171593.fb2 Bez Pud?a - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Bez Pud?a - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

17

Nie przerywając marszu przez Georgetown, zaczęli się kłócić.

– Martwisz się o moje bezpieczeństwo? – spytała Neagley. – Bo nie powinieneś. Nic mi się nie stanie. Potrafię o siebie zadbać. I umiem podejmować własne decyzje.

– Nie martwię się o twoje bezpieczeństwo.

– Zatem o co? To, jak sobie poradzę? Jestem znacznie lepsza od ciebie.

– Wiem.

– To o co chodzi?

– O twoją licencję. Masz coś do stracenia.

Neagley nie odpowiedziała.

– Bo masz licencję, prawda? – naciskał Reacher. – Musisz, skoro pracujesz w ochronie. Masz też biuro, pracę, dom, stałe zarobki. Można cię znaleźć. Ja mogę po wszystkim zniknąć, ty nie.

– Sądzisz, że nas złapią?

– Mogę sobie pozwolić na to ryzyko. Ty nie.

– Nie ma żadnego ryzyka, jeśli nas nie złapią.

Teraz to Reacher nie odpowiedział.

– Tak jak mówiłeś Bannonowi – ciągnęła – jeśli zajmiesz miejsce w kryjówce i zaczekasz, aż się zjawią, szybko

poczujesz mrowienie kręgosłupa. Lepiej, żebym tam była i pilnowała twoich pleców.

– To nie twoja walka.

– A czemu niby twoja? Bo jakaś kobieta, którą kiedyś rzucił twój brat, zginęła na służbie? Kiepski powód.

Reacher milczał.

– No dobra, to twoja walka – przyznała Neagley. – Wiem o tym. Ale cokolwiek kryje się w twoim umyśle i sprawia, że musisz to zrobić, tkwi też w moim. To także moja sprawa. Zresztą nawet gdybyśmy nie myśleli podobnie, gdybym miała jakiś problem, nie pomógłbyś mi?

– Pomógłbym, gdybyś poprosiła.

– No właśnie.

– Tyle że ja nie proszę.

– Na razie nie, ale poprosisz. Od Wyoming dzielą cię trzy tysiące kilometrów. Nie masz karty kredytowej, by móc kupić bilet lotniczy, ja mam. Jesteś uzbrojony w składany nóż o siedmiocentymetrowym ostrzu. Ja znam gościa w Denver, który dostarczy nam każdą broń, jakiej moglibyśmy zapragnąć, ty nie znasz. Ja mogę wynająć w Denver samochód, by pokonać resztę trasy. Ty nie.

Szli naprzód, dwadzieścia metrów, trzydzieści.

– No dobra – mruknął Reacher. – Proszę cię.

– Ubrania też kupimy w Denver – oznajmiła. – Znam tam kilka dobrych sklepów.

* * *

Dotarli do Denver przed piętnastą czasu miejscowego. Wokół nich rozciągały się przedgórskie równiny, brązowe, uśpione. W rozrzedzonym górskim powietrzu czuło się szczypiący mróz. Śnieg jeszcze nie spadł, ale wisiał w powietrzu. Na lotnisku obok pasa czekały gotowe pługi śnieżne. Wypożyczalnie samochodów odesłały lżejsze

wozy na południe i sprowadziły duże partie terenówek z napędem na cztery koła. Neagley podeszła do filii Avisu i wynajęła GMC yukona. Odebrali go z parkingu. Czarny, błyszczący, bardzo przypominał suburbana Froelich, tyle że był pół metra krótszy.

Wjechali do miasta. Wydawało się, że ciągnie się w nieskończoność. Mnóstwo przestrzeni, nawet w porównaniu z Waszyngtonem, który nie był wcale najbardziej zatłoczoną metropolią świata. Zaparkowali w garażu na przedmieściach, przeszli trzy przecznice i Neagley znalazła sklep, którego szukała. Sprzedawano w nim najróżniejszy sprzęt turystyczny – od górskich butów i kompasów po maść cynkową chroniącą nos przed oparzeniami słonecznymi. Kupili lunetkę do obserwacji ptaków i dokładną mapę turystyczną środkowego Wyoming. Następnie podeszli do wieszaków z ubraniami. Pełno było na nich rzeczy, które można by wrzucić na siebie przed wycieczką w Góry Skaliste, a jednocześnie wkładać w domu i nie wyglądać jak kompletny idiota. Neagley wybrała gruby strój w odcieniach zieleni i brązu, Reacher powtórzył swój zakup w Atlantic City – tym razem dwukrotnie wyższej cenie towarzyszyła lepsza jakość. Dodał do niego czapkę i parę rękawiczek. Przebrał się w przy mierzalni. Ostatni garnitur Joego wepchnął do kosza na śmieci.

Neagley znalazła na ulicy budkę telefoniczną i przystanęła na mrozie, załatwiając krótką rozmowę. Potem wrócili do samochodu. Wyjechała z garażu i przemierzyła centrum miasta w stronę dzielnicy przemysłowej. W powietrzu pojawiła się silna woń jedzenia dla psów.

– Mają tu fabrykę – wyjaśniła Neagley.

– Poważnie? – zakpił Reacher.

Neagley skręciła w wąską uliczkę, wjechała w coś w rodzaju niewielkiego parku przemysłowego i manewrowała w labiryncie niskich metalowych baraków. Mijali hurtownie linoleum, sklepy z hamulcami, warsztaty, w których można dostać dwie pary opon zimowych za dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów, i inne, gdzie za dwadzieścia regulowano układ kierowniczy. Na rogu mieścił się długi, niski budynek, stojący samotnie pośrodku wyasfaltowanego, pełnego dziur terenu. Budynek miał zamknięte metalowe drzwi i ręcznie wymalowany szyld z napisem Warsztat mechaniczny Eddiego Browna.

