172247.fb2
Okręt podwodny musiał zwolnić, by ponownie nawiązać kontakt z celem. Ponad godzinę płynął w dużym zanurzeniu z prędkością piętnastu węzłów. Teraz, dokładnie pośrodku głębokiego kanału wodnego, zwolnił i podszedł w górę na głębokość stu siedemdziesięciu metrów. McCafferty polecił wziąć kurs wschodni, co pozwalało „ogonowi", czyli holowanej pławię hydrolokacyjnej, namierzyć przebywającą na północy jednostkę.
Rozwinięcie i ustawienie pławy zajęło kilka minut. Potem sonarzyści natychmiast przystąpili do pracy. Kiedy na ekranach zaczęły pojawiać się pierwsze dane, starszy podoficer nałożył słuchawki. Liczył na namiar akustyczny. Nie odkrył niczego. Przez dwadzieścia minut ekran pokazywał tylko obrazy przypadkowych dźwięków.
McCafferty obserwował wykres. Aktualnie cel mógł znajdować się za dwiema strefami konwergencyjnymi i, jeśli wziąć pod uwagę warunki wodne, powinien być łatwy do wykrycia. Ale ekrany były puste.
– Nic nie ma – odezwał się pierwszy oficer. – Odpłynął.
– Użyjmy anteny głębinowej. Zobaczymy, co gotuje się na górze – McCafferty podszedł do podestu peryskopowego. Nie mógł nie zauważyć nagłego napięcia, jakie zapanowało w pomieszczeniu. Kiedy ostatni raz unieśli peryskop, o mały włos nie zatopił ich własny samolot. „Chicago" wypłynął na głębokość dwudziestu metrów. Przeprowadzona za pomocą sonaru kontrola nie wykazała czyjejkolwiek obecności. Wysunięto z kolei maszt wykrywacza radarów, ale elektronicy donieśli wyłącznie o obecności słabych sygnałów. W końcu poszedł w górę sam peryskop. McCafferty błyskawicznie zlustrował horyzont – powietrze i morze były czyste.
– Na północy sztorm – oznajmił. – Peryskop w dół.
Pierwszy oficer zaklął pod nosem. Powodowany sztormem hałas uniemożliwiał wykrycie okrętu podwodnego o napędzie klasycznym poruszającego się przy pomocy zainstalowanych na pokładzie baterii. Co innego opuścić na krótko powierzony sobie sektor, by zatopić jednostkę wroga, co innego zostawić go na cały dzień w poszukiwaniu czegoś, czego nie da się znaleźć. Spojrzał pytająco na kapitana.
– Wracamy na pozycję – powiedział McCafferty. – Niech pan nadzoruje powrót do sektora z szybkością dziesięciu węzłów i przy dużym zanurzeniu. Ja muszę się trochę przespać. Proszę obudzić mnie za dwie godziny.
Kapitan przeszedł do swojej kajuty. Na ścianie grodziowej, po lewej stronie była rozłożona, ale nie pościelona koja. Potem wszystko obejrzę sobie na taśmie – pomyślał.
Instrumenty odtwarzające poinformują go o kursie i prędkości, a na ekranie telewizyjnym będzie mógł zobaczyć to, co udało się zarejestrować podczas obserwacji peryskopowej. Nie spał od blisko dwudziestu godzin, zaś zmęczenie pogłębiało jeszcze napięcie, jakie towarzyszyło poczynaniom okrętu. McCafferty zdjął buty i wyciągnął się na łóżku; ale sen nie chciał przyjść.
Pułkownik przeciągnął palcami po namalowanej na boku jego myśliwca sylwetce samolotu bombowego. Jego pierwsze zwycięstwo zarejestrowane przez kamerę sprzężoną z działkiem pokładowym. Od czasu, gdy jego koledzy walczyli w Północnym Wietnamie, żaden pilot radzieckich sił powietrznych nie odniósł prawdziwego zwycięstwa. Tym razem jednak pułkownik zniszczył jeden z bombowców przystosowanych do przenoszenia broni jądrowej, broni, która mogła stanowić zagrożenie dla jego ojczyzny.
Do Islandii dotarło już dwadzieścia pięć myśliwców Mig-29. Cztery z nich były ciągle w powietrzu, chroniąc bazy w czasie, gdy wojsko przejmowało władzę nad coraz nowymi partiami wyspy.
Nalot B-52 wyrządził duże szkody. Zniszczeniu uległ główny radar, ale tego dnia dostarczono już drogą lotniczą inny, dużo nowocześniejszy, ruchomy zestaw, którego pozycję obecnie zmieniano dwa razy na dobę. Pułkownik marzył o samolocie radiolokacyjnym, ale wiedział, że poniesione w Niemczech ogromne straty znacznie zmniejszyły liczbę tego typu maszyn. Mimo heroicznej postawy dwóch pułków migów wiadomości o toczącej się tam batalii powietrznej były bardzo niepomyślne. Pułkownik popatrzył na zegarek. Za dwie godziny wystartuje w eskorcie poszukujących konwoju backfire'ów.
