam lepszego do roboty, myślał z goryczą, wracać do Breslau i stanąć przed rozgniewanymi obliczami moich zwierzchników? Czy jechać do Lwowa, by tropić jakiegoś rzekomego matematyka? To już lepiej siedzieć w tej dryndzie i patrzeć, czy ta stara czarownica dokądś wyjdzie. A potem przeszukać jej mieszkanie…

Fiakier zachrapał. Na Żogały ziało pustką. Była to martwa poranna godzina, kiedy mężczyźni już dawno wyszli do pracy na kopalnie, a ich żony nie budziły jeszcze dzieci do szkoły. Mock poczuł zmęczenie w kościach, które świadczyło o jego sporej aktywności fizycznej ostatniej nocy. Poprawił kołnierz. Nawet nie zauważył, kiedy z rąk wyślizgnął mu się papieros, a ciężkie powieki się zamknęły.

– Hej, mój panie! – Fiakier potrząsał Mockiem. – To jedziemy czy nie jedziemy? Tu nie hotel, tu się nie śpi!

– Wyszła z tej bramy gruba i brzydka kobieta? – Mock przetarł oczy i poczuł złość na samego siebie.

– A wyszła, wyszła! – Dorożkarz patrzył na niego zdziwiony. – Dobre dziesięć minut temu.

Mock wcisnął mu do ręki jakąś monetę i przebiegł przez zabłocony trotuar. Stanął pod drzwiami Nierobisch i nasłuchiwał. Mijały minuty. Na pierwszym piętrze rozległy się gniewne kobiece okrzyki i piskliwe prośby dziecka. Mock z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyjął wytrych i przekręcał go w zamku pod różnym kątem. Mijały minuty. Babsko mogło zaraz wrócić, jeśli na przykład poszło do sklepu. Mimo zimna pod melonikiem Mocka pojawiła się wilgoć. W domu robiło się coraz hałaśliwiej. Trzaskały talerze, dzieci się przekomarzały. Stalowa pętelka wytrycha o coś zahaczyła. Mock usłyszał szczęk zamka. Gdzieś na górze drzwi się otworzyły i zbiegające dzieci zatupały głośno na schodach.

Z korytarza wchodziło się bezpośrednio do kuchni, tak jak to było w mieszkaniu Boreckiego. Mock ostrożnie przesuwał się między różnymi przedmiotami, które leżały na podłodze. W mieszkaniu panował smród i nieopisany bałagan. Na podłodze pod piecem walały się szczapy drzewa i węgiel. Na piecu stał garnek. Mock podniósł pokrywkę i powąchał. Mimo że jeszcze nie jadł, za nic nie skosztowałby zupy z tego garnka. Nie dość, że przenikliwie śmierdziała rozmoczonym czosnkiem, to samo naczynie wyglądało, jakby przechowywano w nim pomyje. Na jego błyszczących od tłuszczu ścianach zastygły ohydne jęzory jakiejś gęstej cieczy. Woń ścierki rzuconej na piec przypominała Mockowi czasy Wielkiej Wojny, kiedy w okopach pod Dyneburgiem zamiast skarpet nosił onuce. Na podłodze stała miednica z brudną wodą. Mock, mijając ją, oparł się o stół i poczuł, że jego dłoń przykleja się do ceraty. Był. wściekły.

– Kiedy już mam tyle szczęścia – powiedział do siebie ze złością – że w ogóle się tutaj dostałem, to… kurwa, co za jaskinia! Wszyscy ludzie Holewy razem wzięci nie byliby w stanie jej zrewidować!

Sapiąc ze złości, szuka! wzrokiem szafki, jakiejś skrytki, sam nie wiedząc, co miałby w niej znaleźć. Minął łóżko, na którym leżała nieobleczona w poszwę, czerwona pierzyna. Nacisnął klamkę drzwi prowadzących do pokoju.

W pomieszczeniu, którego okna wychodziły na ceglaną ścianę małego podwórka, Ernestyna Nierobisch dokonywała prawdopodobnie zabiegów. Na jego środku stała jednoosobowa kozetka, spod której wystawała szufelka na śmieci. Mock wyjął z kieszeni płachtę „Kattowitzer Zeitung” i położył ją na poplamionym dywaniku, na którym snuły się pasma waty. Podniósł brzeg kapy okrywającej kozetkę i ujrzał małą, poobijaną miednicę w kształcie nerki. Jej ścianki pokryte były rdzawą, zaschniętą cieczą. Wstał gwałtownie, zatkał nos i przez chwilę szybko oddychał.

I wtedy zdało mu się, że przeżywa deja vu. Naprzeciwko niego, w kredensie za szklaną szybą, stał segregator. Był czarny, a jego rogi ozdabiały fantazyjne, złocone okucia. Mock podbiegł do kredensu i go wyjął. Znajdowały się w nim grube kartonowe kartki, do których były przyklejone

pocztówki z egzotycznymi widokami. Jedna z nich, z napisem „Pozdrowienia z Breslau”, przedstawiała doskonale znany Mockowi ogród zoologiczny. Zadrżał z podniecenia i spojrzał na grzbiet segregatora. Zza przymocowanej tam gumki zniknęła kartka informująca o zawartości, lecz na miękkim grzbiecie pozostały wyżłobienia po napisie, który najprawdopodobniej widniał na tej kartce. – Pa-no-wie – wysylabizował Mock.

Ten polski wyraz był jednym z nielicznych dobrze mu znanych. Widniał on wszędzie tam, gdzie płeć jest istotną informacją. Na przykład nad wejściem do każdej męskiej toalety. Albo na segregatorach w biurze matrymonialnym zamordowanej Klementyny Nowoziemskiej.

Lwów, sobota 13 marca 1937 roku,

trzy kwadranse na piątą po południu

Popielski znał dobrze okolice ulicy Żulińskiego. Bywał tu niegdyś dość często – w knajpie weteranów na ulicy Ochronek, gdzie pracowały prostytutki tak stare, że lwowska ulica śpiewała o nich:

Jakaś mendapo sali się szwendai nadaji się tylkodo Babiczka na szmelc.

Popielski miał w pamięci tę piosenkę i nie było dla niego tajemnicą – tak jak dla żadnego lwowiaka – że Babiczek sprzedawał koninę i najgorsze wędliny, a zatem porównanie kogokolwiek do wyrobów tegoż masarza było obelgą. Choć piosenka huczała mu jeszcze, kiedy znalazł się na Łyczakowie, myślał tylko o swojej akcji, która miała zwieńczyć trudne i czasochłonne śledztwo.

Krótka ulica Żulińskiego leżała na obrzeżach Łyczakowa i zaczynała się na Łyczakowskiej, sto metrów od kościoła klarysek. Wrotami do niej były dwie narożne knajpy – Einsteina i Krebsa – a ulica kończyła się na Piekarskiej. Była zabudowana dwu- oraz trzypiętrowymi domami i pozbawiona prawie zupełnie drzew. Dwupiętrowa kamienica opatrzona numerami 10 i 10a zajmowała jej środek. Była mocno zaniedbana. Tu i ówdzie odpadał tynk, a właściciel budynku mocno chyba oszczędzał na stróżu, ponieważ przed bramą leżały różne odpadki kuchenne, które zostały wyrzucone z okna przez jakąś beztroską gospodynię lub złośliwe dziecko. Popielski ze wstrętem rozsunął czubkiem trzewika ziemniaczane obierki i ogryzki jabłek i wszedł do bramy. W ślad za nim poszli Stefan Cygan i Herman Kacnelson. Popielski wskazał temu drugiemu wejście na podwórze, skąd dochodził dudniący dźwięk trzepania dywanu, a sam skinął na Cygana i ruszyli po schodach. Mijali drzwi, zza których dochodziły odgłosy i zapachy domowej sobotniej krzątaniny: stukot garnków, chlupot wody spływającej ze ścierek do wiader, przenikliwa woń terpentynowej pasty do podłóg. Gdzieniegdzie dochodził do tego płacz dziecka lub rozeźlony głos, wzmocniony alkoholem.

