171593.fb2 Bez Pud?a - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Bez Pud?a - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

7

Budynek Departamentu Skarbu od biur senackich dzieliło dokładnie cztery i pół kilometra. Froelich całą drogę prowadziła jedną ręką, rozmawiając przez telefon. Niebo było szare, ruch gęsty, jazda bardzo wolna. Zaparkowała u wylotu białego namiotu przy First Street, wyłączyła silnik i jednocześnie zatrzasnęła telefon.

– Czy goście z Departamentu Pracy nie mogliby przyjść

tutaj? – spytał Reacher.

Pokręciła głową.

– To kwestia polityczna. Czekają ich spore zmiany i będzie uprzejmiej, jeśli to Armstrong złoży im wizytę.

– A czemu chce iść pieszo?

– Bo nie znosi zamknięcia. Lubi świeże powietrze i jest uparty.

– Gdzie dokładnie ma iść?

Wskazała wprost na zachód.

– Niecały kilometr w tę stronę. Jakieś sześćset, siedemset metrów przez Capitol Plaza.

– On do nich dzwonił czy oni do niego?

– On do nich.

– Możesz go powstrzymać?

– Teoretycznie. Ale naprawdę bym nie chciała. W tej chwili nie mam ochoty na takie spory.

Reacher odwrócił się i powiódł wzrokiem po ulicy za nimi. Nie dostrzegł niczego poza szarym niebem i samochodami pędzącymi Constitution Avenue.

– No to mu pozwól – rzekł. – On do nich dzwonił. Nikt nie wywabia go z budynku, to nie podstęp.

Froelich zerknęła przez szybę, potem odwróciła się i wyjrzała bocznym oknem nad ramieniem Reachera, spoglądając w głąb namiotu. Otworzyła telefon i znów zamieniła kilka słów z ludźmi z biura. Posługiwała się skrótami i żargonem, którego nie znał. Skończyła rozmowę, zamknęła telefon.

– Ściągamy tu helikopter policyjny – oznajmiła. – Będzie latał nisko, demonstracyjnie nisko. Armstrong musi przejść obok ambasady Armenii, rozmieścimy tam dodatkowych policjantów, wtopią się w tłum. Ja pojadę za nim, będę się trzymać pięćdziesiąt metrów z tyłu. Chcę, żebyś poszedł przodem. Miej oczy szeroko otwarte.

– Kiedy zaczynamy?

– W ciągu dziesięciu minut. Idź w głąb ulicy i w lewo.

– Dobra – zgodził się Reacher.

Froelich ponownie uruchomiła silnik i podjechała nieco naprzód, by mógł wysiąść na chodnik obok namiotu. Natychmiast zapiął kurtkę i ruszył naprzód First Street, a potem w lewo C Street. Przed sobą widział sznur samochodów na Delaware Avenue, dalej rozciągał się Capitol Plaza: niskie drzewa o nagich konarach, szerokie brązowe trawniki, ścieżki wysypane kamieniami, pośrodku fontanna, staw z prawej, po lewej czyjś pomnik.

Wymijając samochody, przebiegł przez Delaware i wyszedł na plac. Pod stopami zachrzęściły mu kamyki. Było bardzo zimno, a podeszwy miał cienkie. Odnosił wrażenie, że kamienie na ścieżce zmieszano z tłuczonym lodem.

Zatrzymał się tuż przed fontanną i rozejrzał. Całkiem nieźle. Na północy otwarty teren, a potem półokrąg flag stanowych, kolejny pomnik i potężny budynek Union Station. Na południe nic aż do Kapitolu po drugiej stronie Constitution Avenue. Z przodu na zachód budynek, w którym zapewne mieścił się Departament Pracy. Reacher okrążył fontannę, skupiając wzrok przed sobą. Nie dostrzegł niczego, co wzbudzałoby niepokój. Praktycznie brak kryjówek, żadnych okien w pobliżu. W parku było trochę ludzi, ale żaden zabójca nie tkwi w pobliżu cały dzień, licząc, że ofiara akurat zmieni plany.

Szedł dalej. Po drugiej stronie placu, dokładnie naprzeciwko pomnika, zaczynał się kolejny odcinek C Street. W istocie pomnik bardziej przypominał sterczącą kamienną płytę. Na wskazującym go znaku napisano, że to pomnik Tafta. C Street przecinała New Jersey Avenue, a potem Louisiana Avenue. Przejścia dla pieszych, duży ruch. Armstrong straci trochę czasu, czekając na światłach. Po lewej stronie widział ambasadę Armenii, przed którą zatrzymywał się właśnie radiowóz. Zaparkował przy krawężniku, wysiadło z niego czterech policjantów. Reacher usłyszał łoskot helikoptera. Odwrócił się i ujrzał maszynę lecącą nisko z północnego zachodu, okrążającą zamknięty obszar powietrzny nad Białym Domem. Tuż przed sobą widział Departament Pracy, mnóstwo wygodnych bocznych przejść. Przeszedł C Street i znalazł się na północnym chodniku. Spacerkiem cofnął się pięćdziesiąt metrów w stronę placu. Zaczął czekać. Helikopter wisiał w powietrzu, dość nisko, by rzucać się w oczy, wystarczająco wysoko, by nie ogłuszać rykiem silnika. Reacher dostrzegł suburbana Froelich wyłaniającego się zza zakrętu.

Samochód przystanął, czekał przy krawężniku, on zaś obserwował ludzi. Większość wyraźnie się spieszyła. Było zbyt zimno na wolne spacery. Dostrzegł grupkę mężczyzn po przeciwnej stronie fontanny. Sześciu facetów w ciemnych płaszczach otaczało siódmego w zgniłozielonym płaszczu przeciwdeszczowym. Maszerowali samym środkiem ścieżki z piaskowca. Dwaj agenci z przodu rozglądali się czujnie, pozostali skupiali się ciasno wokół Armstronga. Wyminęli fontannę i skierowali siew stronę New Jersey Avenue. Stanęli na światłach. Armstrong nie miał czapki, wiatr rozwiewał mu włosy. Obok przejeżdżały samochody, nikt nie zwracał na niego uwagi. Kierowcy i piesi żyli w zupełnie innych światach, różniących się podejściem do czasu i przestrzeni. Froelich utrzymywała dystans. Jej suburban czekał przy krawężniku pięćdziesiąt metrów z tyłu. Światło się zmieniło, Armstrong wraz z ochroną ruszył naprzód. Jak dotąd, operacja przebiegała gładko.

