172703.fb2
Siedzieliśmy w zalanym słońcem atrium domu Lucjusza Klaudiusza, omawiając najświeższe plotki zasłyszane na Forum, kiedy powietrze przeszyło straszliwe miauczenie. Lucjusz na ten dźwięk podskoczył przestraszony i otworzył szeroko oczy. Miauczenie tymczasem przeszło w koci pisk, po którym usłyszeliśmy głośne szuranie, aż w końcu naszym oczom ukazało się pędzące po dachu nad nami wielkie żółte kocisko. Gliniane dachówki nie dawały jego pazurom wystarczającej przyczepności; w pewnym momencie zwierzę ześliznęło się prawie do samej krawędzi dachu i już myślałem, że spadnie wprost na kolana pana domu. Lucjusz musiał też się tego obawiać, bo zerwał się z krzesła, przewracając je na ziemię, i pospiesznie się wycofał aż za sadzawkę z rybami.
W ślad za żółtym kotem szybko pojawił się następny, mniejszy od tamtego i cały czarny. Musiał być bardzo agresywnie usposobiony, skoro zdecydował się ścigać rywala o tyle od siebie większego; ta zaciętość stała się jednak przyczyną jego upadku i to w dosłownym znaczeniu. Podczas gdy jego przeciwnik przebiegł przez cały dach bez przygód, czarny kot stracił równowagę. Uszy rozdarła nam potworna kakofonia dzikich pisków zwierzęcia i zaciekłego drapania jego pazurów o dachówki, a po chwili kot spadł prosto do atrium, oczywiście na cztery łapy.
Lucjusz wrzasnął jak wystraszone dziecko, po czym zaklął zdecydowanie po męsku. Nadbiegł młody niewolnik, który nalewał nam wino.
– Przeklęty zwierzak! – wykrzyknął Lucjusz. – Zabierz go ode mnie! Wyrzućcie tę bestię z domu!
Do niewolnika zaraz dołączyli inni i otoczyli „bestię”. Kiedy jednak kot położył uszy po sobie i zaczął groźnie prychać, cofnęli się w obawie przed jego kłami i pazurami.
Odzyskując powoli spokój i godność, Lucjusz złapał głębszy oddech i poprawił tunikę. Pstryknął palcami i wskazał przewrócone krzesło. Jeden z jego niewolników natychmiast je podniósł, a wtedy Lucjusz na nie wszedł. Bez wątpienia chciał w ten sposób jeszcze zwiększyć dystans dzielący go od zwierzęcia; popełnił jednak błąd, w ten sposób bowiem stał się najwyższym obiektem w atrium.
Bez najmniejszego ostrzeżenia kot wykonał gwałtowny skok. Przebił się przez kordon niewolników, wylądował na krześle, błyskawicznie wspiął się po ciele Lucjusza aż na czubek głowy, skąd z kolei wspaniałym susem śmignął na dach i zniknął nam z oczu. Przez chwilę Lucjusz nieruchomo wpatrywał się w tamtą stronę. W końcu, przy pomocy niewolników (z których większość z trudem powstrzymywała się od śmiechu), zdołał niepewnie zejść z krzesła na ziemię. Kiedy usiadł, nalano mu wina, a on podniósł je drżącą ręką do ust. Opróżnił kubek i oddał go niewolnikowi.
– Możecie się rozejść – powiedział. – Przedstawienie skończone.
Kiedy służba opuściła atrium, zauważyłem na twarzy Lucjusza rumieniec. Z całą pewnością był zażenowany po tak całkowitej utracie panowania nad sobą, nie mówiąc już o tym, że dzikie zwierzątko zdobyło nad nim przewagę w jego własnym domu na oczach całej służby. Widok jego pulchnej, nabiegłej krwią twarzy był tak komiczny, że musiałem przygryzać wargi, by powstrzymać się od uśmiechu.
– Koty! – powiedział w końcu. – Przeklęte stworzenia! Kiedy byłem chłopcem, rzadko widywało się je w Rzymie. Teraz panoszą się w całym mieście! Wszędzie są ich tysiące, wałęsają się, gdzie chcą, awanturując się i parząc, i nikt nie jest w stanie ich powstrzymać. Przynajmniej na wsi nie ma ich jeszcze tyle. Rolnicy je przeganiają, ponieważ straszą ich zwierzęta. Dziwne, małe, zawzięte potwory! Muszą pochodzić z Hadesu.
– Chyba raczej z Aleksandrii – powiedziałem cicho.
– Doprawdy?
– Tak. Ponoć to żeglarze przywieźli je z Egiptu. Lubią koty, bo zabijają gryzonie na statkach.
– Ładna historia! Z jednej strony szczury i myszy, a z drugiej te przerażające bestie ze swoimi kłami i pazurami! A ty, Gordianusie, przez cały czas siedziałeś spokojnie, jakby nic się nie działo! No, ale zapomniałem, że jesteś przyzwyczajony do kotów. W końcu twoja niewolnica trzyma takie coś w domu, czyż nie? Zupełnie, jakby było psem! – Lucjusz skrzywił się z obrzydzeniem. – Jak ona to nazywa?
– Bethesda każdemu swojemu kotu daje imię Bast. To jedno z egipskich bóstw.
– Co za dziwaczny naród, czczący zwierzęta jak bogów. Nic dziwnego, że w ich polityce bez przerwy wrze. Ludzie, którzy modlą się do kotów, nie nadają się do rządzenia własnym krajem.
Pominąłem tę konwencjonalną mądrość milczeniem. Mogłem napomknąć, że tym pogardzanym przezeń czcicielom zwierząt udało się stworzyć kulturę o niezwykłej subtelności i monumentalnych osiągnięciach wtedy, gdy Romulus i Remus jeszcze darli się z głodu, zanim znalazła ich wilczyca, jednak dzień był zbyt gorący na to, by się angażować w historyczne dysputy.
– Jeżeli to stworzenie wróci, każę je zabić – wymamrotał Lucjusz, rozglądając się nerwowo po dachu.
– W Egipcie – powiedziałem – taki akt zostałby uznany za morderstwo, a sprawca podlegałby karze śmierci.
Lucjusz spojrzał na mnie spod oka.