Weszli na drugie piętro. Nie było tu drzwi z numerem 12. Popielski nie wydawał się jednak zaniepokojony. Ufał, że matematyk nie pomylił numeru. To mieszkanie musiało mieć wejście od podwórka. Popielski spojrzał przez okno. Kacnelson, stojący obok trzepaka, zauważył swojego szefa i uniósł palec w stronę poddasza. Po chwili znaleźli się w miejscu wskazanym przez Kacnelsona – na najwyższej podwórkowej galerii. Drzwi z numerem 12 były wypaczone i w kilku miejscach między nimi a framugą widać było spore szpary. Popielski zastukał niezbyt mocno. Cisza. Powtórzył. Z wnętrza nie dochodził najmniejszy nawet odgłos. Popielski położył dłoń na klamce i nacisnął. Drzwi były zamknięte. Spojrzał przez jedną ze szpar. Ciemność.

– Idź, Stefciu, popytaj sąsiadów – szepnął do Cygana, do którego z racji młodego wieku czasami zwracał się na ty. – Może któryś z nich ma klucze. Tak często bywa, kiedy brak stróża w kamienicy. Udawaj brata Potoka. On nie może się dowiedzieć, że pytała o niego policja.

– Tak jest, panie komisarzu. – Cygan odwrócił się i ruszył w stronę sąsiednich drzwi.

Popielski wszedł na boczną półokrągłą klatkę schodową i obserwował całą scenę. Zdawał sobie sprawę, że Cygan ze swoją aparycją amanta filmowego jest niezbyt wiarygodny jako brat Potoka, którego uderzające podobieństwo do małpy było powszechnie znane. Jeszcze bardziej niewiarygodny w tej roli byłby jednak sam Popielski ze swoim wyglądem dandysa czy Kacnelson, z semickim pochodzeniem wypisanym na twarzy.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich niski mężczyzna w kurtce, którego braki w uzębieniu Popielski widział aż z tej odległości.

– Dzień dobry. – Cygan uchylił kapelusza.

– A dobry, dobry – odpowiedział mężczyzna i przyglądał się nieufnie nieznajomemu.

– Najmocniej pana przepraszam, nazywam się Kazimierz Potok i jestem bratem Zdzicha Potoka, pańskiego sąsiada. Nie ma go teraz w domu, a ja przyjechałem z daleka. Nie wie pan, gdzie on może być?

– Nie mówił, że ma brata. – Zza ramienia sąsiada wychyliła się jakaś zaniedbana kobieta.

– On w ogóle wiele nie mówi – roześmiał się Cygan.

– Co recht, to recht – odparł sąsiad. – Un ni bajtluji za bardzu. Nu ali nie ma gu, un wyjechał dzisiaj, nie gadał, gdzie… Wróci w przyszłu niedzieli.

– Wiedziałem, że ma dzisiaj wyjechać, ale nie wiedziałem, o której… No i nie zdążyłem – zafrasował się Cygan. – No nic… W przyszłą niedzielę, powiada pan… Niedobrze… Myślałem, że z nim posiedzę do odjazdu mojego pociągu do Przemyśla. Bo ja mam pociąg dopiero za dwie godziny…

– No to siadaj pan u mni. – Mężczyzna otworzył szeroko drzwi. – Wieli nie mam, ali dla brata pana Zdzisława herbata i sumyr z cybulu zawszy si znajdzi.

– Nie chciałbym panu robić kłopotu… Może pan wie, kto ma klucze do jego mieszkania… U niego przeczekam te dwie godzinki…

– Ta oj, ja durnowaty. – Sąsiad uderzył się w czoło. -Ta ja mam kluczy! Chodź pan, otworzym!

Sąsiad wrócił z kluczami i otworzył drzwi mieszkania Potoka. Wszedł tam razem z Cyganem. Popielski słyszał, jak gościnny sąsiad pełni honory domu i każe Cyganowi „rozpłaszczyć się, szapoklak wieszać” i „siadać przy stoli”. Za chwilę wrócił do swojego mieszkania. Kiedy zamykał drzwi, jego żona stwierdziła:

– Ten gościuniu za ładny jak na brata pana Zdzisława.

– Mozy przyrodni – usłyszał Popielski i drzwi się zamknęły.

Zapadła cisza. Po minucie Popielski był w mieszkaniu Potoka. Było to zwykłe kawalerskie mieszkanie z ciemną kuchnią, oddzieloną od przedpokoju cienką ceratową kotarą, wiszącą na drucie. W pokoju znajdowało się żelazne łóżko, stół, dwa krzesła i niewielka szafa. Wszystkie te przedmioty zawalone były kartkami, pokrytymi niedbałym pismem. Gdzieniegdzie atrament się rozlewał na kiepskim papierze i zapisy stały się zupełnie nieczytelne. Jedno było pewne – kartki pokrywały matematyczne i logiczne zapisy lub działania.

Pominąwszy ten naukowy nieład, mieszkanie sprawiało wrażenie schludnego i wysprzątanego. W kuchni oprócz żeliwnego zlewu, maszynki spirytusowej, małego blatu, umocowanego przy ścianie, szafki na naczynia i produkty oraz wiadra na śmieci niczego więcej nie było. Popielski sprawdził tę szafkę i ujrzał w niej kilka okruchów chleba i słoik z resztką smalcu. Wszedł do pokoju i otworzył szafę na ubrania. Znalazł w niej kilka brudnych koszul i odpinanych kołnierzyków. Najwidoczniej Potok miał tylko jeden garnitur i jeden płaszcz, i właśnie w tym ubraniu wyjechał. Na dnie szafy leżała gruba kartonowa teczka. Popielski odwiązał tasiemki i wyjął z niej plik około stu kartek pokrytych pismem maszynowym. Była to praca logiczna pisana po francusku. Popielski ze zdziwieniem zauważył, że jest w niej wiele starogreckich cytatów. Intensywnie myślał, a na jego skroni pulsowała żyła. Praca jest pisana po francusku, po francusku. Przerzucił kilka kartek. Ani znaki akcentuacyjne, ani inne francuskie diakryty i abrewiatury nigdzie nie były dopisane ręcznie.

– Kolego. – Wręczył teczkę Cyganowi. – Proszę to wysłać do Wrocławia, aby sprawdzili, czy ta praca była pisana na tej samej maszynie, którą znaleziono przy zamordowanej w Nowy Rok. Za godzinę proszę do mnie zadzwonić do domu, to podam panu dokładny adres.

– Tak jest. – Cygan w roztargnieniu przeglądał pościel Potoka. – Oj nieładnie, nieładnie – uśmiechnął się młody policjant, sięgając pod poduszkę. – Trzymamy tu chyba jakieś grube nieprzyzwoitości…

Cygan wyrzucił spod poduszki kilka zwiniętych fotografii. Nie spełniły się jego przypuszczenia. Nie były to pocztówki pornograficzne. Gra cieni i jakieś akcesoria typu wachlarz, szpada i sombrero świadczyły o tym, iż zdjęcia zrobiono w specjalistycznym atelier. Widniała na nich twarz – jedna i ta sama – fotografowana z profilu i en face. Z wyszczerzonymi zębami, z buzią w ciup oraz z rozchylonymi wargami.