A potem przestała.

Najpierw powiew wiatru zepchnął helikopter policyjny ze stanowiska. A później, gdy Armstrong i jego ochrona znaleźli się w połowie trójkątnego klina pomiędzy New Jersey Avenue i Louisiana Avenue, do gry wkroczył gwałtownie samotny pieszy, oddalony od nich o dziesięć metrów, mężczyzna w średnim wieku, wychudzony, długowłosy, brodaty, wyraźnie zaniedbany. Na sobie miał przewiązany paskiem płaszcz przeciwdeszczowy, wyświecony ze starości. Przez ułamek sekundy zamarł bez ruchu, po czym rzucił się w stronę Armstronga, stawiając długie, energiczne kroki i wymachując bezsensownie rękami. Usta miał szeroko otwarte, wykrzywione grymasem. Dwaj najbliżsi agenci skoczyli naprzód, by go przechwycić.

Pozostała czwórka cofnęła się i ciasno otoczyła Armstronga, manewrując tak, by stanąć między nim i szaleńcem, co sprawiło, że Armstrong został całkowicie odsłonięty z przeciwnej strony.

Zmyłka, pomyślał Reacher i obrócił się gwałtownie. Nic. Nigdzie nic nie dostrzegł. Tylko miasto – zimne, nieruchome, obojętne. Sprawdził okna, szukając śladów ruchu. Szukał błysku słońca na szkle. Nic, absolutnie nic. Przyglądał się samochodom na ulicach. Przejeżdżały szybko, obojętnie, żaden nie zwalniał. Odwrócił się z powrotem i ujrzał szaleńca leżącego na ziemi. Przytrzymywało go dwóch agentów, dwaj kolejni pilnowali go z odległości paru kroków, celując z broni. Suburban Froelich przyspieszył, szybko pokonał zakręt. Froelich zatrzymała się gwałtownie i dwaj agenci przeprowadzili Armstronga przez chodnik na tylne siedzenie.

Ale suburban nie ruszył, po prostu tam tkwił. Samochody wymijały go spokojnie. Helikopter powrócił na poprzednią pozycję, obniżył pułap i zawisł nad miejscem wypadku. Nic się nie działo. Po chwili Armstrong wysiadł z wozu. Dwaj agenci wyszli wraz z nim, podprowadzili go do szalonego mężczyzny na chodniku. Armstrong przykucnął, oparł łokcie na kolanach. Wyglądało na to, że coś mówi. Froelich, nie gasząc silnika, dołączyła do niego. Uniosła rękę, powiedziała coś do mikrofonu na przegubie. Po długiej chwili zza zakrętu wynurzył się miejski radiowóz. Podjechał do suburbana. Armstrong wstał, patrząc, jak agenci z bronią ciągną mężczyznę do radiowozu. Policjanci odjechali, Froelich wróciła do swojego samochodu, a Armstrong znów otoczony eskortą pomaszerował dalej w stronę Departamentu Pracy. Śmigłowiec płynął im nad głowami. Gdy w końcu przekroczyli Louisiana Avenue, Reacher

wrócił przez jezdnię i podbiegł do siedzącej w wozie Froelich. Przekręcona w swym fotelu obserwowała oddalającego się Armstronga. Postukał w jej okno, a ona szarpnęła się gwałtownie, zaskoczona. Zobaczyła, kto to, i opuściła szybę.

– Wszystko w porządku? – spytał.

Z powrotem odwróciła się, by obserwować Armstronga.

– Chyba oszalałam.

– Kto to był?

– Jakiś włóczęga. Sprawdzimy go, ale już w tej chwili mogę powiedzieć, że nie ma z tym nic wspólnego. To niemożliwe. Gdyby to on przysłał nam listy, w biurze jeszcze czulibyśmy woń burbona. Armstrong chciał z nim pomówić. Twierdził, że mu go żal. A potem uparł się, że dalej pójdzie pieszo. To wariat, a ja chyba zwariowałam, bo mu pozwoliłam.

– Czy wracać też chce piechotą?

– Najprawdopodobniej. Marzę o tym, żeby spadł deszcz. Czemu deszcz nigdy nie pada, gdy go potrzebujesz? Gdyby za godzinę lunęło, naprawdę by mi to pomogło.

Reacher zerknął w niebo, było szare i zimne, ale chmury wisiały wysoko, nie wyglądały groźnie. Nie zanosiło się na deszcz.

– Powinnaś mu powiedzieć – stwierdził. Froelich pokręciła głową i spojrzała na niego.

– My tego nie robimy. Po prostu nie.

– No więc powinnaś kazać komuś z jego ludzi, by wezwał go pospiesznie, jakby zdarzyło się coś pilnego. Wtedy będzie musiał podjechać.

Ponownie pokręciła głową.

– To on wszystkim kieruje, sam ustala tempo. Nic nie

jest pilne, chyba że on tak powie.

– No to wyjaśnij mu, że potrzebujecie kolejnych ćwiczeń. Sprawdzacie nową taktykę czy coś w tym stylu.

Zerknęła na niego.

– To chyba mogłabym zrobić. Wciąż jesteśmy na etapie wstępnym. Wolno nam z nim ćwiczyć. Może?

– Spróbuj – poradził. – Powrót jest bardziej niebezpieczny. Ktoś ma parę godzin, by dowiedzieć się o wszystkim.

– Wsiadaj – rzuciła. – Wyglądasz na zmarzniętego.

Reacher okrążył maskę suburbana i wsunął się na fotel

pasażera. Rozpiął kurtkę, pozwalając, by do środka wniknęło rozgrzane powietrze. Siedzieli i patrzyli, póki Armstrong i jego opiekunowie nie zniknęli w budynku Departamentu Pracy. Froelich natychmiast zadzwoniła do biura. Pozostawiła instrukcje, że mają ją poinformować, nim Armstrong cokolwiek zrobi. Następnie wrzuciła bieg, ruszyła na południe i zachód, w stronę wschodniego skrzydła Galerii Narodowej. Tam skręciła w lewo, minęła lśniący staw kapitoliński, i znów w prawo, w Independence Avenue.