– To twój facet? – spytał Reacher.

Neagley skinęła głową.

– Czego potrzebujemy?

Reacher wzruszył ramionami.

– Nie ma sensu zanadto komplikować. Czegoś długiego i czegoś krótkiego, po sztuce na głowę. Do tego amunicja. Powinno wystarczyć.

Neagley zatrzymała się przed zamkniętymi podnoszonymi drzwiami i zatrąbiła. W służbowym wejściu pojawił się mężczyzna. Ruszył w stronę samochodu i nagle zatrzymał się, dostrzegłszy, kto siedzi w środku. Był wysoki, mocno zbudowany, o masywnym karku i ramionach, miał krótkie jasne włosy i otwartą przyjazną twarz, ale też wielkie dłonie i grube przeguby. W sumie sprawiał wrażenie faceta, któremu lepiej się nie narażać. Pomachał ręką, zniknął z powrotem w środku i po chwili wielkie drzwi zaczęły się unosić. Neagley przejechała pod nimi, one zaś natychmiast znów opadły.

Wewnątrz budynek był dwa razy krótszy niż powinien, jednak wyglądał całkiem wiarygodnie: podłoga z poplamionego smarem betonu, tu i tam rozrzucone stanowiska

mechaników, wiertarki, stosy metalowych blach, pęki stalowych prętów. Lecz tylna ściana była trzy metry bliżej, niż sugerowałyby zewnętrzne proporcje. Najwyraźniej kryło się za nią dodatkowe pomieszczenie.

– To jest Eddie Brown – przedstawiła Neagley.

– Fałszywe nazwisko – dodał rosły mężczyzna.

Dostał się do ukrytego pomieszczenia, odciągając wielki stos złomu zespawanego razem i przymocowanego do metalowego panelu na ścianie. Cała konstrukcja uchyliła się bezszelestnie na doskonale naoliwionych zawiasach niczym olbrzymie trójwymiarowe drzwi. Mężczyzna o personaliach Eddie Brown ruszył pierwszy. Po chwili znaleźli się w zupełnie innym świecie.

Ukryte pomieszczenie było sterylne niczym szpital. Wzdłuż wszystkich czterech pomalowanych na biało ścian ustawiono półki i regały. Na trzech z nich znajdowała się broń – krótka w pudełkach i luzem, długa ułożona w stojakach. Karabiny, strzelby, sztucery, dubeltówki i karabiny maszynowe. Całe rzędy, wszystkie w idealnym porządku. W powietrzu wisiała ciężka woń smaru. Wzdłuż czwartej ściany, niczym książki w bibliotece, ustawiono pudła z amunicją. Reacher pociągnął nosem, poczuł zapach nowego mosiądzu, kartonu i lekkie ślady prochu.

– Imponujące – rzekł.

– Bierzcie, co chcecie – powiedział Eddie.

– Dokąd prowadzą numery seryjne?

– Do armii austriackiej – odparł Eddie. – Stamtąd donikąd.

Dziesięć minut później znów byli w drodze. Nowa kurtka Reachera wylądowała w bagażniku yukona, starannie zasłaniając dwa dziewięciomilimetrowe steyry GB, niewytłumiony pistolet maszynowy Heckler & Koch MP5 oraz

karabin M16, a także pudelka z dwustoma pociskami do każdego typu broni.

** *

Po zmroku przekroczyli granicę Wyoming, jadąc na północ autostradą 1-25. W Cheyenne skręcili w lewo w 1-80. Jechali na zachód aż do Laramie, potem znów na północ. Od miasteczka o nazwie Grace dzieliło ich wciąż pięć godzin jazdy. Mapa pokazywała, że leżało daleko za Casper, na pustkowiach między wyniosłymi górami i niekończącymi się stepami.

– Zanocujemy w Medicine Bow – powiedział Reacher. – Nazwa mi się podoba. Mamy dotrzeć do Grace jutro o świcie.

Medicine Bow w ciemności nie sprawiało wrażenia miejsca, które mogłoby się podobać. Był tam jednak motel z wolnymi pokojami. Neagley wpłaciła depozyt. Potem, półtora kilometra dalej w przeciwną stronę, znaleźli knajpkę specjalizującą się w stekach. Zjedli solidne befsztyki z polędwicy, kosztujące mniej niż drink w Waszyngtonie. Gdy właściciel zaczął zamykać, zrozumieli aluzję i wrócili do motelu. Reacher zostawił płaszcz w samochodzie, by ukryć broń przed wzrokiem ciekawskich. Pożegnali się na podwórku. Reacher pomaszerował wprost do łóżka. Słyszał Neagley krzątającą się pod prysznicem. Nuciła pod nosem. Słychać ją było nawet przez ścianę.

** *

Obudził się rano w sobotę. Neagley znów brała prysznic, wciąż śpiewała. Kiedy ona, do diabła, sypia? – pomyślał Reacher. Wygramolił się z łóżka i ruszył do łazienki. Odkręcił ciepłą wodę, najwyraźniej zmniejszając jej ciśnienie pod prysznicem Neagley, bo po sekundzie usłyszał dobiegający zza ściany stłumiony okrzyk. Zakręcił kurek

i odczekał, aż skończy. Potem wziął prysznic, ubrał się i wyszedł do samochodu. Na dworze wciąż było ciemno i bardzo zimno. Wiatr z zachodu niósł płatki śniegu, wirujące powoli w promieniach ulicznych latarni.

– Nie znalazłam kawy – powitała go Neagley.