– Panie komisarzu – Cygan już się nie śmiał – rzeczywiście nie jest on za ładny.

Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,

godzina dziewiąta rano

Kiedy Rita weszła do bramy, znalazła się na granicy światła i cienia. Granica ta – wyjątkowo, nienaturalnie ostra – cięła jej twarz wzdłuż nosa. Światło padało ze świetlika, który wycięty w dachu, wznosił się nad stromą spiralą schodów. Stała tak, wyprostowana i nieruchoma, między białym i jaskrawym światłem poranka a gęstym i wilgotnym światłem mroku. Nagle jej twarz przesunęła się o centymetr do przodu, mięśnie lekko zwiotczały, broda opadła, a powieki zaczęły się zamykać. Wyglądała, jakby dopadł ją nagle sen. Spod jednej powieki zaczął wypełzać i rozchodzić się po całym policzku rozdwojony język krwi. Pływała w niej żółć i resztki ścian oczu. Jej ciało runęło na deski podłogi, lecz głowa została na swoim miejscu, jedynie zakołysała się nieznacznie. Wisiała w powietrzu, a jakaś dłoń trzymała w zaciśniętej pięści oba warkocze Rity.

Z ust Popielskiego wydarł się dźwięk, który przypominał jednocześnie łkanie, kaszel i bulgot wymiotów. Komisarz usiadł na łóżku i położył dłoń na piersi pod jedwabną piżamą. Czuł, jak pod skórą bije mu serce. Spojrzał na swoją sypialnię, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu. Minęła chwila, zanim przeniósł się w końcu z ciemnej bramy, w której Ricie odrąbano głowę, do swojego mieszkania przy Ogrodzie Jezuickim. Mimo zasuniętych ciężkich kotar w pokoju było jasnoszaro. Na zewnątrz musiało świecić jaskrawe słońce, które cieszyło wszystkich spragnionych wiosny, a u niego jątrzyło jakieś epileptyczne nerwy w mózgu. Spojrzał na zegarek. Była dopiero dziewiąta.

– Dlaczegom się obudził? – zapytał sam siebie.

Jego organizm, przyzwyczajony od wielu lat do rygorystycznie przestrzeganych pór spoczynku, prawie nigdy nie buntował się bezsennością ani gwałtownymi przebudzeniami. Zawsze o piątej rano Popielski zapadał w kamienną niepamięć, a w samo południe podnosił swą głowę, obolałą od snu i tytoniowego zaduchu w sypialni. Niekiedy cierpiał na ból z powodu koszmarów nocnych, a raczej porannych. Zmory te przewalały się przez uśpiony umysł Popielskiego, nie czyniąc mu żadnej krzywdy, a pierwszy papieros rozpraszał skutecznie ich wspomnienie. Kilka razy w życiu zdarzyło mu się jednak, że budził się natychmiast pod ich wpływem. I tych kilka wypadków gwałtownych przebudzeń nauczyło go traktować nocne koszmary jak ostrzeżenia. Tak było podczas zesłania w Rosji, kiedy banda muzyków – pijanych, brodatych i oszalałych od wypitego spirytusu – wtargnęła do zajazdu, w którym odpoczywał po karcianej nocy, i rudymi od krwi siekierami zaczęła w czaszkach śpiących carskich oficerów wycinać osobliwe kliny. Tak było w czasach wiedeńskich, kiedy obłąkany szachista, który przegrał z nim partię o swoją kochankę, wdarł się do jego nędznego studenckiego pokoiku, unosząc w gołych dłoniach taflę szyby jak wojenny topór. Tak też było, gdy miał lat dziesięć i spał smacznie w domu swojej ciotki, gdzie zjawił się posłaniec z wieścią o jego ojcu, którego tatarscy bandyci zatłukli cepami pod Kijowem, i matce, która powiesiła się nazajutrz na kijowskim dworcu.

Takie sny były zawsze ostrzeżeniami albo zwiastunami nadchodzącego zła. Najczęściej występowały w nich jakieś zwierzęce stwory, które wychodziły z kątów pokoju i kręcąc długimi pyskami siadały mu na piersi. Tym razem, co jeszcze nigdy się nie zdarzyło, przyśniła mu się osoba, którą znał: w koszmarze pojawiła się Rita. Sklejone włosy, głowa oddzielona od tułowia, wyłupane oko.

Zerwał się z łóżka i zaczął się ubierać. Wzgardził ubraniem, które przygotował sobie – jak zawsze przed snem – na stojaku. Nie spojrzał nawet na koszulę i marynarkę od garnituru, do których był dobrany odpowiedni krawat. Aby zaoszczędzić czasu, jaki by zużył na wiązanie krawata i mocowanie się ze spinkami do mankietów, narzucił wprost na piżamę bluzę od swojego galowego munduru i zapiął ją pod szyję. Z butami w ręku, z płaszczem przewieszonym przez ramię i w przeciwsłonecznych okularach wyskoczył z mieszkania. Zapomniał tylko kapelusza.

Słysząc jeszcze biadolenie służącej i okrzyki zdziwienia, wydawane przez Leokadię, wskoczył do chevroleta, który stał pod domem. Ruszył szybko ulicą Kraszewskiego, potem skręcił w prawo, w Słowackiego. Błyskawicznie minął gmach Poczty Głównej i Ossolineum, po czym skręcił w Chorążczyzny. Ludzie pijący wodę ze starej studni przy placu Dąbrowskiego gapili się na auto z takim natężeniem, jakby było ono jakimś fantastycznym wehikułem. Na ulicy Sokoła Popielski zatrąbił na grupę młodzieńców, którzy tarasowali przejazd i najwyraźniej zmierzali do sali gimnastycznej. Młodzi ludzie pierzchli z głośnymi i niezbyt życzliwymi komentarzami. Skręcił w lewo, w ulicę Zimorowicza, i ujrzał przed sobą gmach Giełdy Towarowej i pomnik Ujejskiego. Akademicką przemknął błyskawicznie, wymijając furgon z węglem. Minął „Szkocką” i pomnik Fredry. Po chwili hamował przy Zielonej 8, pod gimnazjum Królowej Jadwigi.

Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,

wpół do dziesiątej rano

Dyrektor żeńskiego gimnazjum Królowej Jadwigi, pani Ludmiła Madlerowa, nie lubiła komisarza Edwarda Po-pielskiego. Poznała go podczas kilku przykrych rozmów, jakie musiała z nim przeprowadzić na temat jego nieznośnej córki. Siedział wtedy chmurny i zamyślony, jakby nieobecny duchem, i dyrektorka czuła, jak wzrasta w nim wściekłość. Takie reakcje widziała nieraz w swojej długiej karierze pedagogicznej, ale u Popielskiego – wyczuwała to doskonale – ta wściekłość wcale nie była skierowana ku własnej córce i nie zwiastowała sprawiedliwego rozprawienia się z rozwydrzoną pannicą; nie, ta furia była skierowana ku niej samej, ku zasłużonemu pedagogowi i długoletniej nauczycielce, która swoje najlepsze lata oddała wychowaniu dziewcząt i znała ich niepokoje i tajemnice lepiej niż własne sekrety! Popielski słuchał wszystkiego w pozornym spokoju, a potem szybko wychodził z gabinetu. Przez okno widywała wtedy jego potężną sylwetkę, jego melonik i lśniąco biały szalik. Krążył wówczas jak dzikie zwierzę po niewielkim placyku przed protestanckim kościołem św. Urszuli, okolonym drzewami i wciśniętym między dwie kamienice. Otoczony obłokiem dymu, wzbudzał ekscytację u młodej nauczycielki rysunków, panny Heleny Majerówny, którą kiedyś pani dyrektor przyłapała na bacznym przyglądaniu się policjantowi.

