171593.fb2
Reacher ściągnął ubranie, sztywne, zimne i lepkie od krwi. Rzucił je na dno szafy. Wszedł do łazienki, odkręcił prysznic. Brodzik pod jego stopami zabarwił się czerwienią, potem różem, w końcu płynęła już tylko czysta woda. Dwukrotnie umył włosy, ogolił się starannie. Włożył kolejną koszulę Joego i jego garnitur. Aby uczcić Froelich, dołożył wojskowy krawat, który mu kupiła. Potem wyszedł z pokoju.
Neagley czekała już w holu, ona także się przebrała. Nałożyła czarny kostium. Stara wojskowa zasada: w razie wątpliwości ubierać się oficjalnie. Nalała mu kawy. Rozmawiała z jednym z szeryfów. Byli nowi, zapewne dzienna zmiana.
– Stuyvesant właśnie wraca – poinformowała go. – Potem pojedziemy na spotkanie.
Reacher skinął głową. Szeryfowie w jego obecności milczeli, niemal z szacunkiem – nie wiedział, czy do niego, czy do Froelich.
– Paskudna sprawa – mruknął jeden z nich.
Reacher odwrócił wzrok.
– Tak, chyba tak – odparł. Potem spojrzał wprost na rozmówcę. – Ale cóż, tak to już bywa.
Neagley uśmiechnęła się przelotnie. Stara wojskowa zasada: w razie wątpliwości udawaj, że nic się nie stało.
Stuyvesant zjawił się godzinę później. Zawiózł ich do Budynku Hoovera. Równowaga sił uległa zmianie. Zabójstwo agentów rządowych to przestępstwo federalne, toteż FBI przejęło sprawę. Teraz chodziło już tylko o pościg. Bannon wyszedł po nich do głównego holu i windą zawiózł do sali konferencyjnej. Wyglądała lepiej niż ta w Departamencie Skarbu – miała drewnianą boazerię i okna. Pośrodku ustawiono długi stół, a na nim szklanki i butelki wody mineralnej. Bannon zachowywał się podejrzanie demokratycznie, unikając miejsca u szczytu stołu. Bez słowa usiadł ciężko z boku. Neagley zajęła miejsce po tej samej stronie, dwa krzesła dalej. Reacher siadł naprzeciw niej, Stuyvesant trzy krzesła od Reachera. Bez pytania nalał sobie szklankę wody.
– Paskudny dzień – zaczął Bannon. – Moja agencja chciałaby przekazać waszej agencji najserdeczniejsze kondolencje.
– Nie znaleźliście ich – powiedział Stuyvesant.
– Mamy informacje od patologa – oznajmił Bannon. -Crosetti został zabity strzałem w głowę natowskim pociskiem 7,62. Zginął natychmiast. Froelich: postrzał z tyłu, w kark, z tej samej broni. Kula rozerwała jej tętnicę szyjną, ale pewnie już o tym wiecie.
– Nie znaleźliście ich – powtórzył Stuyvesant.
Bannon pokręcił głową.
– Jest Święto Dziękczynienia – rzekł. – Ma to plusy i minusy. Główny minus jest taki, że brak nam personelu. Wam
także. I policji, i wszystkim innym. Główny plus: w mieście także było pusto. W sumie z nawiązką równoważyło
to nasze braki w ludziach. W ciągu pięciu minut zyskaliśmy przewagę w całym mieście.
– Ale ich nie znaleźliście.
Bannon ponownie pokręcił głową.
– Nie – przyznał – nie znaleźliśmy. Oczywiście wciąż
szukamy, ale bądźmy realistami. Musimy zakładać, że są
już poza Dystryktem Columbii.
– Super – mruknął Stuyvesant.
Bannon się skrzywił.
– Też nie skaczemy z radości, ale ochrzanienie nas niczego nie zmieni. Ponieważ odpowiemy tym samym. Ktoś przedostał się przez kordon – wasz kordon. Ktoś zmylił waszego człowieka na dachu. – Mówiąc to, patrzył wprost na Stuyvesanta.
– Zapłaciliśmy za to – odrzekł Stuyvesant. – Z nawiązką.