– Teraz to już przesadziłeś! Wiem, że Egipcjanie czczą wszelkiego rodzaju ptactwo i inne zwierzęta, ale to wcale nie przeszkadza im podbierać jajek z gniazd ani zajadać się mięsiwem. Czy zarżnięcie krowy też jest uważane tam za zbrodnię?
– Prawdopodobnie nie, ale zabicie kota z całą pewnością tak zostałoby potraktowane. Prawdę mówiąc, kiedy jako młody, beztroski mężczyzna zjawiłem się w Aleksandrii, jedno z moich pierwszych śledztw dotyczyło właśnie takiego wypadku.
– Gordianusie, chyba żartujesz! Nie chcesz przecież powiedzieć, że zatrudniono cię, abyś odnalazł zabójcę kota?
– Nie, to było bardziej skomplikowane.
Lucjusz uśmiechnął się po raz pierwszy od momentu, kiedy goniące się po dachu koty przerwały nam rozmowę.
– No dalej, Gordianusie, nie każ się prosić – powiedział, klaszcząc na niewolnika, aby przyniósł więcej wina. – Musisz opowiedzieć mi tę historię.
Miło było widzieć, jak odzyskuje dobry humor.
– Dobrze – odrzekłem. – Opowiem ci zatem historię kota z Aleksandrii…
Dzielnica zwana Rakotis to najstarsza część tego miasta. W samym jej sercu znajduje się świątynia Serapisa, wspaniały marmurowy gmach, wybudowany z prawdziwym rozmachem, bogaty w bajeczne zdobienia z alabastru, złota i kości słoniowej. Rzymianie, którzy widzieli tę świątynię, niechętnie przyznają, że ze względu na swą wspaniałość mogłaby (podkreślam: zaledwie „mogłaby”!) konkurować z naszą surową świątynią Jowisza; twierdzenie więcej mówiące o rzymskim prowincjonalizmie niż o architektonicznych walorach obu budowli. Gdybym ja był bogiem, wiedziałbym, którą z nich wybrać na swój dom! Świątynia ta jest oazą światła i piękna, otoczoną labiryntem wąskich uliczek. Domy w Rakotis, zbudowane z utwardzonej gliny, są wysokie i skupione blisko siebie. Ulice na wysokości okien przecinają sznury, na których mieszkańcy wieszają pranie, a także ryby i oskubane ptactwo. Jest tam przeważnie bezwietrznie i gorąco, ale od czasu do czasu zza wyspy Faros nadciąga morska bryza, przedziera się przez wielki port i mury miasta i porusza wysokimi palmami rosnącymi na niewielkich placykach i w ogrodach. Będąc w Rakotis, aż trudno uwierzyć, że kiedykolwiek podbili to miasto Grecy. Może nosić nazwę po Aleksandrze i być rządzone przez Ptolemeusza, ale ludność w tej starożytnej dzielnicy to typowi Egipcjanie o ciemnej karnacji, ciemnych oczach i tych cechach urody, które można ujrzeć na pradawnych posągach królewskich. Ci ludzie są zupełnie inni niż my, podobnie zresztą jak ich bogowie nie przypominają naszych czy helleńskich wcieleń doskonałości, lecz raczej dziwaczne zwierzęce hybrydy, na które strach patrzeć.
W Rakotis jest wiele kotów. Wędrują bez przeszkód gdzie chcą, wygrzewają się w plamach słońca, uganiają za konikami polnymi, drzemią na parapetach i dachach, wpatrują się w pozostające poza ich zasięgiem rybki w sadzawkach i domowe ptactwo. Ale koty w Rakotis nigdy nie chodzą głodne. Ludzie wystawiają dla nich na ulicach miski z jedzeniem, mrucząc przy tym jakieś swoje zaklęcia; nawet przymierający głodem żebrak nie ruszyłby tej poświęconej strawy, koty są bowiem w całym Egipcie uznawane za wcielenie bogów. Ludzie kłaniają się im, mijając je na ulicy, i biada nieokrzesanemu przybyszowi z Rzymu czy Aten, który by podśmiewał się na ten widok. Egipcjanie potrafią być równie mściwi jak pobożni.
Po podróżach do siedmiu cudów świata jako dwudziestolatek wylądowałem w końcu w Aleksandrii. Zamieszkałem w Rakotis z wielu powodów. Po pierwsze, byłem tylko młodym obcokrajowcem, prawie bez pieniędzy, a tutaj mogłem znaleźć zakwaterowanie odpowiadające moim skromnym zasobom. Dzielnica ta miała jednak do zaoferowania znacznie więcej niż tylko tanie mieszkania. Aby nakarmić wiecznie głodny żołądek, na rogach ciasnych i tłocznych uliczek kupowałem od straganiarzy takie egzotyczne przysmaki, o których w Rzymie nawet nie słyszano. Aby zaspokoić głód umysłu, przysłuchiwałem się filozofom, którzy prowadzili wykłady i debatowali na schodach biblioteki tuż obok świątyni Serapisa. Tam właśnie poznałem Diona Aleksandryjczyka, ale to już inna historia. Co do innych młodzieńczych apetytów, równie łatwo było im tam folgować. Mieszkańcy Aleksandrii uważają się za najbardziej światowy naród, a Rzymianin, który próbowałby się w tej kwestii spierać, okazałby jedynie swą ignorancję. Właśnie w Rakotis poznałem później Bethesdę, ale to też całkiem inna historia.
Pewnego poranka zdarzyło mi się wędrować mniej zatłoczonymi ulicami dzielnicy, kiedy usłyszałem za sobą jakiś hałas. Był to dziwny, nieuchwytny dźwięk, podobny do dalekiego echa ryczącego tłumu. Egipt słynie z politycznej niestabilności i zamieszki nie są tam rzadkością, choć pora wydawała mi się zbyt wczesna na rozruchy. Niemniej zatrzymałem się, nasłuchując. Hałas narastał i wyraźnie zaczynałem rozróżniać gniewne ludzkie głosy. W chwilę później zza zakrętu wyłonił się mężczyzna w niebieskiej tunice, biegnący na oślep w moim kierunku, z głową zwróconą za siebie. Pospiesznie usunąłem mu się z drogi, ale on niespodziewanie zmienił kierunek i wpadł prosto na mnie. Potoczyliśmy się na ziemię w plątaninie nóg i rąk. „Na jądra Numy!” – krzyknąłem, bo przez tego głupca zdarłem sobie skórę z dłoni i kolan na chropowatych płytach chodnika. Nieznajomy nagle zaprzestał swojej wariackiej szamotaniny i wlepił we mnie nieprzytomny wzrok.