– Dokąd jedziemy? – spytał Reacher.

– W sumie donikąd – odparła. – Po prostu zabijam czas.

I próbuję zdecydować, czy powinnam zrezygnować już dzisiaj, czy też dalej się wysilać.

Minęła kolejne muzea, skręciła w lewo, w Czternastą Ulicę. Po prawej ujrzeli Biuro Druków i Grawerunków, oddzielające ich od zbiornika wodnego. Wielki szary budynek. Froelich zatrzymała się przy krawężniku naprzeciw głównego wejścia. Nie wyłączała silnika, stopę trzymała na pedale hamulca. Uniosła głowę i spojrzała w jedno z okien na piętrze.

– Joe spędził tu sporo czasu – rzekła. – Kiedy projektowali nową studolarówkę. Uznał, że jeśli ma ją chronić,

powinien mieć swój wkład w jej powstanie. To było dawno temu.

Wciąż unosiła głowę. Reacher widział linię jej szyi i miejsce, w którym znikała w kołnierzyku bluzki. Milczał.

– Czasem spotykaliśmy się tutaj – ciągnęła Froelich. -

Albo na stopniach pomnika Jeffersona. Wieczorami spacerowaliśmy wokół zbiornika, wiosną, latem.

Reacher zerknął w prawo. Niski pomnik przycupnął pośród nagich drzew, odbijając się w nieruchomej wodzie.

– Kochałam go, wiesz? – dodała Froelich.

Milczał. Spojrzał tylko na jej rękę spoczywającą na kierownicy, na przegub. Był szczupły, idealna skóra, ślady wyblakłej letniej opalenizny.

– A ty jesteś do niego bardzo podobny.

– Gdzie mieszkał?

Zerknęła na niego.

– Nie wiesz?

– Chyba nigdy mi nie powiedział.

Cisza w samochodzie.

– Miał apartament w Watergate.

– Wynajęty?

Skinęła głową.

– Prawie pusty, zupełnie jak tymczasowy.

– Pewnie. Reacherowie nie mają żadnego majątku. Nigdy nie mieli.

– Ale rodzina waszej matki owszem. Mieli posiadłości we Francji.

– Naprawdę?

– Tego też nie wiesz?

Wzruszył ramionami.

– Oczywiście wiedziałem, że pochodzili z Francji, ale

chyba nigdy nie słyszałem o ich stanie majątkowym.

Froelich zsunęła nogę z hamulca, spojrzała w lusterko, wrzuciła bieg i dołączyła do sznura samochodów.

– Obaj mieliście dziwne pojęcie o rodzinie – zauważyła.

– Wtedy wydawało się nam normalne – odparł. – Myśleliśmy, że wszystkie rodziny są takie.

Rozległ się niski elektroniczny świergot, to zadzwonił jej telefon. Froelich odebrała, posłuchała przez chwilę, rzuciła „dobra” i zamknęła klapkę.

– To Neagley – oznajmiła. – Skończyła ze sprzątaczami.

– Ma coś?

– Nie powiedziała. Spotkamy się w biurze. Froelich okrążyła The Mail od strony południowej, po czym skręciła na północ, w Czternastą Ulicę. Znów zadzwoniła komórka. Otworzyła ją jedną ręką, słuchała, nie zwalniając. Nie odezwała się ani słowem, zatrzasnęła telefon. Zerknęła na ruchliwą ulicę przed nimi.

– Armstrong jest gotów do powrotu. Spróbuję go przekonać, żeby pojechał ze mną. Zostawię cię pod garażem.

Zjechała rampą i zatrzymała się tak, by Reacher mógł wyskoczyć. Potem zawróciła w ciasnej przestrzeni i zniknęła na ulicy. Reacher znalazł drzwi ze wzmocnioną szybką. Schodami pomaszerował do holu zjedna windą. Wjechał na trzecie piętro i zastał Neagley czekającą w recepcji. Siedziała wyprostowana w obitym skórą fotelu.

– Jest tu gdzieś Stuyvesant? – spytał Reacher.

Pokręciła głową.

– Poszedł obok, do Białego Domu.

– Chcę obejrzeć tę kamerę.

Razem ruszyli w głąb piętra i po chwili znaleźli się w kwadratowym biurze poczekalni przed gabinetem

Stuyvesanta. Sekretarka siedziała przy biurku. Z otwartej torebki wyjęła małe lusterko w rogowej oprawie i błyszczyk do ust. Sprawiały, że wyglądała niemal ludzko. Niezwykle sprawna sekretarka, ale też miła osoba. Dostrzegła ich i szybko odłożyła akcesoria kosmetyczne, jakby zawstydziła się, że ją z nimi ujrzeli. Reacher spojrzał nad jej głową na kamerę. Neagley popatrzyła na drzwi Stuyvesanta, potem zerknęła na sekretarkę.

– Pamięta pani tamten ranek, gdy pojawił się tu list? -spytała.

– Oczywiście – odparła sekretarka.

– Czemu pan Stuyvesant zostawił tu swoją teczkę?

Sekretarka zastanowiła się przez moment.

– Bo był czwartek.

– Co się dzieje w czwartki? Ma jakieś wczesne spot

kania?

– Nie, jego żona jeździ do Baltimore. We wtorki i czwartki.

– Jaki to ma związek?

– Pracuje jako ochotniczka w szpitalu.

Neagley spojrzała jej prosto w oczy.

– Jaki to ma wpływ na teczkę jej męża?

– Ona prowadzi – wyjaśniła sekretarka. – Zabiera samochód, mają tylko jeden. Nie mają wozu służbowego, bo

pan Stuyvesant nie jest już agentem operacyjnym. Musi

zatem przyjeżdżać do pracy metrem.

Neagley patrzyła na nią zdumiona.

– Pociągiem?

Sekretarka przytaknęła.