– Jak to się stało? – spytała Neagley. – Jak się tam dostali?
– Nie od frontu – odparł Bannon. – Front obserwowało całe mnóstwo gliniarzy. Niczego nie widzieli, a z pewnością nie zasnęli jednocześnie wszyscy w krytycznej chwili. Z tyłu też nie. Ulicy po obu stronach pilnowało po dwóch policjantów, pieszo i w radiowozie. Cała czwórka twierdzi, że nikogo nie widziała, i wierzymy im. Uważamy zatem, że sprawcy dostali się do budynku przecznicę dalej. Przeszli przez budynki, tylnymi drzwiami w alejkę, przebiegli trzy metry, weszli z tyłu magazynu i wspięli się po schodach. Bez wątpienia wydostali się tą samą drogą. Ale wtedy pewnie już biegli.
– Jakim cudem odciągnęli Crosettiego? – spytał Stuyvesant. – To był dobry agent.
– Owszem – potwierdził Reacher. – Podobał mi się.
Bannon ponownie wzruszył ramionami.
– Zawsze jest jakiś sposób.
Potem rozejrzał się po sali, jak wtedy gdy chciał, by słuchacze zrozumieli, że w jego słowach kryje się coś więcej. Nikt nie odpowiedział.
– Sprawdziliście pociągi? – spytał Reacher.
Bannon skinął głową.
– Bardzo dokładnie. Było sporo ludzi, wyjeżdżali na rodzinne kolacje. Ale sprawdziliśmy wszystko gruntownie.
– Znaleźliście karabin?
Bannon jedynie pokręcił głową. Reacher patrzył na niego ze zdumieniem.
– Uciekli wam, mając przy sobie karabin?
Nikt się nie odezwał. Bannon popatrzył na Reachera.
– Widziałeś strzelca – rzekł.
Reacher przytaknął.
– Najwyżej przez ćwierć sekundy, samą sylwetkę, właśnie się oddalał.
– I twierdzisz, że widziałeś go już wcześniej.
– Ale nie wiem gdzie.
– Super – mruknął Bannon.
– Było coś znajomego w jego sposobie poruszania się, postawie, może ubraniu. Nie mogę tego określić. Mam na końcu języka, jak refren znanej piosenki.
– Czy to ten gość z taśmy w garażu?
– Nie.
Bannon przytaknął.
– To zresztą nie ma znaczenia. Całkiem logiczne, że już go widziałeś. Byłeś przecież w tym samym miejscu o tej samej porze w Bismarck, może jeszcze gdzie indziej. Wiemy przecież, że oni cię widzieli, bo zadzwonili. Miło jednak byłoby poznać twarz i nazwisko.
– Dam wam znać – obiecał Reacher.
– Podtrzymujecie swoją teorię? – spytał Stuyvesant.
– Tak – odparł Bannon. – Nadal szukamy byłych pracowników Secret Service. Dzisiejsze wydarzenia jeszcze
potwierdzają to założenie. Bo uważamy, że to dlatego Cro-
setti zszedł ze stanowiska. Zobaczył kogoś, kogo znał i ko
mu ufał.
Pojechali niecały kilometr na zachód Pennsylvania Avenue, zaparkowali w garażu i windą wjechali do sali konferencyjnej Secret Service. Reacher przez całą drogę boleśnie odczuwał nieobecność Froelich.
– Paskudna sprawa – powiedział Stuyvesant. – Nigdy wcześniej nie straciłem agenta. Dwadzieścia pięć lat służby. A teraz w ciągu jednego dnia dwoje. Bardzo chcę dorwać tych drani.
– Oni już nie żyją – odparł Reacher.
– Wszystkie dowody świadczą przeciw nam – przypomniał Stuyvesant.
– Co zatem twierdzisz? Nie chcesz ich dopaść, jeśli to wasi ludzie?
– Nie chcę, żeby to byli nasi ludzie.
– Nie sądzę, by nimi byli – odrzekł Reacher. – Ale tak czy inaczej, już nie żyją. Wyjaśnijmy to sobie od razu. Przekroczyli tyle granic, że nie chce mi się już nawet liczyć.