– Jakiż to mocny mężczyzna! – powiedziała wówczas w zachwycie panna Majerówna, myśląc, że stanęła za nią jej przyjaciółka, nauczycielka gimnastyki. – Pewnie rozmyśla nad jakąś ważną sprawą kryminalną!

– Nie, pani koleżanko – odparła dyrektor, wprawiając swoją pracownicę w straszną konsternację. – On myśli o tym, by pod naszą szkołę podłożyć bombę. Najlepiej wtedy, kiedy ja w niej będę!

Popielski stał przed dyrektorką, nieogolony, w ciemnych okularach i w płaszczu zapiętym pod szyję mimo wiosennego ciepła. Pani Madlerowa przypomniała sobie niesławę, jaką się cieszył – te wszystkie plotki o jego brutalności i niezliczonych romansach. Jej nie wydawało się to osobliwie ekscytujące. Patrząc na jego zmęczoną twarz i okulary maskujące oczy, widziała w tych plotkach – o ile było w nich trochę prawdy – raczej znak życiowej nieporadności, osamotnienia…

– Dobrze, że pan przyszedł, panie komisarzu – powiedziała twardo. – Właśnie pańska córka pozwoliła sobie dzisiaj pójść na wagary! Jej wychowawca, pan profesor Paklikowski, przed chwilą mi powiedział, że widział ją na ulicy Piłsudskiego! Była z nią razem…

Popielski zachował się inaczej niż zwykle. Do tej pory zawsze wysłuchiwał do końca pedagogicznych tyrad dyrektorki. Do tej pory, wychodząc, zawsze mówił: „Do widzenia!” I nigdy nie trzaskał tak mocno drzwiami.

Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,

trzy kwadranse na dziesiątą rano

Gdyby Rita Popielska miała szczerze powiedzieć, co sprawia jej równie wielką przyjemność jak jazda na nartach, odpowiedziałby: „wiosenne wagary”. Nigdy nie czuła się tak dobrze jak wtedy, kiedy udawało się jej ujść czujnym oczom nauczycieli, woźnego oraz innych szkolnych prześladowców. Rozpierała ją radość, kiedy wymykała się z gimnazjum i po kwadransie znikała w Parku Stryjskim, by tam w spokoju zaszyć się wśród krzewów i dzielić się sekretami z jakąś towarzyszką jej przestępstwa. Do tej pory była to Jadzia Wajchendlerówna, ale Rita zraziła się do niej mocno, kiedy spostrzegła, że w sporach z ojcem, jakie jej relacjonowała, Jadzia trzyma zawsze stronę „pana komisarza”. Od pewnego czasu powierniczką jej tajemnic i wspólniczką wagarów stała się Beata Zacharkiewicz, wysoka i niezbyt urodziwa dziewczyna, mało pochlebnie zwana „Tyką”.

Pierwszy dzień wiosny nieliczni i co odważniejsi uczniowie uczcili wagarami. Przypadał on w niedzielę. Rita uznała jednak, że ma prawo ten dzień obchodzić wcześniej, i namówiła do tegoż świętowania swoją nową przyjaciółkę. Tyka zrazu się opierała, ale natychmiast uległa, kiedy Rita obiecała jej wyjawić największy sekret swego życia.

Dziewczęta przygotowały się do wagarów starannie. Rita podkradła ojcu cztery papierosy, Tyka natomiast z butli z winem, stojącej w piwnicy, odlała niewielki słoik. Obie wzięły tego dnia do szkoły większy prowiant niż zwykle. Rita kilka dni wcześniej wystukała na maszynie fałszywy dokument, upoważniający je do przebywania tegoż dnia poza szkołą pod pretekstem organizowania wycieczki klasowej. Dokument podpisały wspólnie podrobionym podpisem swojego wychowawcy, profesora Paklikowskiego i wyposażone w to wszystko, spotkały się przed ósmą rano na Bazarze Stryjskim.

Stamtąd szybko doszły do parku. Aby uniknąć ciekawskich przy wejściu głównym, wspięły się w górę ulicy

Stryjskiej i dotarły wejściem zachodnim, koło domku ogrodnika. Zeszły w dół i pobiegły obok pomnika Kilińskiego. Potem wspięły się w górę. Za chwilę znalazły kryjówkę w krzakach. Choć pogoda była przepiękna i prawdziwie wiosenna, to jednak nikogo nie było wśród parkowych krzewów i półdzikich alejek. Obie panny, nie niepokojone przez nikogo, usiadły na zwalonym drzewie, zjadły po bułce z szynką, wypaliły po papierosie i wypiły po dużym łyku wina. Na darmo Tyka już od rana dopraszała się wyjawienia sekretu. Rita była nieustępliwa. Zdecydowanie stwierdziła, że wszystko opowie jej po drodze do pewnego tajemniczego miejsca, gdzie miała być dzisiaj o dziesiątej. Tyce aż oczy się zaokrągliły z ciekawości i postanowiła być cierpliwa.

Rita nie mogła jej zdradzić sekretu w tramwaju numer 3, którym jechały w stronę Łyczakowa, ponieważ było w nim zbyt wielu ludzi. Nie mogła go wyjawić również na Piekarskiej, ponieważ przeszkadzali jej w tym studenci pobliskiego Wydziału Lekarskiego uniwersytetu, którzy owego przepięknego dnia chyba masowo urwali się z wykładów, falowali na chodnikach i zaczepiali wszystkie panny. Dopiero kiedy weszły w ulicę Żulińskiego, zrobiło się wokół nich pusto. Słońce schowało się nieco za chmurami i tylko jego blady poblask osiadał na oknach i balkonach. Dziewczęta szły szybko, trzymały się pod ręce, rozglądały nieustannie w poszukiwaniu ewentualnych szpiegów i wymieniały szepty oraz westchnienia.

– I napisałam do niego na poste restante, wiesz?

– No i co? No i co?

– W liście tym okazałam chłodne zainteresowanie jego osobą. Napisałam wręcz: „Ma pan chyba zbyt duże wyobrażenie o swoich oczach. Może pan nimi uwodzić inne panny, ale nie mnie”.

– A on co na to?

– W kolejnym liście, tydzień temu, znów wspomniał o pięknie swoich oczu. Jest chyba bardzo pewny siebie. No bo zobacz, który mężczyzna wysłałby kobiecie zadedykowaną fotografię, na której widnieje jego tors…

– Co takiego?

– Tors, tors, Beatko, co cię tak dziwi? Nie widziałaś męskiego torsu?

– Ależ widziałam. – Tyka się nadąsała. – No ale mów dalej, co ci odpisał.

– Napisał, że proponuje mi spotkanie, oczywiście w miejscu publicznym, gdzie będę je mogła, wyobraź sobie!, gdzie będę je mogła podziwiać.

– Co, jego oczy? Czy tors?

– No przecież nie miejsce publiczne!

Przerwały na chwilę, ponieważ wszystko zagłuszyły okrzyki ulicznego handlarza, który objuczony workami, wchodził do jakiejś bramy i darł się wniebogłosy: „Han-dełe! Handełe!”

– No i gdzie jest to miejsce publiczne?

Rita stanęła i spojrzała z uśmiechem na koleżankę. Napawała się jej gorącym zaciekawieniem.