– Ma specjalną teczkę na wtorki i czwartki. Musi stawiać ją na podłodze wagonika metra. Nie zrobiłby tego ze

swoją zwykłą teczką, bo uważa, że podłoga jest brudna.

Neagley stała bez ruchu. Reacher powrócił pamięcią do taśm wideo. Przypomniał sobie Stuyvesanta wychodzącego z pracy wieczorem we środę, powracającego w czwartek rano.

– Nie dostrzegłem żadnej różnicy – wtrącił. – Dla mnie

wyglądały tak samo.

Sekretarka skinęła głową.

– Bo są identyczne. Ta sama firma, ten sam typ. Pan Stuyvesant nie chce, by ludzie się zorientowali, ale jedna jest do samochodu, a druga do metra.

– Czemu?

– On nienawidzi brudu. Myślę, że się go boi. We wtorki i czwartki nie zabiera teczki do gabinetu, zostawia ją tu na cały dzień. To ja muszę przynosić mu potrzebne rzeczy. Jeśli pada deszcz, zostawia tu też buty, zupełnie jakby jego gabinet był japońską świątynią.

Neagley spojrzała z ukosa na Reachera, skrzywiła się lekko.

– To nieszkodliwe dziwactwo – dodała szybko sekretarka. Potem zniżyła głos, jakby szef mógł ją usłyszeć aż w Białym Domu. – I według mnie absolutnie zbędne. Waszyngtońskie metro słynie z tego, że jest najczystsze na całym świecie.

– W porządku – odparła Neagley. – Ale mimo wszystko to dziwne.

– Nieszkodliwe – powtórzyła sekretarka.

Reacher stracił zainteresowanie, wyminął ją i obejrzał drzwi przeciwpożarowe. Na wysokości pasa ujrzał poręcz blokady. Z pewnością wymagały jej miejskie przepisy przeciwpożarowe. Nacisnął palcami i blokada kliknęła gładko. Pchnął nieco mocniej, a ona opadła, dotykając lakierowanego drewna. Drzwi otworzyły się lekko. Były ciężkie,

ognioodporne, utrzymywały je trzy potężne stalowe zawiasy. Reacher przekroczył próg i znalazł się na niewielkiej kwadratowej klatce schodowej. Stopnie zrobiono z betonu, były nowsze niż kamienne ściany budynku. Biegły z samej góry na poziom ulicy, zabezpieczone stalowymi poręczami. Na ścianach rozmieszczono szklane lampy awaryjne osłonięte metalowymi klatkami. Najwyraźniej cała ta konstrukcja powstała podczas modernizacji budynku i przystosowywania go do pracy biurowej.

Z drugiej strony drzwi wyposażono w zwykłą gałkę uruchamiającą ten sam zatrzask co blokada. Choć dostrzegł dziurkę od klucza, nie była zamknięta, obróciła się z łatwością. To ma sens, pomyślał. Budynek był zabezpieczony jako całość, nie ma potrzeby dodatkowego izolowania poszczególnych pięter. Pozwolił, by drzwi zamknęły się za nim i przez sekundę stał na pogrążonej w półmroku klatce schodowej. Ponownie przekręcił klamkę, otworzył drzwi. Wystarczył krok, by znów znalazł się w jasnej poczekalni. Obrócił się na pięcie, spojrzał wprost w kamerę telewizji przemysłowej. Wisiała mu tuż nad głową, ustawiona tak, by uchwycić go podczas drugiego kroku. Reacher przesunął się odrobinę naprzód, pozwalając, by drzwi się za nim zamknęły. Znów sprawdził kamerę. Teraz już go widziała, a od drzwi Stuyvesanta dzieliły go ponad dwa metry.

– To sprzątacze zostawili list – powiedziała sekretarka. – Nie ma innej możliwości.

W tym momencie zadzwonił jej telefon. Przeprosiła uprzejmie i odebrała. Reacher i Neagley ruszyli z powrotem labiryntem korytarzy i znaleźli biuro Froelich. Było ciche, ciemne i puste. Neagley zapaliła lampy halogenowe i usiadła przy biurku. W pomieszczeniu stało tylko jedno

krzesło, toteż Reacher usiadł na podłodze, wyciągając nogi, oparty plecami o boczną ściankę szafek.

– Opowiedz mi o sprzątaczach – poprosił.

Neagley wystukiwała na blacie długimi palcami skomplikowany rytm. Ostre postukiwanie paznokci kontrastowało z miękkimi plaśnięciami poduszeczek palców.

– Zaprawnikowani po uszy – oznajmiła. – Departament przysłał im adwokatów, poznali też swoje prawa. Ich prawa obywatelskie są w pełni chronione. Jakiż cudowny jest świat cywilny, prawda?

– Rewelacyjny. Co powiedzieli?

– Niewiele. Zaniknęli się w sobie, uparci jak diabli. Ale też widać, że diabelsko się denerwują. Tkwią w potrzasku. Najwyraźniej boją się ujawnić, kto im kazał umieścić tam list. Równie mocno jednak boją się utraty pracy i może więzienia. Tak czy inaczej, nie mogą wygrać. Kiepsko to wygląda.

– Wspomniałaś nazwisko Stuyvesanta?

– Głośno i wyraźnie. Oczywiście je znają, ale nie jestem pewna, czy wiedzą, kim dokładnie jest. Pracują na nocną zmianę, oglądają wyłącznie puste biura, nie ludzi. W ogóle nie zareagowali na jego nazwisko. Na nic nie zareagowali, po prostu tam siedzieli śmiertelnie przerażeni, patrzyli na swych adwokatów i milczeli.

– Kiedyś byłaś lepsza. O ile pamiętam, ludzie jedli ci z ręki.

Skinęła głową.

– Mówiłam, starzeję się. Nie mogłam znaleźć żadnego punktu zaczepienia. Zresztą ich adwokaci mi nie pozwolili. Cywilny wymiar sprawiedliwości jest bardzo irytujący. Nigdy nie czułam się tak odizolowana od podejrzanych.

Reacher milczał, zerknął na zegarek. – I co teraz? – spytała Neagley.

– Czekamy – odparł.