– Brytan, widzę na pasach startowych w Reykjaviku sześć myśliwców. Wszystkie mają czerwone gwiazdy. Wszystkie mają podwójne usterzenie pionowe i są uzbrojone w pociski powietrze-powietrze. Dwie wyrzutnie SAM-ów i jakieś działo – wygląda na Gatlinga – umieszczone na pojeździe gąsienicowym.
– To ZSU-30, Ogar. Niedobra wiadomość. Chcemy wszystko o tym kurewstwie wiedzieć. Ile tego jest?
– Tylko jedno, stoi na niewielkim, trawiastym wzniesieniu, kilkaset metrów od głównego terminalu lotniska.
– Myśliwce są razem, czy rozstawione na różnych pasach?
– Rozstawione. Po dwa na każdym. Mały pojazd plus pięciu, sześciu żołnierzy koło każdej pary. Wydaje mi się, że mają tu około setki wojska. Dysponują dwoma transporterami opancerzonymi i dziewięcioma ciężarówkami. Teren lotniska jest bez przerwy patrolowany. Ponadto kilka stanowisk karabinów maszynowych. Rosjanie do przerzucania żołnierzy używają chyba miejscowych samolotów pasażerskich. Widzieliśmy, jak źli chłopcy wsiadają do niewielkiej, dwusilnikowej maszyny. Naliczyłem dziś cztery takie loty. Od wczoraj nie widzieliśmy ani jednego helikoptera.
– A jak wygląda sam Reykjavik?
– Ulice stąd widać kiepsko. Poniżej rozciąga się dolina, więc widzimy samo lotnisko. Miasta nie; wyłącznie kilka przylegających do aeroportu ulic. Na skrzyżowaniu stoi jeden transporter. Kręcą się tam jacyś wojskowi, może gliny, nie wiem. Moim zdaniem, większość żołnierzy zgrupowali w Reykjaviku i Keflaviku. Cywile nieliczni i prawie nie widać samochodów prywatnych. Duży ruch natomiast panuje na głównych arteriach wzdłuż wybrzeża, po zachodniej stronie i na autostradzie 1. To chyba patrole. Na obu autostradach łącznie naliczyliśmy ich pięćdziesiąt. I jeszcze jedno. Czasami Rosjanie używają prywatnych aut. Nie widzieliśmy żadnego jeepa, z wyjątkiem paru naszych kursujących po terenie lotniska. A przecież mają chyba coś w rodzaju jeepów, prawda? Zapewne przejęli wszystkie miejscowe wozy terenowe. To bardzo użyteczne pojazdy i widzę, że wiele ich tu jeździ.
– A transporty lotnicze?
– Doszło pięć. Jest ładna pogoda i widzieliśmy, jak przybywają do Keflaviku. Cztery składały się z iłów-76 zaś samoloty ostatniego przerzutu przypominały wyglądem nasze C-130. Nie wiem, co to za maszyny.
– A myśliwce?
– Jeden wystartował przed dwiema godzinami. Powiedziałbym, że odbywają rutynowe loty patrolowe. Są zarówno tu, jak i w Keflaviku. To oczywiście tylko moje przypuszczenie, ale założyłbym się, że tak jest. Pozostałe myśliwce wystartowały jakieś pięć minut temu. Wyglądało to na alarm.
– Wyśmienicie, Ogar. Zrozumiałem. Wasza sytuacja?
– Jesteśmy dobrze ukryci, a sierżant wypatrzył dwie drogi ewentualnego odwrotu. Nikt jeszcze na nas nie zwrócił uwagi. Wygląda na to, że Rosjanie trzymają się terenów gęściej zaludnionych i dróg. Jeśli zaczną się do nas zbliżać, zwijamy manatki i szukamy innej kryjówki.
– Znakomicie, Ogar. Prawdopodobnie dostaniecie polecenie, by opuścić to wzgórze. Dobrze się sprawujecie.
– Chłopak nieźle się spisuje – powiedział major. Był w trochę niezręcznej sytuacji: amerykański oficer w punkcie łączności NATO prowadzonym przez ludzi z brytyjskiego wywiadu, którzy nie dowierzali informacjom Edwardsa.
– Powiedziałbym, że wspaniale – przytaknął starszy Brytyjczyk. Miał tylko jedno oko. Drugie stracił był przed laty. Pozostałym jednak potrafi, skubany, dobrze patrzeć, pomyślał major. – Zauważcie, panowie, jak dokładnie rozgranicza obiektywne obserwacje od własnych opinii.
– Przepowiadacz pogody – parsknął ktoś trzeci. – Powinniśmy tam mieć jakiegoś zawodowca. Kiedy możemy tam kogoś podrzucić?
– Być może jutro. Marynarka chce wysłać ich okrętem podwodnym. Wyraziłem zgodę. Dla spadochroniarzy to trochę niebezpieczne. Na Islandii jest bardzo dużo skał i łatwo przy lądowaniu połamać nogi. Ponadto radzieckie myśliwce… Nie ma pośpiechu. Najpierw przetrzebimy Iwanowi jego samoloty, czym mocno utrudnimy mu życie.
– Zaczynamy dziś w nocy – odparł major. – „Nordycki Młot" w Drugiej Fazie uderzy mniej więcej w czasie lokalnego zachodu słońca.