Na miejsce z kawą natknęli się godzinę później. Przydrożny bar, niedawno otwarty. Już z daleka dostrzegli jego światła. Stał u wylotu drogi gruntowej prowadzącej w mroku do Państwowego Lasu Medicine Bow. Sam bar, niski i długi, wzniesiony z czerwonych desek, nieodparcie kojarzył się ze stodołą, zimną na zewnątrz, ciepłą wewnątrz. Usiedli przy stole pod zasłoniętym oknem, zjedli jajka na bekonie, grzanki i popili mocną gorzką kawą.

– Dobrze, nazwijmy ich numer jeden i numer dwa – zaproponowała Neagley. – Numer jeden to gość z Bismarck.

Poznasz go. Numer dwa to facet z garażu. Może rozpoznamy go po sylwetce, ale tak naprawdę nie wiemy, jak

wygląda.

Reacher przytaknął.

– Będziemy zatem szukać faceta z Bismarck i towarzyszącego mu drugiego gościa. Nie ma sensu zanadto wszystkiego komplikować.

– Nie słyszę w twym głosie entuzjazmu.

– Powinnaś wracać do domu.

– Teraz, kiedy już cię tu przywiozłam?

– Mam złe przeczucia.

– Jesteś spięty, bo Froelich dała się zabić. To wszystko. To nie znaczy, że mnie spotka coś złego.

Milczał.

– Dwoje na dwóch – dodała Neagley. – Ty i ja przeciw dwóm bandziorom. A ty się przejmujesz?

– Niespecjalnie – przyznał.

– Może w ogóle się nie zjawią. Bannon twierdził, iż domyśla się, że to pułapka.

– Zjawią się – nie zgodził się Reacher. – Potraktują to jak wyzwanie. To kwestia testosteronu. I mają też dostatecznie narąbane w głowach.

– Jeśli nawet przyjadą, nic mi nie będzie.

– Gdyby coś ci się stało, czułbym się bardzo źle.

– Ale się nie stanie – upierała się.

– Powiedz mi, że cię do tego nie zmuszam.

– Robię to z własnej, nieprzymuszonej woli.

Skinął głową.

– Ruszajmy więc.

Ruszyli w drogę. Płatki śniegu tańczyły w promieniach reflektorów, szybując lekko z zachodu, rozbłyskując w świetle i znikając w półmroku. Były wielki, suche, pyliste. Wąska droga wiła się w lewo i w prawo. Samochód podskakiwał na wyboistej nawierzchni. Nawet w ciemnościach czuli, że otacza ich przestrzeń tak olbrzymia, iż wysysa dźwięki wydawane przez samochód, które rozpływały się w nieskończoności. Jechali w jasnym tunelu ciszy, przeskakując od jednego samotnego płatka śniegu do następnego.

– Przypuszczam, że w Casper mają posterunek policji -

zauważył Reacher.

Neagley kiwnęła głową znad kierownicy.

– Może koło setki pracowników. Casper jest niemal tak duże jak Cheyenne czy może Bismarck.

– A Grace należy do ich rewiru – dodał Reacher.

– Ich i policji stanowej.

– Toteż jeśli znajdziemy tam innych policjantów, będą to nasi ludzie.

– Nadal jesteś pewien, że to gliniarze?

Skinął głową.

– Tylko w ten sposób wszystko nabiera sensu. Pierwszy kontakt z Nendickiem i Andrettim w barach policyjnych, znajomość bazy danych NCIK, dostęp do broni rządowej, a także to, jak wszędzie udawało im się przeniknąć. Tłum, zamieszanie, złota odznaka wystarczy, by przejść każdą blokadę. A jeśli Armstrong ma rację i ich ojciec był gliną, to całkiem niezła prognoza. Ten zawód się dziedziczy, tak jak zawód żołnierza.

– Mój ojciec nie służył w armii.

– Ale mój tak. Proszę: pięćdziesiąt procent. To lepiej niż w innych zawodach. A wiesz, co ostatecznie mnie przekonało?

– Co?

– Coś, co powinniśmy byli dostrzec dawno temu, ale

zupełnie to zlekceważyliśmy. Banda ślepców. Dwaj nieżyjący Armstrongowie. Jak, do diabła, można znaleźć dwóch

białych facetów o jasnych włosach i niebieskich oczach,

w odpowiednim wieku, z odpowiednimi twarzami i, przede

wszystkim, imionami i nazwiskami? Trudna sprawa, ale

im się udało. Istnieje praktycznie tylko jedno źródło zdobycia takich informacji: ogólnokrajowa baza Departamentu

Pojazdów Mechanicznych. Informacje z praw jazdy, nazwiska, adresy, daty urodzenia, zdjęcia. Wszystko tam jest,

wszystko, czego trzeba. I nikt nie ma do niej dostępu poza

policjantami, którzy mogą z niej korzystać w każdej chwili.

Neagley milczała przez moment.

– Zgoda. To faktycznie policjanci – przyznała. – O tak. A my cierpimy na martwicę mózgu. Powinniśmy odgadnąć to we wtorek

– Ale policjanci już dawno temu usłyszeliby przecież o Armstrongu, prawda?

– Niby czemu? Policjanci mają swój mały zamknięty świat.

Poza tym są tacy jak inni ludzie. Gdybyś pracowała w prowincjonalnym komisariacie w stanie Maine bądź na Florydzie czy na przedmieściach San Diego, być może znałabyś

nazwisko obrońcy New York Giants czy środkowego z Chicago White Sox, ale z pewnością nie słyszałabyś o młodszym

senatorze z Dakoty Północnej. Chyba że miałabyś świra na

punkcie polityki. Większości ludzi to jednak nie dotyczy.

Neagley jechała dalej. Daleko po prawej, na wschodzie, wąskie pasmo nieba stało się odrobinę jaśniejsze niż wcześniej. Nabrało barwy ciemnego grafitu, otoczonego nieprzeniknioną czernią. Śnieg padał nadal, spokojnie, bez zmian. Wielkie leniwe płatki napływały znad gór, szybując poziomo, czasem unosiły się lekko.