* * *

Czas płynął powoli. Froelich wróciła po półtorej godziny, meldując, że Armstrong jest bezpieczny w swoim biurze. Przekonała go, by pojechał z nią samochodem. Powiedziała, iż rozumie, że wolałby spacer, ale jej zespół musi jeszcze popracować nad zgraniem wszystkich działań, a nie ma lepszej okazji niż w tej chwili. Naciskała do tego stopnia, że odmowa wydawałaby się kaprysem gwiazdy, a Armstrong nie był taki. Toteż radośnie wsiadł do suburbana. Przejście przez namiot w biurach senackich poszło gładko.

– Teraz zajmij się telefonami – polecił Reacher. -

Sprawdź, czy stało się coś, o czym powinniśmy wiedzieć.

Najpierw zadzwoniła do policji waszyngtońskiej. Dysponowali zwykłą listą przestępstw i wykroczeń, ale żadnego z nich nie dało się uznać za demonstrację nieskuteczności ochrony Armstronga. Froelich przełączyła się na posterunek, do którego trafił szaleniec z chodnika. Wysłuchała długiego raportu na jego temat. Odwiesiła słuchawkę i pokręciła głową.

– Żadnego związku – oznajmiła. – Znają go: iloraz inteligencji poniżej osiemdziesięciu, alkoholik, sypia na ulicach, ledwie umie czytać. Odciski palców też nie pasują. Ma bogate akta, rzuca się na każdego, kogo widział w gazetach, którymi się przykrywa. Coś w rodzaju cyklofrenii. Możemy o nim zapomnieć.

– W porządku – odparł Reacher.

Następnie Froelich otworzyła bazę danych Narodowego Centrum Informacji Kryminalnej i sprawdziła najnowsze

rekordy. Spływały z całego kraju w tempie ponad jeden na sekundę, szybciej, niż zdołałaby je czytać.

– To beznadziejne – uznała. – Musimy zaczekać do północy.

– Albo pierwszej nad ranem – dodała Neagley. – W Bismarck może wydarzyć się coś według czasu środkowoamerykańskiego. Mogą ostrzelać mu dom albo wybić szybę kamieniem.

Froelich zadzwoniła więc do policji w Bismarck i poprosiła o natychmiastowe powiadomienie, gdyby wydarzyło się tam cokolwiek choćby najsłabiej powiązanego z osobą Armstronga. Potem przekazała tę samą prośbę policji stanowej Dakoty Północnej i FBI w całym kraju.

– Może do niczego nie dojdzie – rzekła.

Reacher odwrócił wzrok.

Módl się, aby doszło, pomyślał.

* * *

Około siódmej wieczorem budynek zaczął się wyludniać. Większość osób widocznych na korytarzach wędrowała w stronę głównego wyjścia. Mieli na sobie płaszcze, w rękach dźwigali torby i teczki.

– Wymeldowaliście się z hotelu? – spytała Froelich.

– Tak – rzekł Reacher.

– Nie – powiedziała Neagley. – Jestem nieznośnym gościem.

Froelich zawahała się, jakby lekko urażona. Reachera jednak nie zdziwiły słowa Neagley. Jego koleżanka była osobą ceniącą samotność, zawsze trzymała się z boku, nie wiedział dlaczego.

– Dobrze – mruknęła Froelich. – Ale powinniśmy zrobić

sobie przerwę, odpocząć, spotkać później. Podrzucę was,

a potem spróbuję bezpiecznie odwieźć Armstronga do domu.

Razem zjechali do garażu, Froelich odpaliła silnik suburbana i zawiozła Neagley do hotelu. Reacher poszedł wraz z nią aż do recepcji i odebrał swoje ubrania z Atlantic City. Wraz ze starymi butami, szczoteczką do zębów i maszynką do golenia tkwiły w czarnym worku na śmieci, który zabrał z wózka pokojówki. Boy hotelowy patrzył na niego wzgardliwie, ale Reacher się nie przejął. Zresztą portier i tak zaniósł torbę do suburbana. Tam Reacher odebrał mu ją i wręczył dolara napiwku. Potem usiadł z powrotem obok Froelich. Na dworze było zimno, ciemno i wilgotno. Samochody poruszały się leniwie we wszechobecnych korkach. Przed sobą widzieli długie linie oślepiających czerwonych świateł stopu, naprzeciwko równie długie linie jasnych, białych reflektorów. Jechali na południe mostem Jedenastej Ulicy i dalej poprzez labirynt ulic aż do domu Froelich, która zatrzymała samochód, blokując uliczkę. Nie wyłączając silnika, zdjęła z breloczka klucz od domu, wręczyła go Reacherowi.

– Wrócę za parę godzin – oznajmiła. – Rozgość się.

Reacher zabrał worek, wysiadł i odprowadził ją wzrokiem. Froelich skręciła w prawo, zamierzała zatoczyć pętlę i wrócić innym mostem. Wkrótce zniknęła mu z oczu. Przeszedł przez chodnik, otworzył drzwi frontowe. W domu było ciepło i ciemno, w powietrzu unosił się zapach perfum właścicielki. Reacher zamknął za sobą drzwi, pomacał w poszukiwaniu włącznika. Na niewielkiej komodzie zapłonęła słaba żarówka, osłonięta żółtym abażurem, dająca miękkie, łagodne światło. Położył obok niej klucz, worek cisnął pod schody i wszedł do salonu. Zapalił światło, przeszedł do kuchni, rozejrzał się.

Za drzwiami dostrzegł stopnie wiodące do piwnicy. Przez sekundę stał bez ruchu, czując ukłucie rutynowej

ciekawości. Był to wyuczony odruch, podobnie jak oddychanie. Ale czy uprzejmość pozwala przeszukać dom gospodarza, bo tak nakazuje nawyk? Oczywiście, że nie. Nie potrafił jednak oprzeć się pokusie. Zszedł schodami, zapalając po drodze światła. Sama piwnica okazała się ciemnym pomieszczeniem o gładkich betonowych ścianach. Stał w niej piec i filtr do wody, pralka i elektryczna suszarka, regały, stare walizki, mnóstwo najróżniejszych śmieci, ale nic ważnego. Wrócił na górę, zgasił światła. Naprzeciw schodów, obok kuchni, dostrzegł kolejne pomieszczenie, za duże na szafę, za małe na pokój. Może kiedyś mieściła się w nim spiżarka. Teraz wyposażono je jak niewielkie domowe biuro. Krzesło na kółkach, biurko, półki, wszystkie na oko liczące sobie kilka lat. Wyglądały jak tanie wersje mebli biurowych, mocno już zużyte, może kupione z drugiej ręki. Na biurku stał komputer, także dość stary, grubym kablem połączony z drukarką atramentową. Reacher wrócił do kuchni.