– Właśnie tam idziemy, głuptasko.

– Co? Idziemy tam?

– Nie chcesz? – Rita stała się poważna i wskazała na wewnętrzną kieszeń płaszczyka. – Mam tu adres. Wszystkie jego listy noszę przy sobie, aby nie znalazł ich mój stary. To publiczne miejsce to klub bilardowy… Chcę, żebyś mi towarzyszyła… Oczywiście nie dlatego, że się boję iść sama, ale żebyśmy potem wymieniły uwagi o tych jego niby pięknych oczach…

– Dziękuję ci, kochanie! – Tyka ucałowała ją w oba zarumienione policzki. – Dziękuję ci stokrotnie za twoje zaufanie!

– Cicho – syknęła Rita. – Lepiej dowiedzmy się, która godzina. Bo już prawie jesteśmy na miejscu. Ale najpierw obejrzymy sobie tę kamienicę.

Minęły bramę opatrzoną numerem 10, a potem numerem 10a i po chwili znalazły się na rogu Łyczakowskiej. Weszły do knajpy Krebsa. Z powodu zasłoniętych okien było w niej całkiem ciemno. Zobaczyły tylko jakiegoś pijaka i barmana o twarzy tak ponurej i zasępionej, że mógłby być głównym szwarccharakterem miejskich ballad. Pijak, który zapewne przesadził z leczeniem kaca, kołysał się nad stopką wódki i usiłował ugryźć śledzia, którego dwoma palcami trzymał za ogon.

– A czegóż tu taki paniunci sobi u nas winszuju? -zahuczał barman potężnym głosem.

– Chciałybyśmy wiedzieć, która będzie godzina -powiedziała Rita, znacznie odważniejsza od Tyki.

– A będzi to i północ, a jest przed dzisiątu – roześmiał się barman.

– Dziękujemy. – Rita dygnęła grzecznie.

Na ulicy było pusto. Wyszły z knajpy, po czym Rita wciągnęła koleżankę do najbliższej bramy.

– No, daj jeszcze wina, Beaciu!

– Już! – odparła Tyka.

Wypiły po sporym łyku. Mrużąc oczy, wychyliły się z bramy i rozejrzały po ulicy. Było nadal pusto, tylko kilka metrów dalej parkował właśnie czarny automobil.

– Który to dom, Rito, który to dom? – Beatka była aż blada z podniecenia. – Ten, przed którym stoi to auto?

– Nie! – Teraz Rita też była blada. – Chwyciła koleżankę mocno za łokieć: – Musimy wracać. Natychmiast! Tędy, przez podwórko!

– Jak to wracać? Teraz? Już mi nie ufasz? – Tyka ze łzami w oczach biegła za szybko idącą Ritą, która kierowała się przez tylną bramę na podwórze.

Dogoniła ją dopiero po kilkunastu metrach. Zaskoczony ich widokiem handlarz przestał wykrzykiwać swoje „Hadełe” i przyglądał się obu pannom.

– Jak mogłaś? – płakała Beata. – Wiesz, co to znaczy być odepchniętą, sponiewieraną? Takiej mi narobiłaś nadziei!

– To auto prowadził mój stary, rozumiesz?! – Oczy Rity były pełne furii. – Nie wiem, jak odkrył moją tajemnicę, ale to dla niego pestka! – Parsknęła szyderczym śmiechem. – Dla tego asa polskiej policji…

– Posłuchaj, Rito. – Beata nagle się uspokoiła. – A może twój tato przyjechał po tego człowieka? Sam napisał ci w liście, że ścigała go policja wielu krajów. Może twój tato go tropi?

– O Boże, Boże. – Rita włożyła swe szczupłe, długie palce we włosy. – To może być prawda! Muszę to wiedzieć! Chodź wracamy do tej knajpy i będziemy patrzeć przez witrynę!

– Ale tam jest jakiś pijak i ten straszny barman!

– Nie bój się, w razie czego…

– Zawołasz twojego tatę?

Rita patrzyła na Beatkę długo, jakby chciała swym spojrzeniem wypalić jej oczy.

– Nawet tak nie myśl! – powiedziała powoli. – Nigdy nie poproszę o pomoc tego gada, który mnie śledzi na każdym kroku! Który moje życie zamienił w piekło! Wiesz, że przez niego nie będę grała w Medei? Kasprzak odsunął mnie od tej roli i dał ją Jadźce! Kiedy go zapytałam, dlaczego, odpowiedział, żebym o to dowiadywała się u swojego ojczulka! Rozumiesz? Czy ty myślisz, że go kiedykolwiek o coś poproszę?!

Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,

pięć minut na jedenastą przed południem

Zaremba usłyszał kroki na schodach. Przyłożył oko do małej dziury w firance, wiszącej w drzwiach ustępu. Po galeryjce wolno wchodził mężczyzna w kapeluszu i z plecakiem. Ubrany był w znoszoną i za dużą jesionkę. Minął ustęp, spojrzał uważnie na kartkę z napisem „Awaria” i powlókł się na ostatnie piętro noga za nogą. Był młody, a poruszał się jak starzec. Był szczupły, a sapał jak grubas. Był człowiekiem, a wyglądał jak zwierzę. Zaremba, przebrany za hydraulika, usiadł na zamkniętej muszli i połą robotniczego fartucha otarł twarz z potu. Usłyszał chrobot klucza w zamku i trzaśniecie drzwiami. Nie miał wątpliwości. To był Potok. Właśnie wszedł do swojego mieszkania.

Policjant usiłował zebrać myśli. Obława na Potoka miała się odbyć nazajutrz. Wszak sąsiad wyraźnie zapowiedział jego powrót na niedzielę. Tymczasem Potok wrócił dzień wcześniej. Zarembie zimno się zrobiło na myśl, co by było, gdyby przybył do swojego mieszkania pół godziny temu, kiedy on sam sprzeniewierzył się środkom ostrożności i wyskoczył na dół po papierosy.

Jeśli coś miało nie wypalić w misternym planie policji, to mogło to nastąpić jedynie z winy ludzkiego błędu. Nie zaniedbano bowiem żadnych środków ostrożności. Wyszykowano ustęp – jako punkt obserwacyjny – a zaopatrzony w aparat pobliski sklep galanteryjny Wassermanna na rogu Żulińskiego i Łyczakowskiej stanowił punkt łączności z komendą. Aby umożliwić szybką komunikację, na centrali telefonicznej poprowadzono specjalną linię między owym sklepem a komendą. Pułapka, zastawiona na Potoka w jego kamienicy, miała być niezawodna. Aby smród nie przeszkadzał wywiadowcom w obserwacji mieszkania podejrzanego, ustęp zamknięto pod pretekstem naprawy hydraulicznej. Do niedzieli mieszkania Potoka dzień i noc miał pilnować jeden policjant i legitymować, i przesłuchiwać każdego, kto by go odwiedził. Na podstawie tych relacji chcieli dowiedzieć się o Potoku czegoś, co by umożliwiło ujęcie go, gdyby jakimś szóstym zmysłem wyczuł obławę i nie wrócił do swojego mieszkania. W niedzielę wszystko się zakończy. O czwartej rano na Żulińskiego miało się zaroić od policjantów. Wśród nich powinni być wszyscy czterej funkcjonariusze urzędu policyjno-śledczego oraz dwunastu tajniaków z IV komisariatu na Kurkowej. Sześciu cywilnych funkcjonariuszy miało czekać na dworcu. A tymczasem Potok przyjechał dzień wcześniej!