– Nie chcę, by to byli nasi – powtórzył Stuyvesant. – Ale obawiam się, że Bannon może mieć rację.
– Albo, albo – powiedział Reacher. – To wszystko. Albo ma rację, albo się myli. Jeśli ma rację, wkrótce się dowiemy, bo wypruje sobie żyły, żeby nam pokazać. Problem w tym, że nie dopuszcza do siebie myśli, iż mógłby się mylić. Za bardzo mu zależy, by mieć rację.
– Powiedz mi, że się myli.
– Tak uważam. A jeśli nawet ja nie mam racji, nic nie szkodzi, bo Bannon sprawdzi wszystko, tego możemy być pewni. Nie potrzebuje naszej pomocy. Nam pozostaje sprawdzenie tego, czego on nie dostrzega. A uważam, że i tak od tego właśnie powinniśmy zacząć.
– Po prostu powiedz mi, że się myli.
– Cała jego teoria przypomina wielką odwróconą piramidę, ustawioną na czubku. Imponująca, póki się nie zawali. Całe rozumowanie oparł na fakcie, że nie poinformowaliście Armstronga. Ale brak w tym logiki. Może tym ludziom chodzi właśnie o Armstronga, może po prostu nie wiedzieli, że mu nie powiecie.
Stuyvesant przytaknął.
– Mógłbym to kupić – rzekł. – Bóg jeden wie, jak bardzo bym chciał. Ale pozostaje jeszcze NCIK. Bannon miał tu rację. Gdyby byli spoza naszego kręgu, powiadomiliby nas o Minnesocie i Kolorado. Musimy się z tym pogodzić.
– Broń także wygląda przekonująco – wtrąciła Neagley. – I adres Froelich.
Reacher skinął głową.
– Prawdę mówiąc odcisk kciuka też. Jeśli naprawdę mamy ochotę się zdołować, powinniśmy uwzględnić teorię, że może ci ludzie wiedzieli, że nie znajdziemy go w bazach danych. Może sami sprawdzili to wcześniej.
– Świetnie – westchnął Stuyvesant.
– Ale nadal w to nie wierzę – dodał Reacher.
– Czemu nie?
– Przynieś ich listy i przyjrzyj im się dokładnie.
Stuyvesant odczekał sekundę, potem powoli wstał i wyszedł z sali. Wrócił trzy minuty później, w dłoni niósł teczkę. Otworzył ją i ułożył pośrodku stołu w równym rzędzie
sześć oficjalnych fotografii FBI. Wciąż miał na sobie różowy sweter, jaskrawa plama koloru odbijała się w błyszczących powierzchniach zdjęć. Neagley obeszła stół. Cała trójka usiadła obok siebie, by móc bez trudu odczytać kolejne wiadomości.
– W porządku – polecił Reacher. – Przyjrzyjcie im się,
absolutnie wszystkiemu. I pamiętajcie, czemu to robicie.
Dla Froelich.
Rząd zdjęć miał ponad metr długości, musieli wstać i przesunąć się na lewo, by obejrzeć wszystkie.
Czeka cię śmierć.
Wice-prezydenta elekta Armstronga czeka śmierć.
Dzień, w którym umrze Armstrong, zbliża się niechybnie.
Jutro zostanie przeprowadzona demonstracja waszej nieskuteczności.
Podobała się wam nasza demonstracja?
To zdarzy się już wkrótce.
– I co? – spytał Stuyvesant.
– Przyjrzyjcie się trzeciej wiadomości – powiedział Reacher. – „Niechybnie” napisali prawidłowo.
– I co?
– To trudne słowo. Mnóstwo ludzi napisałoby je źle, ale
nie oni. Na końcu każdego zdania jest też kropka albo znak
zapytania.
– I co?
– To zdradza pewne wykształcenie.
– Zgoda.
– Teraz spójrzcie na trzeci list.
– Co z nim?
– Neagley? – spytał Reacher.
– Jest nieco wydumany – odparła. – Brzmi staroświecko, to „zbliża się niechybnie”.
– Zgadza się – przytaknął Reacher. – Wygląda nieco archaicznie.
– Ale czego to wszystko dowodzi? – chciał wiedzieć Stuyvesant.