Sprawdził tam wszystkie miejsca, w których kobiety zwykle coś ukrywają, i znalazł pięćset dolarów w różnych banknotach, schowane w kamionkowym garnku na najwyższej szafie kredensu. Gotówka na czarną godzinę, może jeszcze z czasu pluskwy roku dwutysięcznego. W szufladzie, starannie przykrytą stosem śniadaniowych mat, odkrył też dziewięciomilimetrową berettę M9, starą, podrapaną, poplamioną zaschniętym smarem. Prawdopodobnie broń z demobilu, przekazana do innego departamentu. Bez wątpienia należała do Secret Service. Pistolet nie był naładowany, brakowało magazynka. Reacher otworzył następną szufladę po lewej i jego dłoń spoczęła na czterech magazynkach ułożonych w szeregu pod rękawicą kuchenną. Wszystkie były załadowane standardowymi pociskami

w metalowych płaszczach. Dobre wieści i złe wieści. Kryjówkę wybrała mądrze: broń wyciągasz prawą ręką, magazynek lewą. Ergonomiczne. Ale przechowywanie pełnych magazynków to kiepski pomysł. Gdy leżą zbyt długo, sprężyna magazynka słabnie i przestaje prawidłowo działać. Zużyte sprężyny to najczęstszy powód zablokowania broni. Lepiej przechowywać pistolet z jednym pociskiem w komorze, a pozostałe trzymać luzem. Można strzelić prawą ręką, lewą wsuwając kule do pustego magazynka. To nieco wolniejsze, ale znacznie lepsze niż sytuacja, gdy po naciśnięciu spustu słyszy się jedynie głuchy szczęk.

Zasunął szuflady kuchenne i wrócił do salonu. Nic, poza wydrążoną książką na półce, na dodatek pustą. Reacher włączył telewizor, działał. Znał kiedyś faceta, który przechowywał różne rzeczy wewnątrz wybebeszonego telewizora. Jego kwaterę przeszukano osiem razy, nim komukolwiek przyszło do głowy, by sprawdzić, czy wszystko działa jak należy.

W przedpokoju nic nie znalazł, nic nie zostało przyklejone pod szufladami w niewielkiej komódce. W łazienkach także nic. Nic ważnego w sypialniach, prócz pudełka na buty pod łóżkiem Froelich, pełnego listów zaadresowanych pismem Joego. Odłożył je, nie czytając. Wrócił na dół i zabrał swój worek do pokoju gościnnego. Postanowił, że odczeka godzinę, po czym zje sam, jeśli Froelich nie wróci. Zamówi zupę ostro-kwaśną i generała Tso, były całkiem niezłe. Ułożył szczoteczkę i maszynkę obok umywalki. Ubranie z Atlantic City powiesił w szafie obok porzuconych garniturów Joego. Przyjrzał się im uważnie, po czym długą chwilę stał bez ruchu. W końcu wybrał jeden na oślep i wyciągnął.

Plastikowy worek rozdarł się podczas zdejmowania. Był sztywny i kruchy. Na metce wewnątrz garnituru widniało jedno włoskie słowo, wyhaftowane pełnym zawijasów pismem. Nie rozpoznał marki. Materiał przypominał w dotyku najlepszą wełnę, był ciemnoszary i nieco połyskliwy. Acetatowa podszewka udawała ciemnoczerwony jedwab – a może faktycznie był to jedwab. Widniało na nim logo firmy Na plecach nie było rozcięcia. Reacher ułożył marynarkę na łóżku, obok niej spodnie, zwykłe, proste, bez zaszewek i mankietów.

Wrócił do szafy i poszukał koszuli, zdjął z niej worek. Czyste białe płótno, kołnierzyk bez guziczków, niewielka metka na szyi, z dwoma nazwiskami zbyt niewyraźnymi, by je przeczytać. Ktoś & Ktoś. Albo ekskluzywny londyński krawiec, albo też naprawdę niezła podróbka. Materiał był dość ciężki, nie gruby jak mundur, ale też nie zwiewny jak puch.

Reacher rozsznurował buty, zdjął kurtkę i dżinsy, powiesił na krześle. To samo uczynił z podkoszulkiem i bielizną. Wszedł do łazienki, odkręcił prysznic, stanął pod nim. Znalazł mydło i szampon. Mydło było zaschnięte i twarde jak kamień, szampon zgęstniał, niemal zatykając butelkę. Froelich najwyraźniej rzadko miewała gości. Reacher wsunął butelkę pod strumień gorącej wody i po chwili otworzył siłą. Umył włosy, namydlił ciało. Wychylił się, chwycił maszynkę i ogolił się starannie. Spłukał pianę, wyszedł spod prysznica i ociekając wodą, zaczął szukać ręcznika. Znalazł go w końcu w szafce – gruby i nowy, zbyt nowy, by dobrze wchłaniał wodę, jedynie rozmazywał ją po skórze. Reacher postarał się wytrzeć, potem owinął się wokół pasa i przeczesał palcami włosy. Wrócił do sypialni, podniósł koszulę Joego. Zawahał się sekundę, po czym nałożył

ją, podniósł kołnierzyk i zapiął pod szyją. Zapiął resztę guzików, otworzył drzwi szafy i sprawdził odbicie w lustrze. Pasowała idealnie, zupełnie jakby uszyto ją na niego. Zapiął mankiety. Długość rękawów w sam raz. Przekręcił się w prawo i w lewo i dostrzegł półkę za wieszakiem. Widać ją było dzięki temu, że wcześniej wyjął garnitur i koszulę. Na półce leżały starannie zwinięte, ułożone obok siebie krawaty. Obok nich paczki w bibułce wprost z pralni. Otworzył jedną z nich i ujrzał stos czystych, białych bokserek. W drugiej leżały poskładane parami czarne skarpety.