– O jakim miejscu mówimy? – spytała. – Maine, Florydzie, San Diego? Musimy wiedzieć, bo jeśli tu przylecą, nie będą mogli zabrać ze sobą broni.

– Kalifornia daje spore możliwości – odparł Reacher. -Oregon nie. Nie ujawniliby się przed Armstrongiem, gdyby wciąż mieszkali w Oregonie. Możliwa jest Nevada albo Utah i Idaho. Wszędzie indziej to już za daleko.

– Za daleko? Na co?

– By znaleźć się w rozsądnej odległości od Sacramento. Ile wytrzymuje skradziony pojemnik z lodem?

Neagley milczała.

– Nevada, Utah albo Idaho – ciągnął Reacher. – Oto moje

domysły. Nie Kalifornia. Myślę, że woleli, by od miejsca,

w którym zdobyli kciuk, dzieliła ich granica stanu. To poprawia samopoczucie. Uważam, że do Sacramento mają

najwyżej dzień jazdy. Co oznacza dzień jazdy stąd, tyle że

w przeciwną stronę. Krótko mówiąc, myślę, że przyjadą

samochodem, uzbrojeni po zęby.

– Kiedy?

– Dziś, jeśli mają choć odrobinę rozsądku.

– Kij wysłano z Utah – przypomniała Neagley.

Reacher kiwnął głową.

– Dobra, skreślamy Utah. Wątpię, by wysyłali cokolwiek ze swojego stanu.

– Czyli Idaho albo Nevada – podsumowała Neagley. -Lepiej sprawdzajmy rejestracje.

– To atrakcja turystyczna. Będzie tu wiele pozastanowych tablic. Na przykład my mamy tablice z Kolorado.

– Jak zechcą to zrobić?

– Edward Fox – odparł Reacher. – Chcą przeżyć i nieźle sobie radzą z karabinem. Sto dwadzieścia metrów w Minnesocie. Dziewięćdziesiąt w Waszyngtonie. Będą go chcieli zastrzelić w drzwiach kościoła lub w podobnym miejscu. Może na cmentarzu? Obok czyjegoś nagrobka?

Neagley zwolniła i skręciła w prawo w drogę 220. Ta szosa miała lepszą, szerszą i nowszą nawierzchnię. Obok niej wiła się rzeka. Niebo na wschodzie cały czas jaśniało. Przed sobą widzieli odległą łunę miasta Casper leżącego trzydzieści kilometrów na północ. Śnieg wciąż napływał falami z zachodu, leniwy, powolny.

– Jaki mamy plan? – spytała Neagley.

– Musimy sprawdzić teren – odparł Reacher.

Zerknął w bok przez okno. Od wyjazdu z Denver widział jedynie ciemność.

* * *

Zatrzymali się na stacji benzynowej pod Casper. Kupili benzynę, napili się kawy, skorzystali z toalety. Potem Reacher zajął miejsce za kierownicą. Skręcił w drogę 87, wychodzącą z miasta na północ. Przez ponad czterdzieści kilometrów jechał szybko, bo droga 87 była jednocześnie

autostradą między stanową 1-25, szeroką i wygodną. Przyspieszył też, bo byli spóźnieni. Na wschodzie płonęły zorze poranka, a oni jeszcze nie dotarli do Grace. Niebo było różowe i piękne, poziome promienie wschodzącego słońca oświetlały zbocza gór na zachodzie. Ich droga wiodła między wzgórzami. Po prawej, na wschodzie, aż do Chicago ciągnęły się płaskie równiny, po lewej, w dali, widać było kilkukilometrowe wierzchołki Gór Skalistych. Na najniższych zboczach dostrzegli białe cętki, szczyty pokrywał biały śnieg i siatka szarych skał. Przez kilka kilometrów po obu stronach drogi rozciągała się wyżynna pustynia. Niskie krzewy i brązowa trawa połyskiwały fioletem w promieniach porannego słońca.

– Byłeś tu już kiedyś? – spytała Neagley.

– Nie – przyznał.

– Musimy skręcić – oznajmiła. – Niedługo, na wschód, w stronę Thunder Basin.

Reacher powtórzył w głowie tę nazwę, bo spodobało mu się jej brzmienie. Thunder Basin. Kotlina Gromu.

* * *

Po jakimś czasie zjechał z autostrady w wąską wiejską drogę. Drogowskazy wskazywały Midwest i Edgerton. Od wschodu pusta przestrzeń malała. Wysokie na trzydzieści metrów sosny rzucały stumetrowe cienie. Od czasu do czasu na pustkowiach dostrzegali ślady starych fabryk i zakładów, masywne kamienne fundamenty i plątaninę starego złomu.

– Ropa – oznajmiła Neagley. – I węgiel. Wszystkie zamknięto osiemdziesiąt lat temu.

– Okolica wygląda strasznie płasko – mruknął Reacher.

Wiedział jednak, że to tylko złudzenie. Wiszące nisko słońce ukazywało szczeliny i pęknięcia, a także niewielkie

wzniesienia – nic w porównaniu z górami po lewej, ale z całą pewnością nie płaskie. Znajdowali się na terenie przejściowym, w miejscu, w którym kończą się góry, a zaczyna wyżyna. Geologiczne wstrząsy sprzed miliona lat pofałdowały teren aż do Nebraski; fałdy zastygły, z czasem zapewniając dość osłony dla miliona różnych osób.

– Potrzebny nam zupełnie płaski kawałek – oznajmiła

Neagley.

Reacher przytaknął znad kierownicy.

– Oprócz jednego wzgórza, sto metrów od miejsca, w którym będzie Armstrong. I drugiego, kolejne sto metrów dalej. Stamtąd możemy wszystko obserwować.