– Tak naprawdę niczego – stwierdził Reacher. – Ale sporo sugeruje. Czytałeś kiedyś konstytucję?
– Czego? Stanów Zjednoczonych?
– Jasne.
– Chyba tak, dawno, dawno temu.
– Ja też – dodał Reacher. – Jedna ze szkół, do których chodziłem, podarowała nam po egzemplarzu. To była cienka książeczka w grubej, kartonowej oprawie. Po zamknięciu bardzo wąska, krawędzie miała twarde. Tłukliśmy się nimi po zajęciach, cholernie bolało.
– I co z tego?
– To dokument prawniczy. Oczywiście również historyczny, jasne, ale przede wszystkim prawniczy. Gdy zatem ktoś ją drukuje, nie może niczego zmieniać, musi odtworzyć wszystko słowo po słowie. W przeciwnym razie jego wersja będzie nieważna. Nie może unowocześnić języka, niczego poprawić.
– Oczywiście.
– Pierwsze części pochodzą z tysiąc siedemset osiemdziesiątego siódmego. Ostatnia poprawka w moim egzemplarzu to dwudziesta szósta z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego, obniżająca minimalny wiek wyborczy do osiemnastu lat. Przestrzeń stu osiemdziesięciu czterech lat. A wszystko odtworzone dokładnie tak, jak to kiedyś zapisano.
– I co z tego?
– Zapamiętałem jedną rzecz. W pierwszej części „wice
prezydent” pisany jest razem, bez dywizu między dwoma
członami, tak samo w ostatniej, bez dywizu. Ale w częściach środkowych pojawia się dywiz. „Wice-prezydent”, z dywizem pomiędzy słowami. Widać więc wyraźnie, że od lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku do jakichś trzydziestych dwudziestego uważano to za prawidłową pisownię.
– Ci ludzie użyli dywizu – powiedział Stuyvesant.
– Zgadza się – potwierdził Reacher. – W drugim liście. – I co to znaczy?
– Dwie rzeczy – podjął Reacher. – Wiemy, że uważali
w szkole, bo nie robią błędów. Oznacza to zatem, że chodzili do szkoły w miejscu, gdzie korzystano ze starych podręczników, starych, przestarzałych książek. To częściowo
tłumaczy archaiczne brzmienie trzeciego listu. Dlatego założyłem, że mogą pochodzić z biednej prowincji, miejsca
gdzie płaci się niskie podatki na szkolnictwo. Po drugie
znaczy to, że nigdy nie pracowali w Secret Service, bo wy
dosłownie toniecie w papierach. Nigdy w życiu nie widziałem tylu dokumentów, nawet w wojsku. Każdy z waszych
ludzi w ciągu swej pracy zapisywał słowo „wiceprezydent”
chyba z milion razy i pisał to prawidłowo, bez dywizu. To
dla niego odruch.
Na moment w sali zapadła cisza.
– Może list napisał ten drugi? – podsunął Stuyvesant. -Ten, który tu nie pracował, ten od odcisku palca.
– Żadna różnica – odparł Reacher. – Tak jak mówił Ban-non, to zespół, współpracują ze sobą. W dodatku są perfekcjonistami. Jeśli jeden z nich napisałby to źle, drugi z pewnością by go poprawił. Ale nie poprawił. Czyli żaden nie wiedział, że to błąd. A to znaczy, że żaden tu nie pracował.
Stuyvesant milczał przez długą chwilę.
– Chcę w to uwierzyć – rzekł wreszcie. – Ale opierasz całą swą hipotezę na jednym dywizie.
– Nie lekceważ go.
– Nie lekceważę – przyznał Stuyvesant. – Po prostu głośno myślę.
– Zastanawiasz się, czy zwariowałem?
– Zastanawiam się, czy mogę sobie pozwolić na poparcie takiej teorii.
– W tym właśnie urok sytuacji – stwierdził Reacher. -Nieważne, czy się mylę, czy nie, bo alternatywny scenariusz przerabia FBI.
– Może napisali tak rozmyślnie – podsunęła Neagley. -Może chcieli nas zmylić, próbowali zamaskować swoje pochodzenie albo wykształcenie, podsunąć fałszywy trop?