– Mam nadzieję, że pójdzie lepiej niż Faza Pierwsza, staruszku.
– I jak tu rzeczy stoją? – zapytał Toland swego współpracownika z RAF-u. Na chwilę przed odlotem wysłał do Marthy telegram: CZUJĘ SIĘ ŚWIETNIE. CHWILOWO JESTEM NA PLAŻY. UWIELBIAM WAS. Sądził, że to wystarczy i uspokoi żonę. Prawdopodobnie informację o uszkodzeniu lotniskowca zamieściły już wszystkie gazety.
– Mogło by być lepiej. Gdy próbowaliśmy pomóc Norwegom, straciliśmy osiem tornado. Obecnie dysponujemy minimalną, niezbędną do obrony liczbą tych samolotów. Iwan zaczął atakować nasze północne instalacje radarowe. Wprawdzie niezmiernie mi przykro z powodu tego, co przytrafiło się pańskiemu lotniskowcowi, ale muszę przyznać, że bardzo rad jestem z tego, że wasze załogi przysłano do nas.
Myśliwce przechwytujące i samoloty radarowe z „Nimitza" rozmieszczone zostały w trzech bazach RAF-u. Na okręt ciągle przybywały samolotami transportowymi ekipy remontowe i rakiety do obrony okrętu, a każdy F-14 był w pełni uzbrojony. Samoloty mogły używać zastępczo brytyjskich pocisków Sparrow. Z bazy lądowej myśliwiec potrafił zabrać większy ładunek broni i paliwa niż z okrętu. Załogi były w paskudnych nastrojach. Najpierw użyto ich maszyn i drogocennych pocisków do walki z nieszkodliwymi rakietami. Potem, po powrocie, piloci ujrzeli skutki tej pomyłki. Ciągle nie znana, była liczba zabitych, ale z „Saipana" uratowało się zaledwie dwieście osób, a z „Focha" – tysiąc. Pod względem liczby ofiar była to największa porażka, jakiej kiedykolwiek doznała marynarka Stanów Zjednoczonych. Tysiące poległych i ani jedna maszyna wroga nie została zestrzelona dla wyrównania strat. Jedynie francuskie, dwudziestoletnie crusadery stawiły czoło backfire'om, odnosząc sukces tam, gdzie zawiodły dumne tomcaty.
Toland uczestniczył właśnie w pierwszej odprawie zorganizowanej przez RAF. Piloci amerykańskich myśliwców siedzieli w grobowym milczeniu. Nie potrafili ukryć tego, co ich nurtowało. Żadnych żartów. Żadnych szeptów. Żadnych śmiechów. Wiedzieli, że w niczym nie zawinili, że nie był to ich błąd, ale to nie zmieniało sprawy. Byli wstrząśnięci losem, jaki spotkał ich okręt.
To samo czuł Toland. Cały czas miał przed oczyma gruby na dziesięć centymetrów pokład rozdarty niczym celofan; czarną dziurę w miejscu, gdzie mieścił się pokład hangarowy. I rząd worków – a w nich ciała poległych na pokładzie najpotężniejszego okrętu wojennego na świecie.
– Komandorze Toland – lotnik poklepał go po ramieniu – może pan pójść ze mną?
Udali się do pokoju operacyjnego. Bob natychmiast spostrzegł, że nanoszono tam właśnie na nakres kolejny nalot. Oficer operacyjny w stopniu porucznika skinął na Tolanda.
– Pułk, zapewne niecały. Jeden z waszych EP-3 złapał ich transmisję radiową, kiedy w powietrzu, na północ od Islandii, uzupełniali paliwo. Prawdopodobnie zamierzają napaść na jeden z tych konwojów.
– I chcecie, by tomcaty zastawiły na nich pułapkę, gdy będą już w drodze powrotnej? Trudno to wszystko zgrać.
– Zgadza się, bardzo trudno. To kolejna komplikacja. Korzystają z Islandii jako punktu orientacyjnego i bezpiecznego miejsca zbiórki. Dostaliśmy raport, że Iwan ma tam myśliwce. Operują na dwóch lotniskach.
– Raport pochodzi ze źródła zwanego Ogar?
– Och, słyszał już pan o tym? Tak, zgadza się.
– Jakie to myśliwce?
– Chłopak doniósł, że mają podwójne usterzenie pionowe. Mogą to być migi: 25, 29 lub 31.
– Fulcrumy – mruknął Toland. – Reszta to myśliwce przechwytujące. Czy B-52 nie przyjrzały się im bliżej?
– One wszystkie są do siebie podobne. Ale zgadzam się, że to prawdopodobnie fulcrumy i że najważniejszą rzeczą dla Iwana są myśliwce. Dzięki nim ustali bezpieczny korytarz powietrzny dla swoich bombowców.
Odprawa, którą był opuścił Toland, dotyczyła akcji RAF-u przeciw Keflavikowi. Poprawiło to nieco zwarzone humory amerykańskich pilotów.
– W powrotnej drodze będą musiały zapewne tankować… Uderzyć na tankowce powietrzne?