– Przeklinasz po łacinie! – wychrypiał. – Jesteś Rzymianinem?
Potwierdziłem, na co on krzyknął:
– Ratuj mnie, rodaku!
Staliśmy już obaj na własnych nogach, ale nieznajomy tak kurczowo się mnie uchwycił, że omal znowu nie runęliśmy na ziemię. Tymczasem gniewny ryk wciąż się przybliżał. Mężczyzna odwrócił się, by spojrzeć w tamtą stronę. Twarz mieniła mu się ze strachu. Chwycił mnie jeszcze mocniej obiema rękami.
– Przysięgam, nawet nie tknąłem tej bestii! – wyszeptał ochryple. – Ta dziewczynka powiedziała, że to ja go zabiłem, ale kot był już martwy, kiedy się koło niego znalazłem.
– O czym ty mówisz? – spytałem.
– O kocie! Nie zabiłem tego kota! Już nie żył i leżał na ulicy. Ale ci zwariowani Egipcjanie gotowi rozerwać mnie na strzępy! Ach, gdybym tylko zdołał się dostać do domu…
W tej chwili zza zakrętu wypadła gromada mężczyzn i kobiet w obszarpanych ubraniach. Z każdą chwilą było ich coraz więcej. Biegli z krzykiem w naszą stronę, wymachując kijami i nożami, czy choćby gołymi pięściami, z czystą nienawiścią wypisaną na twarzach.
– Pomocy! – zapiszczał mężczyzna głosem łamiącym się jak u chłopca. – Ratuj mnie! Wynagrodzę cię!
Tłum był już prawie przy nas. Próbowałem się wyrwać z uścisku nieznajomego. W końcu puścił mnie i rzucił się do dalszej ucieczki. Przez chwilę zdawało mi się, że to na mnie skupi się ich furia. Kilku z nich biegło prosto ku mnie; nie widziałem żadnej możliwości ucieczki. Stary wiersz egipski mówi: „Na koniec przychodzi śmierć…”, a ja poczułem już jej zimne tchnienie. Jeden z mężczyzn na przedzie tłumu, wyróżniający się charakterystyczną brodą ufryzowaną na babilońską modłę, zauważył jednak pomyłkę i krzyknął grzmiącym głosem:
– To nie on! Ten, który nam uciekł, ubrany był na niebiesko! Tam w górze, na końcu ulicy! Prędko, bo inaczej znów nam się wymknie!
Ludzie dopiero co gotowi się na mnie rzucić, w ostatniej chwili odwrócili się i pobiegli dalej. Schowałem się w bramie jakiegoś domu i wpatrywałem się w mijający mnie tłum, zdumiony jego liczebnością. Wyglądało na to, że w pościgu bierze udział przynajmniej połowa mieszkańców Rakotis! Kiedy zrobiło się luźniej, wyszedłem z powrotem na ulicę. W tyle ciągnęła się jeszcze grupa maruderów, wśród których rozpoznałem człowieka sprzedającego swoje wypieki w sklepie na ulicy Piekarzy. Oddychał ciężko, ale posuwał się do przodu miarowym tempem. W dłoni ściskał drewniany kij do rozwałkowywania ciasta. Był to tłuściutki, wesoły piekarz, którego największą przyjemnością było napełnianie ludziom brzuchów. Tego jednak ranka zobaczyłem w nim ponurego i zaciętego mściciela.
– Menapisie, co się dzieje? – spytałem, dołączając do niego w marszu.
Obrzucił mnie takim wrogim spojrzeniem, że myślałem, iż mnie nie poznaje. Kiedy jednak przemówił, od razu było jasne, że wie, kim jestem.
– Wy, Rzymianie, pchacie się tutaj ze swoją pyszałkowatością i nieuczciwie zdobytym majątkiem, a my staramy się jakoś z wami wytrzymywać. Narzucacie się nam, a my to znosimy. Ale kiedy dopuszczacie się profanacji, to tego już za wiele! Są rzeczy, które nawet wam nie ujdą na sucho!
– Menapisie, powiedz mi, co się stało!
– On zabił kota! Ten głupiec zabił kota zaledwie o rzut kamieniem od mojego sklepu!
– Widziałeś to na własne oczy?
– Widziała to mała dziewczynka. Zaczęła krzyczeć z przerażenia, i trudno się temu dziwić. Oczywiście zaraz zbiegły się tłumy. Ludzie myśleli, że dziecko znalazło się w niebezpieczeństwie, okazało się jednak, że chodzi o coś znacznie gorszego. Głupi Rzymianin zabił kota! Ukamienowalibyśmy go tam na miejscu, ale zdołał się nam wymknąć i zaczął uciekać. Im dłużej trwał pościg, tym więcej ludzi się przyłączało. Teraz już nam nie ucieknie. Spójrz przed siebie! Ten rzymski szczur jest już na pewno w matni!
Wyglądało na to, że pościg się skończył. Tłum zatrzymał się na szerokim placu. Jeżeli go dopadli, mężczyzna w niebieskiej todze leży już zapewne na ziemi stratowany na miazgę, pomyślałem, czując, jak wzbierają we mnie mdłości. Kiedy jednak podszedłem bliżej, usłyszałem, jak tłum zaczyna krzyczeć: „Wychodź! Wychodź, zabójco kota!” Piekarz Menapis skandował ze wszystkimi, uderzając swoim wałkiem o dłoń i tupiąc rytmicznie nogami. Widocznie uciekinier schronił się w jakimś bogato zdobionym domu. Sądząc po twarzach ludzi z przerażeniem wyglądających przez górne okna, zanim je gwałtownie zatrzaśnięto, budynek musiał być pełen Rzymian. Był to prawdopodobnie prywatny dom mężczyzny w niebieskiej tunice. Domyśliłem się, że musi być zamożny; świadczyła o tym choćby jakość jego ubrania, a wygląd domu tylko potwierdził moją ocenę. Jakiś bogaty kupiec, pomyślałem, jednak ani złote monety, ani złote usta nie mogą uratować go przed gniewem tłumu. Ludzie wciąż skandowali, a część z nich zaczęła się kijami dobijać do drzwi.