Reacher pokręcił głową.
– Wątpię – rzucił. – To zbyt subtelne. Postąpiliby tak, jak to się zwykle robi. Poważne błędy pisowni, interpunkcji. Dywiz pomiędzy „wice” i „prezydent” to coś, czego się nie dostrzega, po prostu wstawia odruchowo bądź nie.
– Co dokładnie to sugeruje? – spytał Stuyvesant.
– Krytycznym czynnikiem jest wiek – oznajmił Reacher. – Nie mogą być mocno po pięćdziesiątce, bo to, co robią, wymaga dużego wysiłku. Wspinają się po drabinach, zbiegają po schodach. Nie mogą też mieć mniej niż sporo po czterdziestce, bo konstytucję czyta się w liceum, a z pewnością do tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego każda szkoła w Ameryce zaopatrzyła się w nowe książki. Przypuszczam, że obaj uczęszczali do liceum pod koniec okresu, gdy wiejskie szkoły wciąż posługiwały się przestarzałymi podręcznikami i sprzętem. No wiecie, jednoizbowa szkoła, pięćdziesięcioletnie książki, przestarzałe mapy na ścianach,
uczniowie siedzą w ławkach w otoczeniu kuzynów, słuchając wykładu siwowłosej nauczycielki.
– To wszystko tylko domysły – wtrącił Stuyvesant. To
także piramida balansująca na czubku. Wygląda świetnie,
póki się nie zawali.
Odpowiedziała mu cisza.
– Mimo wszystko mam zamiar ją zbadać – oznajmił w końcu Reacher. – Z Armstrongiem lub bez niego, z tobą lub bez
ciebie. Jeśli trzeba sam, dla Froelich. Zasłużyła na to.
Stuyvesant skinął głową.
– Jeśli żaden z nich dla nas nie pracował, skąd wiedzieli, że FBI przeanalizuje wszystkie raporty z NCIK?
– Nie wiem – odparł Reacher.
– Jakim cudem zabili Crosettiego?
– Nie wiem.
– Jak zdobyli naszą broń?
– Nie wiem.
– Skąd wiedzieli, gdzie mieszka M.E.?
– Nendick im powiedział. Stuyvesant skinął głową.
– W porządku. Ale jaki mogą mieć motyw?
– Wrogość wobec Armstronga. Polityk musi mieć mnóstwo wrogów.
Znów cisza.
– Może jedno i drugie – podsunęła Neagley. – Może to ludzie z zewnątrz żywiący niechęć do Secret Service, odrzuceni kandydaci, którzy naprawdę chcieli tu pracować. Może to jacyś maniacy broni, hobbyści wiedzący o istnieniu NCIK, znający wasze uzbrojenie.
– To możliwe – przyznał Stuyvesant. – Odrzucamy wielu kandydatów. Niektórzy są z tego powodu bardzo niezadowoleni. Może masz rację?
– Nie – wtrącił Reacher. – Nie ma racji. Po co mieliby czekać? Nadal upieram się przy mojej ocenie wieku. Żaden pięćdziesięciolatek nie zgłasza się do pracy w Secret Service. Jeżeli ich odrzuciliście, było to dwadzieścia pięć lat temu. Czemu mieliby czekać tak długo?
– Dobre pytanie – mruknął Stuyvesant.
– Tu chodzi o Armstronga, właśnie o niego – dodał Reacher. – Tak musi być. Zastanówcie się nad kwestią czasu, przyczyny i skutku. Armstrong latem wystartował w kampanii, wcześniej nikt nawet o nim nie słyszał. Sama Froelich mi to powiedziała. Teraz nagle dostajemy pogróżki. Czemu teraz? Z powodu czegoś, co zrobił podczas kampanii. Ot co.
Stuyvesant spuścił wzrok i wpatrywał się w blat. Ułożył ręce płasko na stole i poruszał nimi, zataczając niewielkie kręgi, jakby chciał wygładzić pomarszczony obrus. Po chwili pochylił się, wsunął pierwszy list pod drugi, następnie oba pod trzeci i tak dalej, aż uzyskał równy stosik papierów. Wetknął pod nie teczkę i zaniknął ją.