– Myśleliśmy o tym. Ale to miliony mil kwadratowych oceanu. Prawie niemożliwe, by całą operację zgrać w czasie. Niemniej w przyszłości pomyślimy i o tym. Na razie musimy zająć się naszą obroną powietrzną. Ponadto Iwan planuje zapewne desant morski na Norwegię. Jeśli pojawi się rosyjska flota, musimy ją przygwoździć.
– Kapitanie, grozi nam nalot – poinformował pierwszy oficer. – Około dwudziestu pięciu backfire’ów. Cel nieznany.
– No cóż, na pewno dwudziestoma pięcioma maszynami nie zaatakują grupy lotniskowców. Okręty mają przecież osłonę myśliwców NATO. Gdzie są teraz ci Rosjanie?
– Chyba nad Islandią. Trzy do pięciu godzin lotu od nas. Nie tworzymy wprawdzie największego w okolicy konwoju, ale jesteśmy najbardziej na widoku.
– Może szukają jakiegoś innego celu. Choć nie sądzę. Nasze statki wiozą przecież materiał wojskowy…
Konwój dysponował zaledwie pięcioma okrętami z wyrzutniami SAM-ów i stanowił bardzo łatwy cel.
– Smugi kondensacyjne, Brytan. Widzimy na niebie smugi kondensacyjne. Około dwudziestu. Właśnie się pojawiły.
– Potrafisz określić typ maszyn, które je zostawiają?
– Nie. Ogromne samoloty, na skrzydłach nie mają silników. Nie wiem, jaki to typ. Lecą bardzo wysoko i kierują się na południe. Trudno określić ich prędkość, ale nie słyszeliśmy gromu dźwiękowego, który by nastąpił, gdyby przekroczyły prędkość jednego macha.
– Potwierdź ilość – polecił Brytan.
– Dwadzieścia jeden smug kondensacyjnych. Kierunek lotu: mniej więcej jeden-osiem-zero. Jakieś pół godziny temu wszystkie myśliwce z Reykjaviku odleciały na północ. Jak dotąd nie wróciły i nie wiemy, co się z nimi dzieje. Bombowce raczej nie mają eskorty. Poza tym nic nowego.
– Przyjąłem, Ogar. Powiadom nas, gdy wrócą myśliwce. Może da się ustalić jakieś stałe cykle ich lotów. Koniec.
Major odwrócił się do sierżanta.
– Proszę dać to natychmiast na drukarkę. Przelot pułku backfire'ów nad Reykjavikiem potwierdzony; przypuszczalny kurs: jeden-osiem-zero. Możliwa osłona myśliwców… eee… tak, lepiej to również daj.
Centrum łączności NATO było jedną z niewielu placówek pracujących jeszcze normalnie. Satelity telekomunikacyjne, znajdujące się na swych nieosiągalnych dotąd dla wroga, wysokich orbitach nad równikiem, dostarczały informacji do punktów na całym świecie. Tutaj, w Szkocji, mieścił się jeden z głównych „węzłów" łączności wojskowej.
Morris zauważył, iż pogoda sprzyja powstawaniu smug kondensacyjnych. Temperatura i wilgotność panujące na dużej wysokości mogły powodować kondensację gorących wydechów z silników samolotowych. Ogromne, przybliżające dwudziestokrotnie lornety, za pomocą których lustrowano zazwyczaj ze skrzydeł mostka powierzchnię morza, zostały przeniesione na pomost nawigacyjny i umieszczone na samej górze nadbudówki. Obserwatorzy niezwłocznie zaczęli śledzić niebo. Poszukiwali głównie bearów, radzieckich samolotów penetracyjnych, które wynajdywały cele dla backfire’ów. Panowała nerwowa atmosfera. Ludzie byli spięci. Już same okręty podwodne stanowiły wystarczające zagrożenie – po rozbiciu grupy lotniskowców poprzedniego dnia konwój stał się praktycznie bezbronny również wobec ataku z powietrza. Znajdował się zbyt daleko w morzu, by liczyć na pomoc przebywających na lądzie myśliwców.
„Pharris" dysponował tylko najbardziej elementarnymi środkami obrony przeciwlotniczej. Z trudem mógł obronić samego siebie, a o osłonie innych jednostek nie było w ogóle mowy. Dysponujące pociskami woda-powietrze okręty ustawiły się w linii po północnej stronie konwoju – dwadzieścia mil na południe od „Pharrisa", który kontynuował poszukiwania łodzi podwodnych. Wszystko, co fregata mogła uczynić, to obserwować wskazania instrumentów i przekazywać drogą radiową wszelkie informacje.
Załoga była przekonana, że Iwan dysponuje zainstalowanymi na bearach radarami Big- Bulge, których zadanie stanowiła lokalizacja i klasyfikacja celów. Z rozkazu dowódcy konwoju jednostki zaopatrzone w SAM-y miały sformować dodatkowy rząd i pozorować, iż są nie uzbrojonymi statkami handlowymi. Przy odrobinie szczęścia jakiś bardziej ciekawski bear może chwycić przynętę i zdecydować się na identyfikację wzrokową. Wystarczyłby wtedy jeden daleki, celny strzał.
– Mamy kontakt! Radar Big Bulge. Współrzędne: zero-zero-dziewięć. Sygnał słaby.
– Przeocz nas, skurwielu – szepnął oficer taktyczny.