Zaremba powoli się uspokajał i zastanawiał, co powinien uczynić. Nie mógł opuścić swojego punktu obserwacyjnego i zatelefonować ze sklepu Wassermanna na komendę, ponieważ wiązało się to z ogromnym ryzykiem.

Potok mógł w tym czasie odwiedzić sąsiada, dowiedzieć się, że był u niego brat – kto wie, czy w ogóle go miał – i najzwyczajniej w świecie zbiec. Zarembie pozostawało albo czekać na zmiennika, którym o wpół do jedenastej miał być Kacnelson, albo samemu zaaresztować Minotaura. Zdecydował się na to drugie. Pod pachą wymacał browninga i zaczął zdejmować fartuch hydraulika.

Wtedy na schodach usłyszał kroki. Na galeryjkę wszedł Popielski. Był nieogolony i osobliwie ubrany, w kurtkę od munduru galowego. Na jego szyi rozlewała się jakaś malinowa plama. Zaremba otworzył mu i Popielski wślizgnął się do ustępu.

– Jest, Edziu, właśnie Mino… – rozpoczął gorączkowo Zaremba, zapominając, że jego kolega bardzo nie lubi zdrobnienia „Edzio”.

– Poczekaj – przerwał mu Popielski. – Mów, gdzieś widział Ritę parę dni temu, jak wyszła z kościoła, mów szybko, miałem sen, nie ma jej w szkole, muszę ją znaleźć…

– Przestań bałakać – szept Zaremby zabrzmiał jak krzyk rozkazu. – Potok jest u siebie.

– Idziemy. – Popielski natychmiast się uspokoił, ale jego malinowy wypiek na szyi zaczął się powiększać. – Idziemy po to zwierzę.

Wyszli z ustępu. Zaremba po drodze zapinał fartuch. Stanęli cicho pod drzwiami opatrzonymi numerem 12. Zaremba zapukał.

– Kto tam? – z mieszkania rozległ się dziwny, piskliwy głos.

– Ta hydraulik – odpowiedział Zaremba. – W kiblu coś si popsuwału, muszy u pana rury sprawdzić.

Drzwi uchylały się powoli. Pojawiło się w nich oko. Małe, okrągłe i wciśnięte w głąb oczodołu. Oko od góry otoczone było potężnymi brwiami, których zakręcone kłaki zwijały się nad napuchniętymi czerwonymi powiekami. Poniżej na policzku widniały sztywne pasma niegolonej szczeciny, między którymi wykwitały strupy z białym łojotokiem. Oko pokręciło się w oczodole i dojrzało Popielskiego z browningiem.

Popielski z boku uderzył lufą w to oko. Nie trafił precyzyjnie, ale ostry metal rozciął skórę czoła. Potok chwycił się obiema rękami za ranę. Spomiędzy jego palców trysnęła krew. Zupełnie tak jak krew z oka Rity w sennym koszmarze. Popielski odepchnął Zarembę i wpadł do mieszkania. Potok usiłował przed nim uciekać. Miotał się między wąskimi ścianami przedpokoju, brocząc krwią. Popielski poślizgnął się na urwanej częściowo zasłonie, oddzielającej kuchnię od przedpokoju. Potok był już na progu. Odwrócił się i spojrzał na Popielskiego. Uśmiechnął się. Krew spływała po jego nosie i policzkach. Kapała z warg na zęby. Popielski zobaczył zakrwawione dziąsła i kły. Potok szczękał nimi, jakby chciał zademonstrować coś Popielskiemu. Jak na wizji lokalnej. Tak gryzłem ofiary, tak przedzierałem się przez ich tkanki, tak żułem galaretę policzka.

Popielski zerwał ceratową zasłonę. Metalowe kółka potoczyły się po kuchni. Jednym szybkim ruchem szpicem trzewika kopnął bestię między nogi. Potok opadł na kolana, ściskając się za jądra. Wtedy Popielski obwiązał mu głowę ceratową zasłoną i zaczął go dusić.

– Edziu, zostaw go! – krzyknął Zaremba, łapiąc Popielskiego za ramiona. – Zabijesz bydlaka, a pójdziesz siedzieć za człowieka! Zostaw go, do cholery!

Popielski ujrzał krew Potoka, zmieszaną z jakąś wydzieliną, na rękawie kurtki swojego galowego munduru. Poczuł obrzydzenie. Odsunął się ze wstrętem od rzężącego ciała. Potem przemógł się jeszcze, chwycił Potoka za przegub i przykuł go do nogi od łóżka. Głowę bestii wciąż owijała cerata. Wznosiła się pod urywanym oddechem.

Popielski usiadł na łóżku i zapalił papierosa.

– Idź, Wilek, do naszego punktu i zadzwoń po samochód transportowy – powiedział, wypuszczając chmurę dymu – bo nam całe auto zabrudzi juchą. Ja go popilnuję.

– Lepiej ty idź, Edziu. – Zaremba uśmiechnął się wesoło. – Jak cię z nim zostawię, to go jeszcze zabijesz! Koniecznie chcesz się przeprowadzić na Brygidki?

Popielski wytarł pościelą krew z rękawa kurtki i wstał. Zniknął malinowy wykwit na szyi. Popielski chwycił ramę łóżka i poruszył nią kilkakrotnie. Śmiał się jak opętany.

– Mamy go! – wrzasnął, a potem powiedział z uśmiechem: – Zaraz tu będę, a ty dobrze go pilnuj! No jak tam, panie ładny? – kopnął lekko Potoka i wybiegł na schody.

Potok poruszył głową i zrzucił z niej ceratę. Spojrzał na swój unieruchomiony przegub. Kajdanki stanowiły istotnie przeszkodę, ale przecież noga łóżka nie była przymocowana do podłogi.

Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,

kwadrans na jedenastą przed południem

Rita siedziała w ciemnej knajpie przy samym oknie, obserwowała przez witrynę ulicę Żulińskiego i zastanawiała się, co ma robić dalej. Nie mogła się nawet poradzić Tyki w tej sprawie, gdyż ta uciekła do domu, wystraszywszy się i ponurego barmana, i zapijaczonego klienta, który wysysał słone mięso z kolejnego śledzia. Ani jeden, ani drugi nie zaczepiał Rity. Barman wycierał kufel i słuchał nadawanego właśnie przeboju Hanki Ordonówny A kogo nasza miłość obchodzi? Pijak drzemał z czołem opartym o dłonie.

Nagle Rita ścisnęła stojącą przed nią szklankę letniej herbaty. Ujrzała ojca. Szedł w jej stronę. Zrobiło się jej słabo na myśl, że tu przyjdzie, że zaraz ją znajdzie. Ojciec jednak skręcił i wszedł do sklepu galanteryjnego dwadzieścia metrów wcześniej. Rita wyszła z knajpy, podeszła do okna sklepu i spojrzała jednym okiem zza załomu muru. Dostrzegła łysą głowę ojca. Wytarł kark chusteczką z monogramem, który mu kiedyś wyszyła – w dawnych czasach, kiedy siedząc mu na kolanach, zwierzała się ze swoich dziecinnych sekretów. Zrobiło się jej smutno na wspomnienie tamtych lat i na widok bezradnego gestu ojca, gdy wycierał pot. Potrząsnęła głową, odpędzając sentymenty, i pobiegła szybko ulicą. Musiała koniecznie sprawdzić, czy jej nieznajomy jest ścigany przez ojca.