Wrócił na łóżko i ubrał się w strój brata. Wybrał ciemnobrązowy krawat z dyskretnym wzorem, angielskim, niczym jeden z krawatów szkolnych bądź klubowych. Reacher zawiązał go i wsunął pod kołnierzyk. Naciągnął parę bokserek i skarpetki, potem spodnie od garnituru. W końcu włożył marynarkę, do tego nowe buty. Wytarł je rozdartą bibułką, oczyszczając z błota. Wyprostował się i wrócił do lustra. Garnitur pasował doskonale; miał odrobinę za długie rękawy i nogawki, bo Joe był nieco wyższy od niego, i może trochę opinał ramiona, ponieważ Reacher był ciut masywniejszy. W sumie jednak wyglądał imponująco, jak zupełnie inny człowiek. Starszy, bardziej władczy, poważniejszy. Ktoś taki jak Joe.

Pochylił się i wyciągnął z szafy tekturowe pudełko. Było ciężkie. W tym momencie usłyszał dobiegający z dołu dźwięk. Ktoś stał przed drzwiami i pukał. Reacher odłożył pudełko na miejsce, zszedł po schodach, otworzył drzwi. To była Froelich. Stała w wieczornej mgle, unosząc rękę, gotowa znów zapukać. Padające z ulicy światło sprawiało, że jej twarz kryła się w cieniu.

– Oddałam ci swój klucz – rzekła.

Cofnął się, wpuszczając ją do środka. Froelich uniosła wzrok i zamarła. Na oślep sięgnęła za siebie, zatrzaskując drzwi, i oparła się o nie ciężko. Cały czas na niego patrzyła. Dostrzegł coś w jej oczach, sam nie wiedział – wstrząs, strach, panikę, ból?

– Co się stało? – spytał.

– Wzięłam cię za Joego – odparła. – Przez chwilkę.

Do jej oczu napłynęły łzy. Odchyliła głowę, opierając

ją o drewniane drzwi. Zamrugała, próbując się opanować. Znów spojrzała na niego i rozpłakała się gwałtownie. Przez sekundę Reacher stał bez ruchu, potem podszedł do niej i objął ją. Froelich upuściła torebkę i wtuliła mu się w pierś.

– Przepraszam – powiedział. – Mierzyłem jego garnitur.

Nie odpowiedziała, cały czas płakała.

– To głupie z mojej strony.

Pokręciła głową, nie potrafił jednak stwierdzić, czy chciała powiedzieć: owszem, to głupie, czy też nie, wcale nie. Objęła go mocno i trzymała. Jedną ręką przyciskał ją w pasie, drugą przygładził jej włosy. Stali tak kilka minut. Froelich próbowała powstrzymać łzy, zachłysnęła się dwukrotnie i odsunęła. Otarła oczy wierzchem dłoni.

– Nie twoja wina – rzekła.

Nie odpowiedział.

– Wyglądałeś zupełnie jak on. Kupiłam mu ten krawat.

– Przepraszam, nie pomyślałem.

Pochyliła się, sięgnęła do torebki i wyjęła chusteczkę. Wydmuchała nos i przygładziła włosy.

– O Boże – westchnęła.

– Przepraszam – powtórzył.

– Nie przejmuj się, nic mi nie będzie.

Milczał.

– Po prostu świetnie wyglądałeś – mruknęła – kiedy tam

stałeś.

Wpatrywała się w niego otwarcie. Po chwili wyciągnęła rękę i wyprostowała mu krawat. Dotknęła plamki na koszuli w miejscu, gdzie materiał zmoczyły jej łzy. Przesunęła palcami po klapach marynarki. Podeszła bliżej, wspięła się na palce, objęła go za szyję i ucałowała w usta.

– Świetnie – powtórzyła i pocałowała go mocno jeszcze raz.

Reacher przez chwilę się powstrzymywał, potem odpowiedział mocnym pocałunkiem. Usta miała zimne, język szybki, zręczny. Lekko smakowała szminką, zęby miała małe i gładkie. Reacher czuł na jej skórze i we włosach nutkę perfum. Jedną rękę położył nisko na boku Froelich, drugą za głową. Czuł napierające na swe ciało piersi. Jej szyja ustępowała lekko pod dotykiem. Włosy wciskały się między palce. Dłoń na jego karku była zimna, nagląca. Palce przeczesywały króciutkie włosy. Czuł na skórze dotyk paznokci. Przesunął rękę na plecy Froelich. Nagle zamarła. Zastygła bez ruchu, odsunęła się, oddychała ciężko, oczy miała zamknięte. Zakryła usta wierzchem dłoni.

– Nie powinniśmy tego robić – stwierdziła.

Spojrzał na nią.

– Zapewne nie – przytaknął.

Otworzyła oczy, milczała.

– Co w takim razie powinniśmy zrobić? – spytał.

Froelich przeszła bokiem do salonu.

– Nie wiem – odparła. – Chyba zjeść obiad. Czekałeś? Poszedł za nią.

– Tak – powiedział. – Czekałem.

– Jesteś do niego bardzo podobny.

– Wiem.

– Wiesz, co mam na myśli?

Reacher skinął głową.

– Widzisz we mnie część tego, co widziałaś też w nim.

– Ale czy jesteś taki jak on?

Wiedział dokładnie, o co pyta. Czy tak samo patrzy na świat, ma podobny gust, pociągają go podobne kobiety?

– Jak już mówiłem – odparł – są między nami podobieństwa i są różnice.

– To nie jest odpowiedź.

– On nie żyje – oznajmił Reacher. – Tu masz odpowiedź.

– A gdyby żył?

– Wówczas wiele rzeczy wyglądałoby inaczej.

– Przypuśćmy, że w ogóle bym go nie znała, że zdobyłabym skądinąd twoje nazwisko.

– Wtedy pewnie by mnie tu nie było.