– Kijami nie wyłamiecie takich drzwi! – krzyknął Menapis. – Musimy zrobić taran!
Spojrzałem na tego dobrodusznego zazwyczaj piekarza i ciarki mi przeszły po plecach. Wszystko to z powodu jednego kota! Wycofałem się do spokojniejszego rogu placu, gdzie stało jedynie kilku tutejszych mieszkańców, którzy odważyli się wyjść z domów, by przyjrzeć się zamieszaniu. Starsza Egipcjanka, ubrana w nienagannie białą płócienną suknię, patrzyła na tłum z wyraźną pogardą.
– Co za motłoch! – stwierdziła, nie zwracając się do nikogo konkretnie. – Co oni sobie myślą, atakując dom takiego człowieka jak Marek Lepidus?
– To pani sąsiad? – spytałem.
– Tak, od wielu lat, podobnie jak wcześniej jego ojciec. Uczciwy rzymski handlarz, bardziej zasłużony dla Aleksandrii niż ktokolwiek z tego tłumu. Ty też jesteś Rzymianinem, młody człowieku?
– Tak.
– Domyśliłam się tego po twoim akcencie. Ja tam nigdy nie miałam żadnych zatargów z Rzymianami. Handlując z ludźmi takimi jak Marek Lepidus i jego ojciec, mój świętej pamięci mąż dorobił się niezłego majątku. Co Marek mógł uczynić, że obrócił przeciwko sobie taki tłum?
– Oskarżają go o zabicie kota – wyjaśniłem.
Kobieta zaniemówiła. Jej pomarszczoną twarz wykrzywił grymas zgrozy.
– To byłoby niewybaczalne! – wykrzyknęła.
– On twierdzi, że jest niewinny. Niech mi pani powie, kto jeszcze mieszka w tym domu?
– Tylko dwaj kuzyni Marka. Pomagają mu w prowadzeniu interesu.
– A ich rodziny?
– Obaj kuzyni są żonaci, ale ich żony i dzieci zostały w Rzymie. Marek jest wdowcem. Nie ma też potomstwa. Patrz! Cóż to znowu za szaleństwo?
Ponad głowami tłumu, niczym krokodyl roztrącający liście wodnych lilii, przesuwała się wielka, wyrwana z korzeniami palma. Na czele tych, którzy ją nieśli, ujrzałem mężczyznę z babilońską brodą. Kiedy ustawili drzewo prostopadle do drzwi domu Marka Lepidusa, zrozumiałem: był to zaimprowizowany taran. „Nie zabiłem tego kota”, powiedział do mnie Marek Lepidus. Powiedział też: „Ratuj mnie!” oraz – co dla mnie miało nie mniejsze znaczenie – „Wynagrodzę cię!” Jako Rzymianin, wiedziałem, jak powinienem postąpić; jeśli mężczyzna w niebieskiej tunice rzeczywiście nie jest winny zarzucanej mu zbrodni, to należy mu pomóc. Zresztą gdyby nawet poczucie obowiązku nie było we mnie wystarczająco silne, to burczenie w brzuchu i pusta sakiewka ostatecznie przeważyły szalę. Musiałem działać szybko. Wróciłem tą samą drogą, którą tam przyszedłem. Droga na ulicę Piekarzy, zazwyczaj kipiąca życiem, była praktycznie wyludniona. Wszyscy sprzedawcy i straganiarze musieli przyłączyć się do pościgu za Markiem. Sklep Menapisa też był pusty. Wszedłszy do środka, zauważyłem leżące na stole pryzmy nieuformowanego ciasta; zobaczyłem też, że ogień w piecu zdążył wygasnąć. Menapis twierdził, że kot został zabity zaledwie o rzut kamieniem od jego sklepu. W takiej mniej więcej odległości, na bocznej uliczce tuż za rogiem, natknąłem się na grupkę kapłanów o ogolonych głowach, którzy stali w kręgu ze spuszczonymi głowami. Pomiędzy ich pomarańczowymi szatami dostrzegłem ciało kota rozciągnięte na płytach chodnika. Było to piękne stworzenie o smukłych nogach i lśniącym, czarnym jak noc futrze. To, że zostało celowo zamordowane, nie ulegało kwestii: wyraźnie było widać podcięte gardło. Kapłani uklękli i położyli ciało kota na marach pogrzebowych, które oparli następnie na swoich ramionach. Śpiewając i lamentując, ruszyli powolną procesją w stronę świątyni Bast. Rozejrzałem się wokół, nie wiedząc, co dalej robić. Kątem oka dostrzegłem jakiś ruch w oknie na piętrze, ale kiedy zwróciłem głowę w tamtą stronę, nic nie zauważyłem. Wpatrywałem się tam tak długo, aż znowu w oknie na okamgnienie pojawiła się drobniutka twarzyczka.
– Hej, dziewczynko! – zawołałem łagodnie.
Po chwili pojawiła się znowu. Jej czarne włosy odgarnięte były do tyłu, odsłaniając idealnie okrągłą twarz; oczy miały kształt migdałów, a usta były nieco wydęte.
– Śmiesznie mówisz – powiedziała.
– Śmiesznie?
– Jak tamten pan.
– Kto?
Zastanawiała się przez chwilę, ale nie odpowiedziała.
– Chciałbyś usłyszeć, jak krzyczę? – spytała i nie czekając na odpowiedź, zrobiła to.
Jej cienki pisk zakłuł mnie boleśnie w uszy, rozbrzmiewając dziwnym echem na pustej uliczce. Zacisnąłem zęby, czekając, aż przestanie.
– Nieźle – pochwaliłem. – Powiedz mi, czy to ty krzyczałaś tu już wcześniej?
– Może ja.
– Wtedy, kiedy zabito tego kota – dodałem.
– Niezupełnie. – Zmarszczyła brwi w zamyśleniu.
– Więc to nie ty?
Po chwili zastanowienia odpowiedziała pytaniem:
– Czy przysłał cię ten pan ze śmieszną brodą?