Kiedy znalazła się w bramie, rozejrzała się dokoła. Nigdzie nie było szyldu klubu bilardowego. Z bijącym sercem zaczęła wspinać się po schodach. Jej pantofle stukały po stopniach. Weszła na galeryjkę ostatniego piętra. Jedne drzwi były uchylone. Popchnęła je, lekko zaskrzypiały. Nagle poczuła strach. Chciała się wycofać i uciec stamtąd. Nie mogła. Ktoś za nią stał.

Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,

dwadzieścia minut na jedenastą przed południem

Popielski otarł kark i schował chustkę do kieszeni.

– Niedługo będzie tam dwóch mundurowych z komisariatu IV i niezależnie od nich Kacnelson, który idzie zmienić Zarembę – usłyszał w słuchawce głos aspiranta Stefana Cygana.

– Dobrze, Stefek, no to ja idę do Wilka.

– Proszę poczekać, panie komisarzu. – Cygan był podekscytowany. – Mam dla pana ważną wiadomość z Wrocławia. Tamtejsi technicy stwierdzili, że praca naukowa została pisana na tej maszynie, którą znaleziono przy zamordowanej.

– A niech to! – Popielski zaniemówił z wrażenia. – No to żadna papuga już go nie wybroni!

– I ostatnia rzecz: dzwonił Mock. Ma sensacyjną wiadomość o tej katowickiej szwarcmamie… Baba jest zamieszana w handel żywym towarem…

– Stefciu – Popielski się roześmiał – czy ty musisz mi teraz zawracać głowę? Mamy Minotaura, rozumiesz to, mamy go!

– Ale Mock będzie za chwilę telefonował. Co mu powiedzieć?

– To mu powiedz: przyjeżdżaj do Lwowa! Czas oblać nasze śledztwo!

Cygan chciał jeszcze coś dodać, ale Popielski odwiesił słuchawkę. Mrugnął wesoło do zaaferowanej sprzedawczyni i wyszedł na ulicę. Spojrzał z niechęcią na jasne światło i zasłonił oczy okularami. Do bramy domu przy Żulińskiego 10 weszli już dwaj mundurowi i Kacnelson. Żaden z nich nie dostrzegł Popielskiego.

Galeryjka rozbrzmiewała ciężkim odgłosem kroków. Skrzypnęły drzwi na ostatnim piętrze. To policjanci weszli do mieszkania Potoka. Popielski szedł po schodach uśmiechnięty, trzymając się poręczy. Był piętro pod nimi. Na poręczy wisiał jakiś brudny chodnik. Dotknął go i natychmiast otrzepał dłonie. Popatrzył na swoje trzewiki, oparł nogę na stopniu, po czym wytarł z czubka plamę po kapuście na gęsto, która leżała na schodach. Spojrzał do góry i poczuł silny niepokój. Nie usłyszał słów powitania ani odgłosu rozmów, żadnych żartów między policjantami, którym się udało po dwóch latach ująć bestię. Ruszył szybko do góry.

Z mieszkania wypadł Kacnelson.

– Niech pan tam nie wchodzi, błagam! – Kacnelson wyciągnął ręce, jakby chciał odepchnąć Popielskiego. – Pan nie może tego widzieć!

Odepchnął swojego kolegę i wbiegł do mieszkania. Łóżko przestawione było w poprzek pokoju, a okno otwarte na oścież. Jeden z mundurowych wychylił się na zewnątrz, długo patrzył w górę i w dół, a potem pokręcił głową. Drugi minął Popielskiego i ruszył na boczną klatkę schodową, a stamtąd na dach. Po chwili jego ciężkie kroki zadudniły nad ich głowami i ucichły. Kacnelson chwycił Popielskiego za rękaw, jakby chciał go wyprowadzić z mieszkania. Ten wyszarpnął mu się. Patrzył i patrzył. Pod łóżkiem ktoś leżał. Cerata okrywała ciało, sięgała do szyi. Głowa była odsłonięta. Nie była to głowa Potoka.

Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,

godzina jedenasta przed południem

Głowa Zaremby leżała na kolanach Popielskiego, który trzymał przyjaciela za policzki. Bał się, że głowa ta odpadnie od poderżniętej szyi. Płakał. Zaremba usiłował się uśmiechać. Otworzył i zamknął powieki, a nawet lekko poruszył głową, jakby chciał powiedzieć: wszystko w porządku, Edziu.

Jego policzki nagle zafalowały jak u pływaka po skoku na główkę. Znów otworzył powieki, ale już ich nie zamknął. Zrobił to za niego Popielski.

Lwów, środa 24 marca 1937 roku,

godzina szósta po południu

Eberhard Mock wysiadł z pociągu na Dworcu Głównym, postawił walizkę i zaczął się rozglądać po peronie. Szukał oczami wysokiej, ubranej na czarno postaci Popielskiego. Na darmo jednak wypatrywał jego łysej głowy, ciemnych okularów lub białego szalika. Z dymu i pary bijącej od lokomotywy wynurzali się tragarze, bagażowi, gazeciarze i sprzedawcy lemoniady. Para opadła, a Popielskiego nie było. Mock naciągnął mocniej rękawiczki i z paczki „Egipskich” wyciągnął zębami jednego papierosa. Podskoczył do niego jakiś usłużny tragarz, przypalił mu i zabrał walizkę.

Mock szedł za nim, zamyślony i niespokojny. Znał Popielskiego od niedawna, lecz był stuprocentowo pewien, że Polak dotrzymuje słowa nie tylko w sprawach ważnych, ale i w drobiazgach. Jego nieobecność na dworcu, mimo iż kilka dni temu wyraźnie zapowiadał osobiste powitanie Mocka, mogła świadczyć o jakimś niespodziewanym wypadku, o jakimś złym zdarzeniu. Myśli Mocka krążyły wokół sobotniej klęski Popielskiego. Wiedział dobrze o wszystkim – o śmierci Zaremby i ucieczce Potoka po dachu. Wiedział, że dwaj mundurowi oraz Kacnelson rzucili się w nieudany pościg za mordercą, podczas gdy Popielski skamieniał nad zwłokami Zaremby. Relację z sobotnich wydarzeń jeszcze tego samego dnia wieczorem Popielski złożył mu telefonicznie. Już wtedy miał jakiś dziwny głos. Zamyślał się długo, przerywał i szukał słów, jakby dopiero uczył się niemieckiego, a nie władał nim jak rodowity wiedeńczyk. Te nieoczekiwane problemy Popielskiego z wysławianiem się Mock zrzucił na karb porażki i wstrząsu po śmierci Zaremby. To mógł być też powód jego nieobecności na dworcu. Ale jak długo, pytał Mock sam siebie, można przeżywać taki wstrząs, kiedy bestia jest wciąż na wolności? Jak długo można rozpamiętywać przegraną, kiedy zwierzę cały czas się kryje w jakichś zaułkach i miejskich matecznikach?

Wsiadł do dorożki, zapłacił tragarzowi, a fiakrowi podstawił pod nos wizytówkę z prywatnym adresem Popielskiego. Drynda ruszyła. Mock nie podziwiał już Dworca Głównego, którego harmonia i odpowiednie dozowanie architektonicznych ozdobników przewyższały – jego zdaniem – bombastyczny dworzec w Breslau. Nie przyglądał się po drodze ani kościołom, ani fasadom gimnazjów i uczelni. Zwrócił jedynie uwagę na łaciński napis na budowli wyglądającej na bibliotekę, kiedy już skręcał z głównej ulicy w stronę parku, przy którym mieszkał Popielski. Hic mortui vivunt et muti loquuntur.