– To nie będzie aż tak łatwe.

– Nigdy nie jest – przypomniał Reacher.

Jechali dalej kolejną godzinę, zmierzając przez pustkę na północny wschód. Słońce wynurzyło się już spoza horyzontu. Na niebie pozostały pasma różu i fioletu. Za ich plecami Góry Skaliste lśniły odbitym blaskiem. Przed sobą, nieco po prawej, widzieli wzburzony ocean traw. W powietrzu nie czuło się już śniegu. Wielkie leniwe płatki zniknęły.

– Skręć tutaj – poleciła Neagley.

– Gdzie? – Zwolnił, zatrzymał się i rozejrzał w poszukiwaniu zjazdu. Zwykła droga gruntowa, prowadząca na południe, na odludne pustkowia. – Jest tam miasto? – spytał.

– Według mapy, owszem – odparła Neagley.

Reacher cofnął samochód i skręcił. Droga półtora kilometra wiła się między sosnami, po czym wynurzyła się z lasu. I znów ujrzeli upojny widok pustkowia.

– Jedź dalej – rzuciła Neagley.

Jechali. Trzydzieści kilometrów, czterdzieści pięć. Droga wznosiła się i opadała. Potem wspięła się wyżej. Przed sobą widzieli siedemdziesięciopięciometrowe zagłębienie w ziemi, kotlinę pełną trawy i szałwii. Droga przecinała ją linią prostą niczym cienka ołówkowa kreska. W węższym punkcie przekraczała też rzekę. Kolejne dwie drogi wiodły znikąd do mostu. Tu i tam stały maleńkie budynki. Wszystko to przypominało dużą literę K, ozdobioną kropkami oznaczającymi domy w miejscach, w których spotykały się duże kreski.

– Oto Grace w stanie Wyoming – oznajmiła Neagley. -

W miejscu, gdzie droga przecina południową odnogę rzeki Cheyenne.

Reacher zwolnił i zatrzymał yukona, zaparkował na poboczu, skrzyżował ręce na kierownicy. Pochylił się naprzód, opierając podbródek na dłoniach, i spojrzał przed siebie.

– Powinniśmy przyjechać konno – rzekł.

– W białych kapeluszach – dodała Neagley. – Uzbrojeni w kolty.

– Wolę jednak steyry – odparł Reacher. – Od ilu stron można wjechać do miasta?

Neagley przesunęła palcem po mapie.

– Z południa albo z północy – rzekła. – Tą drogą. Pozostałe dwie prowadzą donikąd, kończą się w szczerym polu. Może dawniej były tam rancza.

– Którędy przyjadą przeciwnicy?

– Jeśli z Nevady, od południa. Jeśli z Idaho, z północy. Nie możemy zatem zostać tutaj i blokować drogi.

– Może już tam są.

Jeden z budynków odcinał się małą białą plamką pośród kwadratu zieleni. Kościół Froelich, pomyślał Reacher. Otworzył drzwi i wysiadł z wozu. Podszedł do tyłu, sięgnął

do bagażnika i wrócił z lunetką do obserwacji ptaków. Przypominała połówkę wielkiej lornetki. Oparł ją o otwarte drzwi i przyłożył do oka.

System soczewek sprawił, że obraz stał się płaski i ziarnisty, podskakiwał i drżał przy każdym uderzeniu serca. Reacher ustawił ostrość. Po chwili miał już wrażenie, że patrzy w dół na miasto z odległości niecałego kilometra. Wąskie koryto rzeki, kamienny most, gruntowe drogi. Więcej budynków, niż z początku sądził. Kościół stał samotnie na wypielęgnowanej działce wewnątrz dolnej części litery K. Miał kamienne fundamenty, na których wzniesiono budynek z białego drewna. Idealnie pasowałby do stanu Massachusetts. Tereny kościelne rozszerzały się, na południu wśród skoszonej trawy sterczały nagrobki.

Na południe od cmentarza stało ogrodzenie. Za nim skupisko piętrowych budynków z cedrowego drewna, ustawionych pod przypadkowymi kątami. Na północ od kościoła miasteczko wyglądało podobnie. Domy, sklepy, stodoły. Wzdłuż ramion litery K stały kolejne budynki, niektóre pomalowane na biało. W centrum miasta zabudowa stawała się gęściej sza, im dalej, tym rzadsza. Czysta, błękitna rzeka płynęła na północny wschód poprzez morze traw. Tu i tam stały zaparkowane samochody i furgonetki, chodnikami wędrowali nieliczni przechodnie. Na oko oszacował, że w miasteczku mieszka kilkaset osób.

– Kiedyś pewnie była to osada hodowców bydła -mruknęła Neagley. – Kolej dociągnięto aż do Casper, przez Douglas. Zapewne przepędzano stada sto kilometrów na południe i stamtąd odbierano.

– To co robią teraz? – spytał Reacher.

Gdy się odezwał, widoczne przez lunetę miasteczko się zakołysało.

– Nie mam pojęcia – odparła. – Może wszyscy inwestują w Sieci.

Podał jej lunetkę, Neagley poprawiła ostrość i popatrzyła przed siebie. Widział, jak lunetka porusza się odrobinę w górę, w dół i na boki.

– Zaczają się od południa – oznajmiła. – Przed pogrzebem cały ruch będzie się skupiał na południe od kościoła. Sto metrów dalej stoi parę starych stodół. To naturalna osłona.

– Jak zaplanują ucieczkę?

Lunetka przesunęła się ćwierć centymetra w prawo.

– Będą oczekiwali blokad na południu i północy – oznajmiła. – Miejscowych gliniarzy, to jasne. Może przedostaliby się, wymachując odznakami, ale nie liczyłabym na to. Sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Zamęt, owszem, ale nie będzie tłumów.

– Więc jak?