Przypomniałem sobie mężczyznę z ufryzowaną babilońską brodą, którego krzyk uratował mnie przed tłumem na ulicy i którego widziałem później z taranem pod domem Marka Lepidusa.
– Masz na myśli brodę babilońską, taką układaną za pomocą rozgrzanego żelaza?
– Tak – odrzekła. – Całą poskręcaną jak promienie słońca wychodzące prosto z jego podbródka.
– Ocalił mi życie – powiedziałem zgodnie z prawdą.
– No to chyba mogę z tobą rozmawiać – zadecydowała. – Czy ty też masz dla mnie prezent?
– Prezent?
– Jak ten, który dostałam od niego. – Podniosła ku mnie lalkę zrobioną z pędów papirusa i kawałków szmatek.
– Bardzo ładna – powiedziałem. Powoli zaczynałem rozumieć. – Czy dał ci tę lalkę za to, żebyś krzyczała?
– Głupie, nie? – Zaśmiała się. – Chciałbyś, abym znowu krzyknęła?
Zadrżałem.
– Może później. Nie widziałaś, kto zabił tego kota, prawda?
– Głuptasie! Nikt go naprawdę nie zabił. Kot tylko udawał, tak jak ja. Zapytaj brodacza! – Potrząsnęła głową nad moją łatwowiernością.
– No pewnie, wiedziałem o tym. Tylko zapomniałem. Więc uważasz, że śmiesznie mówię?
– Tak… tak… uważam – odrzekła, przedrzeźniając mój rzymski akcent. Dzieci w Aleksandrii bardzo wcześnie nabierają skłonności do sarkazmu. – Naprawdę mówisz bardzo zabawnie.
– Jak tamten pan, powiedziałaś.
– Tak.
– Masz na myśli tego w niebieskiej tunice, którego ścigali za zabicie kota?
Jej okrągła buzia wydłużyła się nieco.
– Nie. Jego słyszałam tylko raz, gdy piekarz i inni zaczęli go gonić, a on krzyknął. Ale ja umiem krzyczeć głośniej.
Wyglądało na to, że ma ochotę zademonstrować ponownie swoje zdolności, na wszelki wypadek więc prędko jej przytaknąłem.
– No to kto? Kto mówi tak jak ja? Ach tak, ten ze śmieszną brodą – powiedziałem, choć już wypowiadając te słowa, wiedziałem, że nie mam racji, jako że Brodacz wyglądał na typowego Egipcjanina.
– Nie, nie on, głuptasie. Inny mężczyzna.
– Czyli kto?
– Ten z cieknącym nosem, co był tu wczoraj. Słyszałam, jak rozmawiali, tam za rogiem, śmieszna Broda i ten, który mówi jak ty. Rozmawiali o czymś, coś sobie pokazywali i wyglądali bardzo poważnie. Jeden cały czas kręcił w palcach brodę, a drugi wydmuchiwał nos. W końcu jednak musieli mówić o czymś wesołym, bo zaczęli się śmiać. I pomyśleć, że twój kuzyn to taki miłośnik kotów! – powiedział ten z brodą. – Domyśliłam się, że chcą zrobić komuś kawał. Zapomniałam o tym później, ale dziś rano Śmieszna Broda znowu przyszedł i poprosił mnie, bym zaczęła krzyczeć, kiedy zobaczę kota.
– Rozumiem. Dał ci lalkę, a potem pokazał ci kota.
– Tak. Kot wyglądał jak nieżywy i wszyscy się dali nabrać. Nawet ci kapłani przed chwilą.
– Ten z brodą pokazał ci kota, ty zaczęłaś krzyczeć, zbiegli się ludzie i co było dalej?
– Śmieszna Broda pokazał mężczyznę idącego w górę uliczki i krzyknął: „Rzymianin to zrobił! Ten w niebieskiej tunice! To on zabił kota!” – Wyrecytowała to z wielkim przekonaniem, trzymając w górze swoją lalkę, jakby ta była aktorem.
– Mężczyzna z cieknącym nosem, który mówił tak jak ja… – powtórzyłem. – Jesteś pewna, że mowa była o jego kuzynie?
– O, tak. Ja też mam kuzyna i ciągle robię mu psikusy.
– A jak wyglądał ten z cieknącym nosem i rzymskim akcentem?
– Jak każdy mężczyzna. – Wzruszyła ramionami.
– Ale czy był wysoki, czy niski? Młody czy stary?
Przez chwilę się zastanawiała, po czym znowu wzruszyła ramionami.
– Był po prostu taki jak ty. I jak ten w niebieskiej tunice. Wszyscy Rzymianie wyglądają tak samo. – Uśmiechnęła się, a potem znowu zaczęła krzyczeć, chyba tylko po to, żeby mi pokazać, jak dobrze jej to wychodzi.
Zanim dotarłem z powrotem na plac, z pałacu przysłano oddziałek żołnierzy Ptolemeusza, którzy usiłowali zmusić tłum do wycofania się, ale niewiele mogli zdziałać. Motłoch miał znaczną przewagę liczebną. Od czasu do czasu w stronę budynku leciały kamienie i cegły, z których część trafiała w już nadwerężone okiennice. Wyglądało też na to, że próbowano wyważyć drzwi domu Marka, ale na razie się to nie udało.
Na dachu sąsiedniego domu (był to najwyższy punkt przy placu) pojawił się przybyły z pałacu urzędnik królewski zapewne eunuch, sądząc po wysokim głosie. Próbował uspokoić tłum, zapewniając, że sprawiedliwości stanie się zadość. Władcy naturalnie zależało na jak najszybszym zażegnaniu potencjalnego międzynarodowego incydentu. Zamordowanie zamożnego kupca rzymskiego we własnym domu przez lud aleksandryjski mogłoby przynieść Ptolemeuszowi poważne kłopoty polityczne. Eunuch dalej perorował, ale na tłumie nie robiło to specjalnego wrażenia. Dla nich sprawa była jasna: Rzymianin brutalnie zamordował kota, musi więc dać głowę, a oni nie spoczną, dopóki tak się nie stanie. Zaczęli znowu skandować, przekrzykując urzędnika:
– Wychodź! Wychodź, morderco kota!