– Dobra, oto co zrobimy – rzekł. – Przekażemy teorię Neagley Bannonowi. Ktoś, kogo nie chcieliśmy zatrudnić, należy w zasadzie do tej samej kategorii co ktoś, kogo wywaliliśmy. Poziom pretensji jest mniej więcej podobny. FBI może się tym zająć. My mamy dokumentację, oni odpowiednich ludzi. Prawdopodobieństwo wskazuje, że mogą mieć rację. Ale nie możemy niczego zaniedbać, musimy rozważyć alternatywę. To, że mogą się mylić. Toteż sami poświęcimy ten czas sprawdzaniu teorii Reachera. Bo musimy coś zrobić dla Froelich, pomijając inne względy. Od czego zaczniemy?
– Od Armstronga – odparł Reacher. – Musimy ustalić, kto go nienawidzi i dlaczego.
Stuyvesant zadzwonił do pracownika biura badawczego i polecił mu natychmiast stawić się w firmie. Pracownik odparł błagalnie, że je właśnie obiad świąteczny z rodziną. Stuyvesant zlitował się i dał mu dwie godziny. Potem pojechał z powrotem do Budynku Hoovera, aby spotkać się z Bannonem. Reacher i Neagley czekali w recepcji. Stał tam telewizor. Reacher chciał sprawdzić, czy Armstrong dotrzymał słowa. Od najbliższego dziennika dzieliło ich pół godziny.
– Jak się trzymasz? – spytała Neagley
– Czuję się dziwnie – odparł Reacher. – Jakbym był dwiema osobami. Pod koniec myślała, że jestem Joe.
– Co Joe zrobiłby w takiej sytuacji?
– Prawdopodobnie to samo co ja.
– Zatem rób to – powiedziała Neagley. – Jeśli o nią chodzi, zawsze byłeś Joem. Równie dobrze możesz zamknąć krąg.
Nie odpowiedział.
– Przymknij oczy – poleciła Neagley. – Oczyść umysł.
Musisz się skupić na strzelcu.
Reacher pokręcił głową.
– Jeśli się na nim skupię, do niczego nie dojdę.
– To pomyśl o czymś innym. Udawaj, że patrzysz gdzie indziej. Może na następny dach.
Zamknął oczy, ujrzał krawędź dachu rysującą się ostro w blasku słońca. Ujrzał niebo, jasne, wyblakłe. Zimowe niebo, ślad mroźnej mgiełki. Patrzył w górę, przypomniał sobie dźwięki, które słyszał. Praktycznie brak głosów dobiegających z tłumu, szczęk sztućców, Froelich mówiącą: „Dziękuję, że pan przyszedł”. Panią Armstrong mówiącą: „Smacznego”, nerwowo, jakby sama nie wiedziała, w co
się wpakowała. A potem usłyszał miękkie „łup”: pierwszy wytłumiony pocisk uderzył w mur. Kiepski strzał, chybił Armstronga o ponad metr. Prawdopodobnie oddany w pośpiechu. Facet wbiega po schodach, staje w drzwiach, woła cicho Crosettiego. A Crosetti odpowiada. Sprawca czeka, aż Crosetti podejdzie bliżej, może cofa się na klatkę. Crosetti podchodzi i ginie. Ściany nadbudówki tłumią hałas. Sprawca przeskakuje nad ciałem, podbiega zgarbiony wprost do krawędzi dachu, klęka i strzela pospiesznie. Zbyt szybko, zanim zdołał się uspokoić. Toteż chybia o metr. Kula uderza o cegłę, jej odprysk trafia Reachera w policzek. Sprawca reperuje, celuje staranniej, szykując się do drugiego strzału. Otworzył oczy.
– Chcę, żebyś zastanowiła się nad tym jak – rzekł.
– Jak co, dokładnie? – spytała Neagley.
– Jak zdołali odciągnąć Crosettiego z posterunku. Chcę wiedzieć, jak to zrobili.
Przez chwilę Neagley milczała.
– Obawiam się, że teoria Bannona pasuje tu najlepiej -powiedziała w końcu. – Crosetti uniósł wzrok, ujrzał kogoś, kogo poznał.