Tutaj martwi żyją, a niemi przemawiają. Oby zmarli potrafili mówić, pomyślał z goryczą, nie miałbym wtedy nic do roboty na tym świecie. Mock poczuł coś w rodzaju pocieszenia.

Przypominał sobie niedawne wypadki katowickie i wciąż nie mógł zrozumieć, jaką rolę odegrał w nich Zdzisław Potok. Po znalezieniu u Ernestyny Nierobisch segregatora pochodzącego z biura zamordowanej Klementyny Nowoziemskiej śledztwo ruszyło jak z kopyta. Komisarz Zygfryd Holewa, czując, że ma oto sprawę, która może decydować o jego awansie, zapomniał natychmiast o zakazie wydanym Mockowi i ruszył ostro do akcji w stylu, który wrocławianin lubił. Nie patyczkował się specjalnie z Nierobisch w pokoju przesłuchań i po dwóch dniach uzyskał od obolałej od ciosów i kopniaków kobiety wszystkie potrzebne informacje. Potwierdziły się przeczucia i Mocka, i Popielskiego. Spędzająca płody okazała się stręczycielką, podobnie jak Nowoziemska. Obie ściśle współdziałały: Nierobisch wyszukiwała zdesperowane dziewczyny – służące, które pozwoliły panu na zbytnie spoufalenie, kelnerki i pomywaczki, którym właściciel stawiał propozycje nie do odrzucenia, czy w końcu zwykłe prostytutki, którym ciąża przeszkadzała w uprawianiu zawodu. Nierobisch doskonale wiedziała, że dla wszystkich tych kobiet spędzenie płodu oznaczało jeszcze większą ruinę wszelkich zasad i wartości. Zapisywała skrupulatnie ich dane i przekazywała Nowoziemskiej, która po jakimś czasie zjawiała się u tych dziewczyn jako szacowna kapłanka małżeństwa i obiecywała egzotyczną podróż do Argentyny lub mniej egzotyczną – do Niemiec – gdzie będzie na nie czekał dużo starszy bogacz, spragniony słowiańskiej piękności. Bogacz okazywał się oczywiście właścicielem burdelu, a dziewczyny prędzej czy później godziły się na swój niewolniczy los. Wiele z nich, o dziwo, po jakimś czasie bardzo cieszyło się z odmiany swego życia i wysyłało do Nierobisch widokówki z serdecznymi pozdrowieniami. Nowoziemska hojnie płaciła babce za każdą dziewczynę i dawała jej często dodatkowe prezenty, na przykład komplet – co prawda używany – luksusowych segregatorów. Sama na tym procederze niezwykle profitowała, choć nie wszystkie kobiety udawało się oszukać i wyekspediować do Niemiec lub Argentyny. Nie zdołała tego dokonać w wypadku Marii Szynok. Nierobisch z kolei nie znała jej losów ani nazwisk rzeczywistych czy wydumanych narzeczonych. O nieszczęsnej obłąkanej dziewczynie, której spędziła płód, wiedziała tylko tyle, że dla Nowoziemskiej Szynok była ważnym towarem matrymonialnym, nie zaś burdelowym, i że miała być wyswatana za jakąś dużą sumę zamożnemu klientowi, któremu szczególnie przypadła do gustu. Mimo gróźb i bicia Nierobisch nie powiedziała już nic więcej.

Mock, dowiedziawszy się tego wszystkiego, pożegnał Holewę, Wybrańca i Śląsk, który zresztą z rozrzewnieniem potem wspominał. Kupił bilet na najbliższy pociąg do Lwowa. Był pewien, że teraz będzie potrzebny Popielskiemu. Razem znajdą bestię i poprowadzą śledztwo w sprawie gangu handlarzy żywym towarem, który musiał mieć jakieś międzynarodowe powiązania, skoro dziewczyny lądowały w Argentynie i w Niemczech. Z tym procederem powiązany był jakoś Potok, a to z kolei – ze względu na jego ostatnią ofiarę – kieruje śledztwo w stronę Breslau i barona von Criegern. Przecież ciągle nie został odnaleziony, myślał Mock, piękniś, który przywiózł do Breslau Annę Schmidt! Sprawa ta jest jakąś gigantyczną aferą na skalę europejską, a nawet światową! W ciągu dwóch, trzech dni wszystko dokładnie przemyślimy z Popielskim, zrobimy precyzyjny plan, a potem pojadę na Wielkanoc do Breslau. A po świętach wszystko się zacznie na nowo! Investigo ergo sum! Mock zapłacił dorożkarzowi i wysiadł. W bramie kamienicy drogę zastąpił mu stróż i uprzejmie o coś zapytał. Mock pokazał wizytówkę Popielskiego i zobaczył, jak na twarzy mężczyzny odmalowuje się przerażenie. Policjant minął go i coraz bardziej zaniepokojony, wbiegł na pierwsze piętro. Nacisnął guzik dzwonka. Otworzyła mu panna Leokadia Tchorznicka. Oczy miała zapuchnięte od płaczu. Zostawiła drzwi otwarte i cofnęła się bez słowa. Mock, wchodząc do mieszkania, poczuł, jakby był na miejscu zbrodni. Tyle że zamiast trupiego fetoru rozchodziła się woń waleriany. Z kuchni doszedł go nagły krzyk, a potem szarpiący i dławiący szloch. Ktoś się krztusił, charczał i kaszlał jednocześnie.

Mock znalazł się tam natychmiast. Służąca siedziała przy stole i opierała czoło o blat. Jej ciałem wstrząsały drgawki, a łzy kapały na podłogę. Mock rozejrzał się wokoło przerażony. Drzwi do gabinetu i jednocześnie sypialni Popielskiego były otwarte. Podszedł tam ostrożnie i zajrzał.

Edward Popielski siedział w fotelu przy stoliku, na którym stała potężna, wypełniona niedopałkami popielniczka. Jego policzki pokrywał kilkudniowy zarost. Miał na sobie granatową kurtkę od policyjnego munduru; pod nią widać było rozchełstaną koszulę od piżamy.

Nie spojrzał nawet na Mocka, lecz wpatrywał się w swoje dłonie, które opierał na stole.

– W sobotę Rita nie wróciła do domu – powiedział po niemiecku. – A oto, co w niedzielę podrzucono mi na balkon!

Wskazał dłonią na swoje biurko. Leżał na nim bardzo starannie złożony gimnazjalny mundurek Rity i śnieżnobiały, sztywny kołnierz marynarski.

– Hanna tak pięknie wyprasowała ten kołnierz. – Popielski uniósł głowę, a w jego przekrwionych od nie wyspania oczach pojawiły się łzy. – Wyprasowała jak na pogrzeb.

Pochylił głowę, aby Mock nie widział, jak płacze. Jego łysa głowa spurpurowiała, całym ciałem szarpały spazmy. Spomiędzy palców, którymi przyciskał policzki i oczy, płynęły łzy. Mock usiadł obok niego na poręczy fotela i z trudem otoczył ramieniem barczyste plecy przyjaciela. Siedział tak długo, dopóki Popielski nie znieruchomiał. Potem wstał i udał się do salonu. Leokadia wpatrywała się w tarczę stojącego zegara. Przed nią dymił papieros.

– Zamieszkam tu z państwem przez kilka dni – powiedział cicho Mock.

– Nie jedzie pan do swojej żony na święta? – zapytała Leokadia.

– Nie. Zostaję tutaj, z Eduardem.

– Nawet pan nie wie, co się tu będzie działo! Nawet nie zdaje sobie sprawy, jak wyglądają ataki jego rozpaczy!

– Nie wiem? No to się dowiem – powiedział Mock i wrócił do gabinetu.