– Wiem, jak ja bym to zrobiła – odparła. – Całkowicie zignorowałabym drogi i pojechała przez łąki, prosto na zachód. Sześćdziesiąt kilometrów otwartej przestrzeni wozem z napędem na cztery koła i jest się na autostradzie. Wątpię, by komisariat w Casper dysponował helikopterem. Tak samo drogówka. W całym stanie są tylko dwie autostrady.

– Armstrong przyleci śmigłowcem – przypomniał Reacher. – Zapewne z bazy lotniczej w Nebrasce.

– Ale jego śmigłowcem nie będą ścigać sprawców. Wywiezie go albo przetransportuje do szpitala. Z pewnością mają na taką okoliczność procedury postępowania.

– Drogówka sprawdzałaby autostradę na północy i południu. Mieliby na to godzinę.

Neagley opuściła lunetkę i skinęła głową.

– Przewidziałabym to. Przejechałabym przez autostradę i z powrotem zjechała z drogi. Na zachód od autostrady rozciąga się piętnaście tysięcy kilometrów kwadratowych pustki pomiędzy Casper i rezerwatem Rzeki Wiatrów. Teren ten przecina tylko jedna duża droga. Nim ktoś wezwałby helikopter i rozpocząłby poszukiwania, już dawno zdążyliby zniknąć.

– Śmiały plan.

– Ja bym się na niego zdecydowała – oznajmiła Neagley.

Reacher się uśmiechnął.

– Wiem, że ty byś to zrobiła. Pytanie brzmi: co zrobią oni. Zastanawiam się, czy nie rzucą raz okiem i nie zawrócą.

– Nieważne. Zgarniemy ich, gdy będą patrzeć. Nie musimy ich łapać na gorącym uczynku.

Reacher wsiadł z powrotem do wozu.

– Bierzmy się do pracy.

Kotlina okazała się bardzo płytka. Po pokonaniu trzydziestu kilometrów obniżyli się może o trzydzieści metrów. Droga, mimo iż gruntowa, była twardo ubita, gładka jak szkło i starannie oczyszczona. Reacher przypuszczał, że naprawiano ją co roku po spłynięciu zimowych śniegów i wiosennych deszczów. Takimi drogami toczyły się fordy model T w filmach dokumentalnych. Zbliżając się do miasta, lekko skręcała, tak by most mógł przeciąć rzekę dokładnie pod kątem prostym.

Sam most stanowił najwyraźniej geograficzny środek miasta. Obok stał sklep wielobranżowy, oferujący także usługi pocztowe i śniadania. Na tyłach mieściła się kuźnia, w której zapewne w dawnych czasach naprawiano sprzęt z okolicznych rancz. Było tam też biuro dostawcy żywności i sklep metalowy. Stacja benzynowa z jedną pompą i

napisem: „Wiosenny remont”. Chodniki zrobiono z drewna, tego samego co frontony budynków. Przypominały żeglarskie pomosty na powierzchni ziemi. Spokojny, żylasty mężczyzna ładował zakupy na tył furgonetki.

– Nie przyjadą tutaj – oznajmił Reacher. – To najbardziej odsłonięte miejsce, jakie w życiu widziałem.

Neagley pokręciła głową.

– Nie będą o tym wiedzieć, póki sami nie zobaczą. Mogą

wyjechać po dziesięciu minutach, ale dziesięć minut wystarczy.

– Gdzie się zatrzymamy?

Wskazała ręką.

– Tam.

Reacher ujrzał prosty budynek z czerwonego drewna cedrowego. Pod wieloma małymi oknami wisiał szyld z napisem: „Czyste pokoje”.

– Super – mruknął.

– Pokrąż trochę – poprosiła Neagley. – Wyczujmy to miejsce.

Litera K daje tylko cztery możliwe kierunki zwiedzania, a oni sprawdzili już odcinek północny. Reacher cofnął się do mostu, skręcił na północny wschód, wzdłuż rzeki. Wzdłuż drogi stało osiem domów, cztery po każdej stronie. Potem, po niecałym kilometrze, trasa zwęziła się, tworząc kiepską, wyboistą dróżkę. Po lewej wśród traw ujrzeli ogrodzenie z drutu kolczastego. Drugie, takie samo, po prawej.

– Rancza – zauważyła Neagley.

Same rancza mieściły się wyraźnie wiele kilometrów stąd. W dali widzieli fragmenty drogi, gdy wznosiła się i opadała na niskich wzgórzach. Reacher zawrócił, skręcił na krótki odcinek południowo-wschodni. Więcej domów,

ciaśniej ustawionych. Poza tym jednak wszystko wyglądało podobnie. Po krótkim czasie droga zwężała się i biegła naprzód, w dal. Ujrzeli następne ogrodzenia z drutu kolczastego i tajemniczą drewnianą szopę pozbawioną drzwi. Wewnątrz stała zardzewiała furgonetka otoczona wysoką, białą trawą. Wyglądała, jakby zaparkowano ją tam jeszcze za prezydentury Richarda Nixona.

– Dobra, jedziemy na południe – rzuciła Neagley. – Obejrzymy kościół.

Południowa część drogi miała sto kilometrów długości i wiodła do Douglas. Pokonali pierwszych pięć. Z tej strony do miasta doprowadzono prąd i linie telefoniczne. Przewody wisiały na nasmołowanych słupach, skręcając w dali, podążając za drogą. Minęli kościół i cmentarz, skupisko cedrowych budynków, parę opuszczonych obór. Następnie jakieś dwadzieścia, trzydzieści małych domków. A potem miasto się skończyło. Przed sobą widzieli niekończące się łąki. Nie były jednak płaskie – dziesięć tysięcy lat wiatrów i deszczu wyżłobiło w nich zagłębienia i szczeliny. Ziemia falowała łagodnie, w górę, w dół, w górę, w dół, opadając maksymalnie mniej więcej cztery metry, niczym leniwe fale oceaniczne, wszystkie ze sobą połączone. Porastała je wysoka na metr trawa, brązowa, zeschnięta i krucha, kołysana nieustającym lekkim wiatrem.