Eunuch wycofał się z dachu. Postanowiłem przedostać się do wnętrza domu Marka Lepidusa. Ostrożność podpowiadała mi, że to pomysł szalony – bo niby jak miałem wrócić stamtąd żywy? – a przy tym najprawdopodobniej niemożliwy do wykonania, gdyby bowiem istniał prosty sposób dostania się do środka, tłum już by na to wpadł. Później uzmysłowiłem sobie, że z miejsca, gdzie stał eunuch, można by spróbować zeskoczyć lub opuścić się po linie na dach oblężonego domu. Pomyślałem z niechęcią, że to sporo fatygi, ale nagle przypomniałem sobie rozpaczliwe błaganie Marka Lepidusa… no i oczywiście obietnicę wynagrodzenia.
Budynek, z którego przemawiał eunuch, został zajęty przez żołnierzy, podobnie jak pozostałe domy sąsiadujące z posiadłością Marka. Urzędnik królewski chciał w ten sposób zapobiec wdarciu się rozjuszonego motłochu tą drogą na jej teren. Fanatycy mogliby nawet podpalić je wszystkie. Musiałem się trochę namęczyć, by przekonać straże, żeby mnie wpuściły, ale przeważyło w końcu to, że jestem Rzymianinem i znam Marka Lepidusa.
W Aleksandrii słudzy króla, którzy nie zadowolą władcy, szybko stają się pożywieniem dla krokodyli, a na ich miejsce przychodzą nowi. Eunuch najwyraźniej zdawał sobie sprawę, czym jest służba u monarchy, który może zgasić jego żywot jednym uniesieniem brwi. Posłano go, aby uspokoił gniewny tłum i ocalił rzymskiego obywatela; tymczasem jego szanse powodzenia były mizerne. Mógłby wezwać więcej żołnierzy i wyciąć opornych, ale taka rzeź przerodziłaby się pewnie w jeszcze poważniejszy konflikt. Sytuacji bynajmniej nie ułatwiała mu obecność wysokiego kapłana Bast, który chodził za eunuchem krok w krok jak pies (jeżeli można tak powiedzieć o słudze kociej bogini), żywo gestykulując i piskliwie domagając się w imieniu zamordowanego kota natychmiastowego wymierzenia sprawiedliwości. Eunuch był w kropce i ochoczo słuchał moich sugestii.
– Jesteś przyjacielem tego Rzymianina, którego ścigał tłum? – zapytał.
– Mordercy! – sprostował natychmiast kapłan.
– Jestem jego znajomym – odrzekłem, co było zgodne z prawdą, jeśli gorączkową wymianę kilku słów po zderzeniu na ulicy nazwać można zawarciem znajomości. – Mogę się nazwać jego pomocnikiem. Wynajął mnie, abym pomógł mu się wydostać z tych tarapatów. – To również było do pewnego stopnia prawdą. – I zdaje się, że wiem, kto naprawdę zabił tego kota. – To twierdzenie już graniczyło z kłamstwem, ale być może da się udowodnić, pod warunkiem że eunuch się zgodzi na moją propozycję. – Musisz mi pomóc przedostać się do domu Marka Lepidusa. Pomyślałem sobie, że twoi żołnierze mogliby opuścić mnie tam na linie.
Eunuch się zamyślił.
– Tak samo moglibyśmy wyciągnąć stamtąd samego Marka, a moi ludzie zapewniliby mu lepszą ochronę – mruknął.
– Uratować mordercę kota? Zapewnić mu zbrojną obstawę? – Kapłan nie posiadał się z oburzenia.
Eunuch przygryzł wargę. W końcu osiągnęliśmy kompromis. Żołnierze przynieśli linę, po której mogłem się spuścić na dach oblężonego domu.
– Ale nie możesz wrócić tu tą samą drogą – uparł się eunuch.
– Dlaczego?
Ujrzałem nagle oczami wyobraźni, jak dom staje w płomieniach ze mną uwięzionym w środku lub jak tłum wdziera się do wnętrza i morduje wszystkich mieszkańców.
– Ponieważ lina będzie widoczna od strony placu! – warknął eunuch. – Jeżeli ludzie zobaczą, że ktokolwiek opuszcza dom, będą przekonani, że to właśnie ten, którego szukają. Wtedy wedrą się do tego budynku! Nie, możesz opuścić się do domu Marka, ale potem będziesz już zdany tylko na siebie.
Po chwili zastanowienia zgodziłem się. Z tyłu za eunuchem kapłan Bast uśmiechał się jak kot, przewidując zapewne mój rychły koniec i mrucząc z zadowoleniem na samą myśl o tym, że jeszcze jeden bezbożny Rzymianin opuści krainę żywych. Widząc, że zjeżdżam po linie, słudzy Lepidusa podnieśli alarm. Otoczyli mnie, gotowi zrzucić na plac, ale uniosłem ręce, pokazując im, że nie mam broni, i krzyknąłem, że jestem przyjacielem Marka Lepidusa. Słysząc łacinę, trochę się uspokoili i w końcu zaprowadzili mnie na dół, do pana. Mężczyzna w niebieskiej tunice siedział w niewielkiej komnacie, którą wziąłem za jego gabinet, ponieważ była pełna papirusowych zwojów i kawałków pergaminu. Spojrzał na mnie z rezerwą, ale szybko mnie rozpoznał.
– To na ciebie wpadłem dzisiaj na ulicy. Ale czemu zjawiasz się tutaj?
– Ponieważ prosiłeś mnie o pomoc, Marku Lepidusie. I dlatego, że zaoferowałeś mi nagrodę – powiedziałem prosto z mostu. – Nazywam się Gordianus.
Zamknięte okno gabinetu wychodziło na plac. Krzyki tłumu wybuchły z nową siłą. W okiennice uderzył kolejny kamień. Marek poderwał się przestraszony i zagryzł palce. W tej chwili do pokoju weszli dwaj młodzi mężczyźni.
– To moi kuzyni, Rufus i Appiusz – przedstawił ich gospodarz.
Jak ich starszy kuzyn, byli równie starannie ubrani, podobnie też z trudem ukrywali panikę.
– Straże na zewnątrz słabną! – odezwał się piskliwie Rufus. – Co teraz zrobimy, Marku?