– A gdybyś jednak był?

Spojrzał na nią, odetchnął głęboko, wstrzymał powietrze w płucach i wypuścił powoli.

– W takim wypadku wątpię, abyśmy stali tu i rozmawiali o obiedzie.

– Może nie byłbyś substytutem – rzekła. – Może to ty jesteś ten właściwy, a Joe był substytutem.

Reacher milczał.

– To wszystko jest strasznie dziwne – mruknęła. – Nie możemy tego robić.

– Nie – zgodził się. – Nie możemy.

– Minęło tyle czasu, sześć lat.

– Z Armstrongiem wszystko w porządku?

– Tak – odpowiedziała. – Wszystko w porządku.

Reacher milczał.

– Pamiętaj, że zerwaliśmy ze sobą rok przed jego śmiercią. Nie jestem pogrążoną w rozpaczy wdową czy kimś

w tym rodzaju.

Nie odpowiedział.

– A ty też nie przypominasz pogrążonego w smutku brata

– dodała. – Prawie go nie znałeś.

– Jesteś za to wściekła?

Skinęła głową.

– Był samotny, potrzebował kogoś. No więc tak, jestem trochę wściekła.

– Nie tak bardzo jak ja.

Froelich milczała. Uniosła rękę i zerknęła na zegarek. Gest ten zaskoczył Reachera, toteż również sprawdził godzinę. Mała wskazówka pokazała 9:30. W tym momencie w stojącej w przedpokoju otwartej torebce odezwał się telefon. Jego dzwonek zabrzmiał ogłuszająco.

– To moi ludzie – wyjaśniła Froelich – z domu Armstronga.

Cofnęła się do przedpokoju, pochyliła i odpowiedziała. Rozłączyła się bez słowa.

– Cisza i spokój. Prosiłam, by dzwonili co godzinę.

Reacher przytaknął. Froelich unikała jego wzroku. Chwila minęła.

– Powtórka z chińszczyzny? – spytała.

– Pasuje – odparł. – To samo.

Froelich zadzwoniła z kuchni do restauracji, po czym zniknęła na górze, by wziąć prysznic. Reacher zaczekał w salonie. Kiedy zjawił się dostawca, odebrał od niego jedzenie. Po chwili Froelich zeszła, usiedli naprzeciw siebie przy kuchennym stole. Zaparzyła kawę i powoli, w milczeniu wypili po dwa kubki. Dokładnie o wpół do jedenastej

znów zadźwięczał telefon. Froelich położyła go obok na blacie i odpowiedziała natychmiast. Krótka wiadomość.

– Spokój – oznajmiła. – Wszystko gra.

– Przestań się martwić – poradził. – Nie zorganizują nalotu, by go załatwić.

Froelich uśmiechnęła się nagle. – Pamiętasz Harry'ego Trumana?

– Mój ulubiony prezydent – wyznał Reacher. – Z tego, co mi wiadomo.

– Nasz też, z tego, co nam wiadomo. Pewnego razu, gdzieś w roku 1950, w Białym Domu urządzono remont i Truman mieszkał w Blair House, po drugiej stronie Pennsylvania Avenue. Dwóch facetów próbowało go zabić. Jednego zgarnęli gliniarze na ulicy, drugi dotarł do drzwi. Nasi ludzie musieli odciągać od niego Trumana. Upierał się, że odbierze mu spluwę i wsadzi w dupę.

– Truman już taki był.

– O tak. Powinieneś usłyszeć kilka historyjek.

– Czy Armstrong też będzie taki?

– Możliwe. To zależy od danej chwili. Jest dość spokojny, ale to nie tchórz. I widziałam, że potrafi się wściec.

– No i wygląda na twardziela.

Froelich przytaknęła, spoglądając na zegarek.

– Powinniśmy wracać do biura, sprawdzić, czy coś się

gdzieś stało. Ty zadzwoń do Neagley, ja posprzątam. Po

wiedz, żeby była gotowa za dwadzieścia minut.

* * *

Przed 23:15 znaleźli się z powrotem w biurze. Żadnych wiadomości. Policja waszyngtońska nie miała dla nich nic ciekawego, podobnie Dakota Północna i FBI. Do bazy danych Narodowego Centrum Informacji Kryminalnych wciąż spływały informacje. Froelich zaczęła sprawdzać

raporty z całego dnia. Nie znalazła niczego ciekawego. O 23:30 zadzwoniła komórka. W Georgetown nadal panowała cisza i spokój. Froelich wróciła do komputera. Nic. Czas płynął, nadeszła północ. Po poniedziałku nastał wtorek. W biurze zjawił się Stuyvesant. Po prostu stanął w drzwiach, tak jak wcześniej. Nic nie powiedział. Jedyne krzesło w pomieszczeniu należało do Froelich. Stuyvesant oparł się o framugę, Reacher siedział na podłodze, Neagley przysiadła na szafce.

Froelich odczekała dziesięć minut i zadzwoniła do policji waszyngtońskiej. Nic dla niej nie mieli. Skontaktowała się z budynkiem Hoovera. FBI twierdziło, że na wschodzie przed północą nie zdarzyło się nic ważnego. Powróciła do monitora. Od czasu do czasu otwierała raport, lecz ani Stuyvesant, ani Reacher, ani Neagley w żaden sposób nie potrafili powiązać kolejnych wydarzeń z osobą Armstronga. Zegar przeskoczył na pierwszą w nocy, północ według czasu środkowoamerykańskiego. Froelich zadzwoniła na posterunek w Bismarck, nic dla niej nie mieli. Połączyła się z policją stanową Dakoty Północnej. Nic. Ponownie sprawdziła w FBI. W ciągu ostatnich sześćdziesięciu minut z lokalnych biur nie spłynęło nic interesującego. W końcu odłożyła słuchawkę i odsunęła się od biurka. Odetchnęła z ulgą.

– Cóż, to tyle – rzekła. – Nic się nie wydarzyło.

– Wspaniale – ucieszył się Stuyvesant.

– Nie – nie zgodził się Reacher. – Wcale nie wspaniale. To najgorsza wiadomość, jaką mogliśmy otrzymać.