– Niewielka szansa – odparł Morris. – Proszę przekazać wiadomość dowódcy eskorty.
Bear leciał na południe. Zbliżając się do konwoju, w odstępach dziesięciominutowych włączał radar na dwie minuty. Niebawem wykryto kolejny tego typu samolot, tym razem trochę bardziej na zachód. Zespoły zakresowe ustaliły ich pozycje i via satelita przekazały informację wraz z rozpaczliwym wołaniem o pomoc do dowództwa naczelnego Floty Atlantyckiej w Norfolk. Norfolk odebrało wiadomość, a w dziesięć minut później doniosło, że nie jest w stanie udzielić żadnej pomocy.
Na „Pharrisie" przygotowywano się do walki z lotnictwem nieprzyjaciela. Uruchomiono systemy obrony przeciwrakietowej i radar sterujący umieszczonym na rufie działem Gatling. Wszystkie inne radary wyłączono. Operatorzy radiolokacyjni tkwili na swoich posterunkach w centrum informacji bojowej i, w miarę jak napływały dane z antyradaru, w napięciu manipulowali urządzeniami. Od czasu do czasu zerkali na nakres.
– Prawdopodobnie oba beary już nas namierzyły.
– Niebawem pojawią się backfire'y – skinął głową Morris.
Kapitan pomyślał o bitwach morskich podczas drugiej wojny światowej, o których uczył się w akademii: o przewadze Japończyków w powietrzu, o Niemcach używających condorów dalekiego zasięgu do lotów śladem konwojów i przekazywania szczegółowych danych o ich pozycjach do wszystkich zainteresowanych jednostek, o bezradnych aliantach. Nigdy nie przychodziło mu do głowy, że sam kiedyś znajdzie się w podobnych tarapatach. Czyżby po czterdziestu latach miała powtórzyć się podobna sytuacja taktyczna? To absurd – myślał Morris. – Absurd i zgroza.
– Mamy kontakt wzrokowy z bearem. Jest tuż nad horyzontem. Pozycja: dwa-osiem-zero – dobiegło z głośnika.
– Cel za rufą – od razu odezwał się oficer taktyczny. Popatrzył na Morrisa. – Może podleci na odległość strzału.
– Proszę jeszcze nie włączać radaru. Pewnie zastanawia się, czy mamy osłonę rakietową.
– Chyba nie jest aż tak głupi.
– Spróbuje oszacować, czym dysponuje obrona konwoju – odparł cicho Morris. – Na razie nie może jeszcze niczego dostrzec. Poza tym trudno jest z samolotu zidentyfikować rodzaj okrętu. Zobaczymy, na ile okaże się ciekawski…
– Samolot zmienia kurs – zaanonsował głośnik. – Skręca na wschód, w naszą stronę.
– Stanowisko bojowe na prawej burcie! Ster prawo! Cała naprzód! Nowy kurs: jeden-osiem-zero – natychmiast rozkazał Morris. Skręcił na południe, by pchnąć beara bliżej okrętów wyposażonych w broń rakietową. – Namierzyć cel! Gotowość ogniowa! Strzelać natychmiast, jak tylko znajdzie się w zasięgu broni.
„Pharris", zmieniając gwałtownie kurs, zakołysał się na falach. Wraz z okrętem obracało się zgodnie z ruchem wskazówek zegara przednie 1070-milimetrowe działo. Kiedy tylko armata przyjęła właściwe położenie, sterujący nią radar podał współrzędne wrogiej maszyny i długa lufa uniosła się o trzydzieści stopni, kierując się na cel. Działo na rufie zrobiło to samo.
– Cel na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, odległość: piętnaście mil; obiekt ciągle się zbliża.
Dowódca eskorty nie wydał jeszcze rozkazów wyrzutniom rakietowym. Niech Iwan pierwszy wystrzeli; potem dopiero przekona się, co ma przed sobą. Historia bitwy z grupą lotniskowców stała się już w konwoju znana. Wielkie rosyjskie pociski powietrze-ziemia były łatwe do zestrzelenia, gdyż leciały do celu prostym torem. Niemniej należało reagować szybko. Rakiety te osiągały wielką prędkość.
Dowódca obrony doszedł do przekonania, że bear wciąż jeszcze prowadzi namiary i nie zna siły eskorty. Im dłużej pozostanie w niewiedzy, tym lepiej. Backfire'y mogą nie mieć wystarczającej ilości paliwa na to, by długo wałęsać się z dala od swoich baz. Gdyby jednak bear zbliżył się wystarczająco…
– Rozpocząć ostrzał! – zawołał Taktyczny.
Działo „Pharrisa" przeszło na automatyczne sterowanie ogniem, wystrzeliwując pociski w odstępach dwusekundowych. Bear znajdował się jeszcze daleko i szansa trafienia była nikła, mimo tego należało go postraszyć. Pierwsze pięć pocisków spadło zbyt blisko; eksplodowały dobrą milę przed samolotem. Trzy następne były już dużo celniejsze. Jeden z nich wybuchł zaledwie dwieście metrów od lewego skrzydła maszyny. Radziecki pilot instynktownie skręcił w prawo. Popełnił błąd. Nie zdawał sobie sprawy, że najbliższy rząd „handlowców" dysponował bronią rakietową.