– Jeśli wedrą się do domu, wszystkich nas wyrżną! – dodał Appiusz.
– Wyglądasz na bogatego człowieka, Marku Lepidusie – powiedziałem. – Jesteś, zdaje się, kupcem?
Wszyscy trzej spojrzeli na mnie bez wyrazu, zaskoczeni, że najwyraźniej lekce sobie ważę tę groźną sytuację.
– Tak – odrzekł Marek. – Jestem właścicielem niewielkiej floty. Wozimy zboże, niewolników i inne towary między Aleksandrią i Rzymem.
Rozmowa o jego pracy wyraźnie go uspokajała, jak intonowanie znajomej pieśni wycisza wiernego w świątyni.
– Czy twoi kuzyni są współwłaścicielami interesu? – spytałem.
– Przedsiębiorstwo należy wyłącznie do mnie – odpowiedział wyniośle. – Odziedziczyłem je po ojcu.
– Tylko do ciebie? Nie masz braci?
– Jestem jedynakiem.
– A kuzyni są twoimi pracownikami, nie partnerami?
– Można to tak nazwać.
Spojrzałem na Rufusa, wyższego z kuzynów. Czy wyraz jego twarzy odzwierciedlał strach przed tłumem, czy raczej gorycz dawnej urazy? Appiusz zaczął nerwowo chodzić po pokoju, obgryzając paznokcie i rzucając mi wrogie, jak mi się zdawało, spojrzenia.
– Domyślam się, że nie masz synów, Marku Lepidusie.
– Nie. Moja pierwsza żona obdarzyła mnie jedynie córkami, które zresztą zmarły na febrę. Druga żona była bezpłodna. Teraz jestem samotny, ale wkrótce się żenię, kiedy tylko narzeczona przybędzie z Rzymu. Jej rodzice wysyłają ją statkiem i zarzekają się, że będzie płodna jak jej siostry. W przyszłym roku o tej porze będę już może dumnym ojcem! – Zdołał się słabo uśmiechnąć, potem znowu zaczął gryźć palce. – Ale po co mówić o mojej przyszłości, skoro nie mam żadnej? Przekleństwo na wszystkich egipskich bogów za tego nieszczęsnego kota!
– Nie sądzę, aby była to sprawka bogów – wycedziłem. – Powiedz mi, Marku Lepidusie, gdybyś umarł, zanim się ożenisz i będziesz miał syna, oby cię Jowisz przed taką tragedią uchował, kto wówczas odziedziczyłby twój majątek?
– Moi kuzyni, w równych częściach.
Rufus i Appiusz spojrzeli na mnie ponuro. Następny kamień zatrząsł okiennicami, aż się wszyscy wzdrygnęliśmy. Nie mogłem się dopatrzyć na ich twarzach choćby cienia winy.
– Rozumiem. Powiedz mi, Marku, kto mógł wczoraj wiedzieć, że będziesz dziś szedł tamtą uliczką w Rakotis?
– Nie robię sekretu ze swoich przyjemności. – Marek wzruszył ramionami. – Przy tamtej ulicy jest dom, w którym czasami spędzam noc w towarzystwie pewnego chłopca. Nie mam teraz żony, więc…
– W takim razie obaj twoi kuzyni mogli wiedzieć, że dzisiaj rano będziesz wracał stamtąd do domu?
– Tak sądzę.
Marek Lepidus był może zbyt rozkojarzony, by dostrzec, do czego zmierzam, ale jego kuzyni zrozumieli w lot. Rufus i Appiusz wpatrywali się we mnie złowrogo, rzucając sobie co jakiś czas niepewne spojrzenia. W tym momencie do pokoju wszedł szary kot z wysoko podniesionym ogonem, najwyraźniej obojętny na zamieszanie na zewnątrz i rozpaczliwe położenie domowników.
– Cóż to za gorzka ironia! – zaszlochał niespodziewanie Marek. – Być oskarżonym o zabicie kota, kiedy ja nigdy nie mógłbym czegoś takiego zrobić! Uwielbiam te małe stworzenia. Zajmują u mnie w domu honorowe miejsce i nawet jedzą z mojego talerza. Nefer, chodź do mnie, kochany!
Schylił się i wyciągnął ręce, a kot ochoczo skoczył mu na nie jak w kołyskę, obrócił się na grzbiet i zaczął głośno mruczeć. Marek Lepidus trzymał zwierzę przy piersi i głaskał je, by ukoić własny niepokój. Rufus najwyraźniej podzielał miłość kuzyna do kotów, ponieważ uśmiechnął się słabo i podszedł, by podrapać stworzenie po brzuchu. Znalazłem się w impasie. Byłem przekonany, że przynajmniej jeden z kuzynów jest w zmowie z brodatym mężczyzną i spiskuje przeciwko Markowi, ale który? Gdyby tylko tamta dziewczynka umiała dokładniej opisać, kogo widziała! „Wszyscy Rzymianie wyglądają tak samo”, na jądra Numy!
– Ach, te twoje przeklęte koty! – wykrzyknął nagle Appiusz, marszcząc nos i wycofując się w róg pokoju. – To one tak na mnie wpływają. Muszą rzucać na mnie jakieś okropne zaklęcie! Aleksandria jest ich pełna, przez co moje życie to jedno wielkie nieszczęście. Za każdym razem, kiedy się do jakiegoś zbliżę, dzieje się to samo! Nigdy przedtem nie kichałem, dopóki nie przyjechałem tutaj!