– Można by tu ukryć pułk piechoty – zauważyła Neagley.

Reacher zawrócił, podjechał i zaparkował obok cmentarza. Sam kościół bardzo przypominał ten pod Bismarck: podobny stromy dach nad nawą, podobna kanciasta, solidna wieża. Na górze wieży zegar, kurek, flaga oraz piorunochron. Budynek był biały, ale nie tak jasny. Reacher zerknął na zachód i ujrzał szare chmury gromadzące się ponad odległymi górami.

– Wkrótce spadnie śnieg.

– Stąd niczego nie widać – odparła Neagley.

Miała rację. Kościół wzniesiono na samym dnie doliny rzecznej. Jego fundamenty były zapewne najniżej położoną budowlą w mieście. Widzieli jakieś sto metrów północnego odcinka drogi, tyle samo południowego. Później znikała z oczu za wzniesieniem.

– Nim się zorientujemy, wjadą nam wprost na głowy -

oznajmiła Neagley. – Musimy ich dostrzec z daleka.

Reacher przytaknął. Otworzył drzwi, wysiadł z samochodu. Neagley do niego dołączyła. Razem ruszyli w stronę kościoła. Powietrze było zimne i suche, pod ich stopami chrzęściła martwa trawa, zupełnie jakby zaczynała się już zima. Jedną z kwater odgrodzono bawełnianą taśmą. Leżała na zachód od kościoła, pośród dziewiczej trawy na końcu rzędu starych nagrobków. Reacher skręcił i ujrzał cztery groby Froelichów. Wkrótce dołączy do nich piąty. Spojrzał na prostokąt taśmy i wyobraził sobie dziurę, głęboką, kanciastą, ciemną.

Potem cofnął się i obejrzał. Naprzeciw kościoła, po wschodniej stronie drogi, rozciągała się duża, płaska parcela, dość duża, by mógł wylądować na niej helikopter. Wyobraził sobie, jak się obniża do wtóru łoskotu rotorów, obraca w powietrzu, tak by drzwi pasażera wychodziły na kościół, siada. Wyobraził sobie wyskakującego zeń Armstronga, przecinającego drogę, podchodzącego do kościoła. Ksiądz zapewne powita go przy drzwiach. Przesunął się na bok, stając w miejscu, w którym być może zatrzyma się Armstrong. Uniósł wzrok, badając teren na południe i zachód. Złe wieści. Teren się wznosił. Po stu pięćdziesięciu metrach ujrzał zafalowania i cienie wśród rozkołysanych traw, oznaczające zagłębienia i pęknięcia ziemi. Dalej kolejne, aż po widnokrąg.

– Jak myślisz, jacy są dobrzy?

Neagley wzruszyła ramionami.

– Zawsze są lepsi bądź gorsi, niż się spodziewasz. Jak dotąd wykazali się pewną sprawnością. Przy strzale w dół w rozgrzanym powietrzu, przez trawę, daję im maksymalnie pięćset metrów.

– Jeśli chybią Armstronga, trafią kogoś innego.

– Stuyvesant powinien ściągnąć tu helikopter obserwacyjny. Kąt jest beznadziejny, z powietrza widać wszystko.

– Armstrong mu nie pozwoli – przypomniał Reacher. -Ale przecież mamy jedno wyjście. Wieżę kościelną.

Odwrócił się i ruszył w jej stronę.

– Zapomnij o pensjonacie – dodał. – To tu się zatrzymamy. Zobaczymy, jak się zbliżają, z północy bądź południa, w dzień czy w nocy. Wszystko się skończy, nim Stuyvesant i Armstrong dotrą na miejsce.

Od kościoła dzieliły ich niecałe cztery metry, gdy drzwi się otworzyły i ze środka wyszedł duchowny, za którym podążała para starszych ludzi. Duchowny był mężczyzną w średnim wieku, sprawiał wrażenie uczciwego. Jego towarzysze liczyli sobie na oko jakieś sześćdziesiąt lat. Mężczyzna był wysoki, przygarbiony, nieco za chudy, kobieta wciąż przystojna, dość wysoka, szczupła, ładnie ubrana. Miała krótkie, jasne włosy, siwiejące tak jak u prawdziwej blondynki. Reacher natychmiast zorientował się, kogo widzi, a ona poznała jego, czy też przynajmniej tak jej się zdawało. Urwała gwałtownie, zatrzymała się i spojrzała na niego, dokładnie tak jak jej córka. Patrzyła mu w twarz oszołomiona, jakby porównywała podobieństwa i różnice z zapisanym w pamięci obrazem.

– To ty? – spytała. – Czy nie?

Twarz miała znużoną, spiętą, pozbawioną makijażu, oczy suche, lecz przez ostatnie dwa dni nie zawsze były takie, dostrzegł to wyraźnie. Powieki były opuchnięte i czerwone.

– Jestem jego bratem – odparł. – Bardzo mi przykro z powodu państwa straty.

– I powinno ci być – odpowiedziała. – Bo to wyłącznie wina Joego.

– Tak?

– Zmusił ją, by zmieniła pracę, prawda? Nie chciał umawiać się ze współpracownicą. Toteż musiała się przenieść,

bo on tego nie zrobił. Przeszła do niebezpiecznego działu,

a on został tam, gdzie był, cały i zdrowy. I spójrz, do czego doprowadził.

Reacher zawahał się na chwilę.