Parę sekund później poszły dwie rakiety i bear natychmiast znurkował. W powietrzu rozbłysnął deszcz aluminiowych blaszek, a maszyna zaczęła nadlatywać wprost na „Pharrisa". Dało to załodze działa kolejną szansę. Wystrzeliła ponad dwadzieścia pocisków. Zapewne dwa z nich eksplodowały wystarczająco blisko, by uszkodzić bombowiec. Ale nie było widać skutków. Potem nadleciały rakiety; cienkie, białe strzały, wlokące za sobą warkocze siwego dymu. Jedna zboczyła z trasy i eksplodowała w wirujących w powietrzu blaszkach. Druga wybuchła w odległości stu metrów od maszyny. Głowica bojowa rozprysła się na tysiące pędzących z szaleńczą szybkością odłamków. Kilkanaście trafiło w lewe skrzydło beara. Jeden z potężnych silników turbośmigłowych umilkł. Skrzydło również zostało mocno uszkodzone. Pilot zdołał jakoś opanować maszynę, która znalazła się poza zasięgiem dział „Pharrisa", i samolot, ciągnąc za sobą kolumnę dymu, odleciał na północ.
Drugi bear cały czas trzymał się daleko. Dowódca radzieckiej eskadry dostał już od oficera wywiadu wszelkie potrzebne informacje.
– Kolejne radary – ostrzegł technik urządzenia wykrywającego.
– Dziesięć… liczba wzrasta. Czternaście… osiemnaście – liczył operator radiolokatora.
– Cele na współrzędnych: zero-trzy-cztery. Odległość: sto osiemdziesiąt mil. Cztery, teraz pięć… już sześć obiektów. Kurs: dwa-jeden-zero. Szybkość: sześćset węzłów.
– To backfire'y – odezwał się Taktyczny.
– Kontakt radarowy! – przyszedł kolejny meldunek. – Wampir! Wampir! Mamy nadlatujące rakiety!
Morris skurczył się w sobie. Okręty wojenne włączyły wszystkie nadajniki radarowe. Na spotkanie nadlatujących pocisków ruszyły rakiety. „Pharris" w tej grze nie brał udziału. Kapitan polecił skierować go z pełną prędkością na północ i wyjść z prawdopodobnego zasięgu wrogich pocisków.
– Backfire'y zawracają. Bear ciągle na tej samej pozycji. Odbieramy przez radio jakiś świergot. Nadlatują dwadzieścia trzy rakiety. Współrzędne zmienne – powiedział Taktyczny. – Wszystkie mierzą w konwój. My chyba jesteśmy już w bezpiecznej odległości.
W centrum informacji bojowej słyszeć się dało westchnienie ulgi. Kapitan popatrzył na ekran radaru. Rakiety nadlatywały z północnego wschodu, a na ich spotkanie mknęły SAM-y. Konwój dostał polecenie rozproszyć się i statki handlowe całą mocą silników uciekały obecnie ze strefy zagrożenia. Z dwudziestu trzech radzieckich pocisków dziewięć przedarło się przez ścianę SAM-ów i znurkowało w stronę statków. Siedem trafiło w cel.
Siedem statków zatonęło. Niektóre uległy natychmiastowemu zniszczeniu w wyniku uderzenia tysiąckilogramowych głowic bojowych. Załogi innych miały czas opuścić pokład. Z Delaware wyruszyło trzydzieści jednostek. Pozostało z nich dwadzieścia, a od Europy dzieliło je tysiąc pięćset mil otwartego oceanu.
Dwóm backfire’om skończyło się wcześniej paliwo i musiały lądować w Keflaviku. Potem nadleciał uszkodzony bear i w oczekiwaniu na zwolnienie pasa kołował nad Reykjavikiem. Edwards w raporcie określił go jako „uszkodzony samolot turbośmigłowy". Słońce stało nisko nad północno-zachodnim horyzontem, więc kadłub beara lśnił żółto na tle kobaltowoniebieskiego nieba.
– Pozostań na nasłuchu Ogar – polecił Brytan.
Trzy minuty później porucznik i jego ludzie zrozumieli, dlaczego.
Tym razem nie było żadnych samolotów z radiostacjami zagłuszającymi, które ostrzegłyby Rosjan. Osiem FB-111 przemknęło nisko nad skałami na południowy zachód od pokrytego górami środka wyspy i przeleciało dwójkami wzdłuż dna doliny Selja. Ich zielonoszary, ochronny kolor czynił je prawie niewidzialnymi dla krążących w górze myśliwców. Prowadząca para skręciła prosto na zachód, kilometr za sobą mając kolejną dwójkę. Pozostałe cztery maszyny okrążyły Mount Hus od południowej strony.