– Załóżmy, że nie – powiedział Reacher. – Jak inaczej?
– Zastanowię się nad tym. Ty myśl o strzelcu.
Reacher ponownie zamknął oczy. Spojrzał na sąsiedni dach, następnie na stoły. Froelich. Ostatnia minuta jej życia. Przypomniał sobie tryskającą krew i swą natychmiastową, instynktowną reakcję. Groźny ostrzał. Źródło? Uniósł głowę i ujrzał… Co? Krzywiznę pleców bądź ramienia, poruszała się. Kształt i ruch zlewały się w jedno.
– Jego płaszcz – oznajmił. – To, jak układał się na ciele
i poruszał z każdym krokiem.
– Widziałeś już ten płaszcz?
– Tak.
– Kolor?
– Nie wiem. Nie jestem pewien, czy w ogóle miał jakiś kolor.
– Faktura?
– Faktura jest ważna, nie był gruby ani cienki.
– Prążkowany?
Reacher pokręcił głową.
– To nie płaszcz, który widzieliśmy na taśmie z garażu, nie ten człowiek. Ten był wyższy i szczuplejszy. Długi korpus sprawiał, że płaszcz opadał miękko. Chyba też był długi.
– Widziałeś tylko jego ramię.
– Poruszał się jak długi płaszcz.
– Jak dokładnie?
– Energicznie, jakby właściciel biegł szybko.
– Bo pewnie biegł. Przypuszczał, że właśnie zabił Armstronga.
– Nie, jakby zawsze poruszał się energicznie. Był władczy, zdecydowany.
– Wiek?
– Starszy od nas.
– Budowa?
– Średnia.
– Włosy?
– Nie pamiętam.
Cały czas nie otwierał oczu, szukając w pamięci płaszcza. Długi płaszcz, nie gruby, nie cienki. Pozwolił wędrować myślom, ale te nieodmiennie powracały do sklepu w Atlantic City. Widział siebie, jak stoi przed wieszakiem z różnorodnymi okryciami. Pięć minut po podjęciu głupiej,
przypadkowej decyzji, która sprawiła, że nie siedział w tej chwili w spokojnym, cichym pokoju samotnego motelu w La Jolla w stanie Kalifornia.
Dwadzieścia minut później Reacher się poddał. Gestem poprosił oficera dyżurnego, by podkręcił dźwięk w telewizorze. Właśnie zaczynał się dziennik. Oczywiście wydarzenia w schronisku były wiadomością dnia. Relację rozpoczynał widok portretu Armstronga nad ramieniem prowadzącego. Następnie na ekranie pojawił się materiał, ukazujący Armstronga wyprowadzającego żonę z limuzyny. Stanęli razem uśmiechnięci i ruszyli naprzód. Cięcie. Armstrong trzymał w dłoniach chochelkę i łyżkę, jego twarz rozjaśniał uśmiech. Komentator umilkł na chwilę, pozwalając, by widzowie usłyszeli głos przyszłego wiceprezydenta. „Szczęśliwego Święta Dziękczynienia!” Potem nastąpiło siedem czy osiem sekund ukazujących podawanie posiłków.
A potem to się zdarzyło.
Tłumik sprawił, że nikt nie usłyszał strzału. A ponieważ nie słychać było strzału, operator nie uskoczył, nie zareagował jak zwykle. Obraz był wyraźny, nieruchomy. Brak odgłosu strzału sprawił, że zupełnie nie wiadomo było, czemu Froelich skoczyła nagle na Armstronga. Z przodu wyglądało to nieco inaczej. Po prostu odepchnęła się lewą nogą, przekręciła w bok i w górę. Sprawiała wrażenie zdesperowanej, lecz dziwnie wdzięcznej. Realizatorzy pokazali całą scenę w zwykłym tempie, a potem ponownie, w zwolnionym. Froelich oparła prawą dłoń na lewym ramieniu Armstronga, popychając go w dół, a siebie w górę. Siła rozpędu obróciła ją; Froelich uniosła kolana i po prostu go nimi przewróciła. On upadł, ona podążyła za nim.