– Sądzę, że była tam szczęśliwa – stwierdził. – Po wszystkim mogła przecież przenieść się z powrotem, ale tego nie zrobiła. Sądzę, że chciała tam zostać. Była świetną agentką, zajmowała się czymś ważnym.

– Jak mogła się przenieść? Miała widywać się z nim codziennie, jakby nic nie zaszło?

– Mogła odczekać rok i wrócić.

– Rok? Co za różnica? Złamał jej serce! Jak mogłaby jeszcze z nim pracować?

Reacher nie odpowiedział.

– Czy on tu przyjedzie?

– Nie – odparł Reacher. – Nie przyjedzie.

– To dobrze, bo nie byłby mile widziany.

– Nie, chyba nie.

– Pewnie jest zbyt zajęty – prychnęła.

Odeszła w stronę drogi. Duchowny ruszył za nią, podobnie ojciec Froelich. Potem jednak zawahał się i odwrócił.

– Ona wie, że tak naprawdę to wcale nie wina Joego -

rzekł. – Oboje wiedzieliśmy. Mary Ellen robiła to, co chciała.

Reacher skinął głową.

– Była w tym świetna.

– Naprawdę?

– Najlepsza z nich wszystkich.

Starszy mężczyzna przytaknął, jakby te słowa go ucieszyły.

– Jak się miewa Joe? – spytał. – Spotkałem go parę razy.

– Nie żyje – odrzekł Reacher. – Zginął pięć lat temu na służbie.

Przez moment obaj milczeli.

– Bardzo mi przykro – powiedział w końcu ojciec Froelich.

– Ale proszę nie mówić pani Froelich – dodał Reacher. – Jeśli to jej pomoże.

Mężczyzna ponownie skinął głową, odwrócił się i długimi krokami pomaszerował w ślad za żoną.

– Widzisz? – szepnęła Neagley. – Nie wszystko jest twoją

winą.

W ziemię obok drzwi kościoła wbito tablicę informacyjną. Przypominała wąziutką szafkę osadzoną na drewnianych nogach. Za szybą rozpięto metr kwadratowy zielonego filcu, do którego ukośnie przyszyto wąskie tasiemki. Wsuwano za nie informacje wypisane na ręcznej maszynie. Na górze wisiała stała lista niedzielnych mszy. Pierwsza odbywała się co tydzień o ósmej rano. Najwyraźniej to akurat wyznanie wymagało od parafian częstej obecności w świątyni. Obok listy powieszono pospiesznie wypisane zawiadomienie, że w tę niedzielę msza o ósmej rano zostanie poświęcona pamięci Mary Ellen Froelich. Reacher zerknął na zegarek i zadygotał.

– Dwadzieścia dwie godziny – mruknął. – Czas się szykować.

Podprowadzili yukona bliżej kościoła, otworzyli bagażnik. Razem się nad nim pochylili, oboje wzięli po steyrze. Neagley zabrała H &K, a Reacher M16. Równo podzielili się zapasową amunicją. Potem zamknęli wóz i odeszli.

– Czy można wnosić broń do kościoła? – spytała Neagley.

– W Teksasie owszem – odparł Reacher. – Tu pewnie to obowiązek.

Otworzyli ciężkie dębowe drzwi i weszli do środka. Wnętrze bardzo przypominało kościół z Bismarck. Reacher zastanowił się przelotnie, czy wiejskie miasteczka kupują swoje kościoły za zaliczeniem pocztowym, tak jak wszystko inne. Identyczna pergaminowobiała farba, te same lśniące ławki, ta sama ambona. Te same trzy sznury w wieży, te same schody prowadzące na półkę. Szybko znaleźli przykręconą do ściany drabinę prowadzącą do klapy w górze.

– Nie ma to jak w domu – mruknął Reacher.

Pierwszy wspiął się po drabinie i przez klapę na szczyt dzwonnicy. Ta jednak wyglądała inaczej niż w Bismarck. Oprócz dzwonów był tu zegar, ponadmetrowy sześcian mosiężnej machinerii zamontowany na żelaznych wspornikach tuż nad dzwonami. Zegar miał dwie tarcze. Obie pary wskazówek napędzał jednocześnie ten sam mechanizm. Długie żelazne przekładnie biegły przez niego, przez ściany i same tarcze aż do zewnętrznych wskazówek. Tarcze zamontowano w otworach, z których usunięto żaluzje po stronie wschodniej i zachodniej. Zegar tykał głośno, zębatki i zapadki szczękały, wywołując cichy rezonans w dzwonach.

– Brak widoku na wschód i zachód – zauważył Reacher.

Neagley wzruszyła ramionami.

– Wystarczy nam północ i południe – odparła. – Tamtędy biegnie droga.

– Chyba tak – przyznał. – Ty bierzesz południe.

Pochylił głowę, przeczołgał się pod żelaznymi prętami do żaluzji od strony północnej. Ukląkł i wyjrzał na zewnątrz. Idealnie. Widział most, rzekę oraz całe miasto. Widział też jakieś piętnaście kilometrów drogi biegnącej na północ – była kompletnie pusta.

– Wszystko w porządku? – zawołał.

– Doskonale – odkrzyknęła Neagley. – Prawie widzę Kolorado.

– Zawołaj, jeśli coś zauważysz.

– Ty też.

Zegar tykał – brzdęk, brzdęk, brzdęk - co sekundę, głośno, dokładnie, niestrudzenie. Reacher obejrzał się na mechanizm i zastanowił, czy wcześniej go uśpi czy doprowadzi do szału. Usłyszał odgłos drogiego stopu dotykającego drewna cztery metry za plecami. To Neagley odłożyła swój pistolet maszynowy. On sam także złożył Ml6 na deskach obok kolan. Wiercił się chwilę, aż usadowił się możliwie najwygodniej. A potem skupił się całkowicie na obserwacji.