– O kurwa! – Smith pierwszy zauważył dwa pędzące na południe z opętańczą szybkością stateczniki ogonowe. W chwili, kiedy dostrzegł je Edwards, prowadząca maszyna wystrzeliła właśnie parę sterowanych telewizyjnie bomb. Drugi samolot uczynił to samo. Cztery rakiety spadły na stację transformatorową. Wszystkie światła w okolicy pogasły jak na dany znak. Druga para aardvarków z rykiem pomykała nad autostradą 1. Mignęła ponad dachami Reykjaviku i runęła w stronę wyznaczonych celów. Pierwszy wystrzelił rakiety, a drugi skręcił w lewo, w stronę składów paliwa znajdujących się na lotnisku. Sekundę później eksplodowała wieża kontrolna i hangar, zaś rockeye'e roztrzaskały zbiornik z paliwem.
Zdezorientowani Rosjanie otworzyli ogień zbyt późno. Obrona radziecka w Keflaviku również została kompletnie zaskoczona. Najpierw przez nagły brak dopływu prądu, a następnie przez bombowce, które z rykiem nadleciały minutę później. Tutaj także głównymi celami stały się wieża kontrolna i hangary. Po trafieniu tonowymi bombami rozpadły się jak domki z kart. Druga dwójka dostrzegła stojącą na pasach parę backfire'ów i towarzyszący im pojazd z wyrzutnią rakietową. Poleciały w dół rockeye'e. W międzyczasie myśliwce FB-111 już pędziły na dopalaczach na zachód, a za nimi gnały pociski artylerii przeciwlotniczej, rakiety i… myśliwce. Na odlatujące varki, których ochronne zagłuszacze wypełniały powietrze elektronicznym jazgotem, spadło z nieba sześć fulcrumów.
Zrzuciwszy ładunek, amerykańskie bombowce pomknęły na wysokości zaledwie trzydziestu metrów nad falami morskimi z szybkością siedmiuset węzłów.
Dowódca myśliwców nie mógł ich przegapić. Wiedział już, co wydarzyło się w Keflaviku i z furią myślał, że w tym czasie jego samoloty, nieświadome wydarzeń na ziemi, krążyły sobie spokojnie po niebie. Fulcrumy miały niewielką przewagę szybkości. Znajdowały się już ponad sto mil od brzegu, kiedy ich radary zgasły na skutek działania amerykańskich antyradarów. Dwa myśliwce natychmiast wypuściły rakiety i samoloty NATO, aby je stracić, wykonały gwałtowny skok w górę, a następnie w dół. Jeden z FB-111, trafiony rakietą, młynkiem spadł do wody. Rosjanin gotował się do kolejnej salwy, kiedy w jego maszynie zapłonęły systemy ostrzegania.
Cztery amerykańskie phantomy przygotowały zasadzkę. W jednej chwili w stronę fulcrumów pikowało osiem rakiet Sparrow. Rosjanie musieli umykać. Migi-29 ostrym przechyłem na skrzydła skręciły i ruszyły na dopalaczach w stronę Islandii. Jeden został strącony, drugi uszkodzony. Bitwa trwała pięć minut.
– Brytan, tu Ogar. Elektrownia przestała istnieć! Varki zrównały ją z ziemią. Na południowo-zachodnim skraju lotniska ściana ognia, a wieża rozcięta na pół. Dwa hangary roztrzaskane. Widzę dwa, a może i trzy płonące samoloty cywilne. Myśliwce wystartowały pół godziny temu. Stacja paliw płonie jak sto diabłów! Straszne zamieszanie – Edwards obserwował tuzin wozów bojowych, które jak oszalałe, z zapalonymi reflektorami jeździły w obie strony szosy. W odległości kilometra dwa zatrzymały się i wyskoczyli z nich żołnierze. – Brytan, myślę, że musimy opuścić to wzgórze.
– To zrozumiałe, Ogar. Idźcie na północny wschód, na wzgórze 482. Spodziewamy się, że będziecie tam za dziesięć godzin. Uciekajcie, chłopcy!
– Czas w drogę – Smith podał porucznikowi plecak i skinął na żołnierzy. – Myślę, że możemy zapisać sobie punkt.
Migi wylądowały na najdłuższym, nie uszkodzonym pasie jeden-osiem. Jeszcze się dobrze nie zatrzymały, a już obsługa naziemna zaczęła odwracać je w stronę przeciwną, aby przygotować maszyny do kolejnej operacji. Pułkownik zdziwił się, stwierdziwszy, że komendant bazy jeszcze żyje.
– Ile strąciliście, towarzyszu pułkowniku?
– Wynik remisowy: jeden-jeden. Wasze radary nic nie wykazały?
– Nic. Najpierw uderzyli na Reykjavik. Nadleciały z północy dwie grupy samolotów. Skurwysyny, musieli trzymać się blisko skał – warknął major. – Zupełnieśmy je przeoczyli. Zdumiewające – wskazał stojący między dwoma pasami startowymi wielki, ruchomy radar. – Należy go niezwłocznie przesunąć. Gdzieś wyżej. Bardzo wysoko. Nigdy nie doczekamy się samolotu radiolokacyjnego, a jeśli nie zorganizujemy tu sobie dobrego systemu ostrzegania radarowego, to szybko nas stąd wykurzą. Znajdźcie jakieś odpowiednie wzgórze. Duże szkody?