Mówiąc to kichnął, parsknął i wyciągnął z fałdów tuniki chustkę, by otrzeć cieknący mu z nosa rzadki śluz. To, co nastąpiło później, nie było zbyt piękne, ale prawdopodobnie sprawiedliwe. Opowiedziałem Markowi wszystko, czego się dowiedziałem od małej dziewczynki. Zawołałem go do okna i uchyliłem okiennice na tyle, by wskazać mu mężczyznę z babilońską brodą, który właśnie kierował rozpalaniem ogniska na placu. Okazało się, że kupiec już wcześniej widywał tego człowieka w towarzystwie Appiusza. Czego się spodziewałem? Chciałem pomóc swojemu rodakowi przebywającemu z dala od Rzymu, uratować niewinnego mężczyznę przed gniewem nierozumnego tłumu, a przy okazji zarobić trochę srebra; same szczytne cele. Czyż nie zdawałem sobie sprawy z tego, że tak czy inaczej będzie musiał zginąć człowiek? Byłem wtedy znacznie młodszy i nie zawsze potrafiłem przewidzieć rezultat wszystkich posunięć. Wybuch Marka Lepidusa zaskoczył mnie całkowicie, choć po tym, że przeżył taki szok, nie powinien nikogo zdziwić. Należało wziąć też poprawkę na to, że był dobrze prosperującym człowiekiem interesu, co przecież wymagało pewnej dozy bezwzględności. W końcu nie od dziś wiadomo, że zdrada w łonie rodziny często prowadzi do radykalnej zemsty. Drżąc przed Markiem Lepidusem, Appiusz przyznał się do winy. Rufus, którego wyłączył ze spisku, prosił o łaskę dla kuzyna, ale bezskutecznie. Mimo że znajdowaliśmy się o setki mil od Rzymu, w tym aleksandryjskim domu rzymskie prawo obowiązywało tak samo, a głowa rodu dzierżyła równie niepodzielną władzę. Kiedy Marek Lepidus zdjął z siebie niebieską tunikę i kazał przyodziać w nią Appiusza, słudzy w mig wykonali polecenie. Appiusz stawiał opór, ale na próżno. Także następny rozkaz został niezwłocznie wykonany; Appiusza wyrzucono przez okno na pastwę rozjuszonych czcicieli Bast. Rufus, blady i drżący, wycofał się do innego pokoju. Marek z kamienną twarzą odwrócił się tyłem. Szary kot ocierał mu się o nogi, ale pan nie zwracał na niego uwagi.
Brodaty Egipcjanin, nie zdając sobie sprawy z zamiany, krzyknął do innych, by wywarli zemstę na mężczyźnie w niebieskim ubraniu. Dopiero później, kiedy tłum w większości już się rozszedł, a on sam mógł podejść i przyjrzeć się z bliska stratowanym, pokrwawionym zwłokom, odkrył pomyłkę. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy, który przeszedł z triumfalnego uśmiechu w przerażenie i zgrozę w chwili, gdy podszedł do ciała, przyjrzał się twarzy zamordowanego, a potem spojrzał w okno, w którym stałem. Nie przewidział, że zabije swojego partnera w spisku.
Appiusz sam więc doświadczył losu, jaki chciał zgotować swojemu kuzynowi, i chyba jest w tym sprawiedliwość. Z całą pewnością oczekiwał, że kiedy sam będzie bezpieczny w swoim domu, brodacz przeprowadzi wszystko zgodnie z planem i jego starszy kuzyn zostanie rozerwany na strzępy na ulicy Piekarzy. Nie przewidział, że Marek Lepidus zdoła umknąć tłumowi i uciec aż do ich domu, gdzie wówczas wszyscy trzej kuzyni znajdą się w pułapce. Nie mógł też wiedzieć, że Fortuna postawi na ich drodze Gordianusa Poszukiwacza… i… szarego kota, który sprawił, że Appiusz sam się zdradził kichaniem. Tak kończy się historia aleksandryjskiego kota, którego śmierć została tragicznie pomszczona.
W jakiś czas po tym, jak opowiedziałem o tym zdarzeniu Lucjuszowi Klaudiuszowi, miałem okazję odwiedzić go ponownie w jego domu na Palatynie. Zaskoczyła mnie nowa mozaika wbudowana w progu. Kolorowe płytki przedstawiały warczącego mastyfa z obnażonymi kłami, a pod nim groźny podpis: CAVE CANEM*.
Odźwierny wpuścił mnie do domu i zaprowadził do ogrodu. Usłyszałem dochodzące stamtąd jazgotliwe szczekanie, któremu towarzyszył gardłowy, serdeczny śmiech. Zastałem Lucjusza Klaudiusza trzymającego na kolanach coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak olbrzymi biały szczur.
– Cóż to jest, na Herkulesa? – wykrzyknąłem.
– To jest mój kochany, milusi, cudowny mały Momo.
– U progu masz wizerunek srogiego mastyfa, którym ten zwierzak z całą pewnością nie jest.
– Momo jest melitańskim* terierem. To prawda, że jest mały, ale za to bardzo ostry – powiedział tonem usprawiedliwienia Lucjusz.
Jakby na potwierdzenie słów swego pana, wielki biały szczur zaczął znowu ujadać. Następnie jął nerwowo lizać podbródek Lucjusza, który wydawał się tym wielce uszczęśliwiony.
– Napis na progu ostrzega gości przed złym psem – powiedziałem sceptycznie.
– No bo rzeczywiście powinni uważać… zwłaszcza ci niepożądani, czworonożni goście.
– Spodziewasz się, że taki pies utrzyma koty na dystans?
– Oczywiście. Te przeklęte stworzenia już nigdy nie zakłócą mojego spokoju, gdy mam małego Momo, który będzie mnie bronił. Prawda, Momo? Czyż nie jest z ciebie prawdziwy pies na koty, lepszy niż którykolwiek mastyf? Mój dzielny, śmiały Momuś…
Przewróciłem oczami; kątem oka dostrzegłem przy tym na dachu coś czarnego i lśniącego. Niemal na pewno był to ten sam kot, który tak przestraszył Lucjusza w czasie mojej ostatniej wizyty.
Terier błyskawicznie zeskoczył z kolan swego właściciela i jął przenikliwie ujadać, kręcąc się przy tym w kółko i szczerząc swe drobne kły. Kot na dachu zjeżył grzbiet, prychnął i… już go nie było.
– No i co, Gordianusie? Strzeżcie się tego psa, wszystkie koty Rzymu! – Lucjusz schylił się, wziął teriera na ręce i pocałował go w sam nos. – No już dobrze, Momo! A ten niedowiarek Gordianus w ciebie wątpił…
Przypomniał mi się truizm, który usłyszałem od Bethesdy: są na świecie ludzie, którzy kochają koty, i są ci, którzy kochają psy; te dwa typy nigdy nie dojdą do porozumienia. Na szczęście Lucjuszowi i mnie nie przeszkadza to zasiąść razem przy winie i wymieniać się najnowszymi plotkami z Forum.