– Bombki rockeye porobiły w pasach masę dziur. Załatamy je w ciągu dwóch godzin. Przez utratę wieży straciliśmy zdolność operowania większą liczbą samolotów jednocześnie, a ponieważ nieczynna jest elektrownia, stoi również rurociąg paliwowy i nie działają linie telefoniczne. – Major wzruszył ramionami. – Naprawimy oczywiście to wszystko, niemniej mamy wielki kłopot. Zbyt wiele pracy, zbyt mało ludzi. Rozproszymy nasze myśliwce i inaczej rozwiążemy kwestię paliwa. Z pewnością jego składy będą celem kolejnych nalotów.
– Nie sądzicie, towarzyszu, że przyszło im to zbyt łatwo?
Pułkownik spojrzał na dwa płonące stosy, które jeszcze pół godziny wcześniej były dwoma tu-22M backfire. Uszkodzony bear schodził właśnie do lądowania. – Wszystko zbyt dobrze skoordynowane w czasie. Złapali nas w chwili, kiedy połowa myśliwców eskortowała bombowce daleko od północnego wybrzeża. Przypadek? Być może, ale nie wierzę w przypadki. Wyślijcie żołnierzy, by solidnie przetrząsnęli okolice bazy. Mogą się tam kręcić jacyś informatorzy. I proszę wzmocnić straże. Ja… co to takiego?
Na betonie, sześć metrów od nich, leżała bombka rockeye. Major wyjął z jeepa plastikową chorągiewkę i umieścił ją przy pocisku.
– Amerykanie nastawiają je czasem na opóźnienie. Moi ludzie przeszukują już teren. Proszę się nie niepokoić, towarzyszu, wszystkie wasze myśliwce wylądowały bezpiecznie. Tamto lądowisko było czyste.
Pułkownik odsunął się parę kroków.
– I co z nimi robicie?
– Mamy już wprawę. Używamy specjalnie przerobionych buldożerów, które spychają je z pasów. Niektóre eksplodują, niektóre nie. Do tych, które zostają, nasi snajperzy strzelają z karabinów.
– A wieża?
– Trzech ludzi stoi na posterunku. Dobrzy fachowcy – major ponownie wzruszył ramionami. – Proszę o wybaczenie, ale mam wiele pracy.
Pułkownik obrzucił jeszcze raz wzrokiem bombkę, po czym odmaszerował w stronę myśliwców. Najwyraźniej nie docenił majora.
– Światło na naszym wzgórzu – odezwał się Garcia.
Cała czwórka przypadła do ziemi. Edwards obok sierżanta.
– Któryś ze skurwieli zapalił papierosa – odezwał się z goryczą Smith. Ostatniego skończył parę godzin wcześniej i odczuwał już dotkliwy głód nikotyny. – Widzi pan teraz, dlaczego zabieramy ze sobą wszystkie śmieci.
– Szukają nas? – odparł pytaniem Edwards.
– Tak sądzę. Atak był przeprowadzony bardzo precyzyjnie. Zastanawiają się, czy nie maczali w tym palców wyspiarze. Dziwię się, że nie wpadli na ten pomysł wcześniej. Mieli chyba zbyt wiele innych zajęć.
– Myśli pan, że mogą nas zobaczyć? – zaniepokoił się Edwards.
– Z odległości trzech kilometrów? Za ciemno, a ponadto palą. Są niedbali. Rozluźnieni, poruczniku. Nie tak łatwo znaleźć w takim terenie cztery osoby. Za dużo gór i skał. Musimy poruszać się bardzo ostrożnie i unikać grani. Jeśli będziemy trzymali się dolin, nie znajdą nas nawet przy pomocy noktowizorów. No żołnierze, w drogę.
Dopalał się ostatni statek handlowy. Marynarze opuścili jego pokład już dwie godziny wcześniej, a on ciągle płonął na zachodnim horyzoncie. Kolejni zabici – pomyślał Edwards. Tylko połowa załogi uszła z życiem. Nie było czasu na dokładniejsze poszukiwania. W konwoju nie płynął żaden statek ratowniczy. Helikoptery wyłowiły z wody wielu rozbitków, ale musiały się zająć przede wszystkim tropieniem okrętów podwodnych. Kapitan otrzymał depeszę, że oriony z Lajes wykryły i prawdopodobnie zniszczyły boomer klasy Echo. Miła wiadomość, lecz wywiad donosił, że w pobliżu kręcą się jeszcze dwa inne.
Utrata Islandii okazała się katastrofą, której skutki dopiero teraz w pełni się ujawniały. Radzieckie bombowce miały swobodny dostęp do wszystkich szlaków handlowych. Przez Cieśninę Duńską przedostawały się kolejne rosyjskie jednostki podwodne, mimo że marynarka NATO wysłała w tamten rejon wiele okrętów pływających w morskich głębinach. Miały odtworzyć barierę – barierę, od której zależał los konwojów. Marynarka i siły powietrzne czyniły wszystko, by ponownie myśliwce zaczęły osłaniać statki przed backfire'ami; wysiłki te ciągle okazywały się niewystarczające. Dopóki Islandia znajdować się będzie w rękach radzieckich, los Trzeciej Bitwy o Północny Atlantyk pozostanie niepewny.
Z baz morskich na Pacyfiku w San Diego i Pearl Harbour wypływały okręty i kierowały się na południe, w stronę Panamy.