Była trzydzieści centymetrów poniżej najwyższego punktu, gdy trafiła ją druga kula.
– Cholera – mruknął Reacher.
Neagley powoli pokiwała głową.
– Była za szybka. Jeszcze ćwierć sekundy i wciąż byłaby dość wysoko, by kula trafiła w kamizelkę.
– Była za dobra.
Na ekranie ponownie pojawiła się cała scena. Trwała zaledwie sekundę. A potem wydarzenia potoczyły się dalej. Operator trwał w miejscu niczym przymurowany. Reacher ujrzał samego siebie. Widział, jak wywraca stoły, jak agenci zaczynają strzelać. Froelich leżała na ziemi poza zasięgiem kamery. Obraz poruszył się gwałtownie, operator uskoczył przed strzałami. Potem jednak znów uniósł obiektyw i ruszył naprzód. Obraz podskakiwał, gdy kamerzysta się o coś potykał. Przez chwilę w obiektywie panował absolutny zamęt. A potem operator znów ruszył naprzód, pragnąc sfilmować postrzeloną agentkę. W polu widzenia pojawiła się twarz Neagley i ekran pociemniał. Znów pojawił się prowadzący. Patrząc wprost w kamerę, oznajmił, że reakcja Armstronga była natychmiastowa i pełna współczucia.
Ujrzeli Armstronga stojącego z żoną przed budynkiem. Reacher rozpoznał parking przed zachodnim skrzydłem Białego Domu. Oboje wciąż mieli na sobie codzienne stroje, zdjęli jednak kamizelki kuloodporne. Ktoś starł krew Froelich z policzka polityka. Armstrong był starannie uczesany, sprawiał wrażenie zdecydowanego. Mówił cichym, opanowanym głosem, niczym zwykły człowiek walczący z potężnymi emocjami. Mówił o głębokim smutku z powodu śmierci dwójki agentów. Wychwalał ich zalety i osiągnięcia. Wyraził głębokie współczucie rodzinom.
Następnie rzekł, iż ma nadzieję, że śmierć agentów zostanie potraktowana jako śmierć w obronie demokracji, nie tylko jego skromnej osoby. Liczył, że może to odrobinę pocieszyć pogrążone w smutku rodziny. A także stać się dla nich powodem do dumy. Przyrzekł szybką i surową karę dla sprawców zbrodni. Zapewnił Amerykę, że żaden akt przemocy czy zastraszania nie wpłynie na pracę rządu i że zmiana administracji odbędzie się zgodnie z planem. Zakończył jednak mówiąc, iż na znak niezwykłego szacunku pozostanie w Waszyngtonie i odwoła wszystkie spotkania, póki nie weźmie udziału w pogrzebie swej bliskiej przyjaciółki i szefowej ochrony osobistej. Oświadczył, że pogrzeb odbędzie się w niedzielę rano, na małym wiejskim cmentarzu w miasteczku w stanie Wyoming zwanym Grace – wspaniała metafora, ukazująca wielkość Ameryki.
– Co za nadęty palant – mruknął oficer dyżurny.
– Nie, jest w porządku – odparł Reacher.
Prowadzący przeszedł do wyników pierwszej rundy rozgrywek futbolowych. Oficer dyżurny ściszył dźwięk i odszedł. Reacher ponownie zamknął oczy. Pomyślał o Joem, potem o Froelich, o nich razem. Znów wrócił myślami na miejsce zbrodni. Spojrzał w górę. Obłok krwi Froelich w powietrzu, opadający łukiem. Krzywizna, krzywizna ramienia strzelca uciekającego, odskakującego, odbiegającego. Płaszcz oddalał się wraz z nim. Płaszcz. Ponownie odtworzył całą scenę, tak jak stacja telewizyjna taśmę. Zatrzymał obraz na płaszczu i już wiedział. Szeroko otworzył oczy.
– Wymyśliłaś już jak? – spytał.
– Nie potrafię odrzucić teorii Bannona – odparła Neagley.
– Powiedz to głośno.
– Crosetti zobaczył kogoś, kogo znał i komu ufał.
– Mężczyznę czy kobietę?
– Według ciebie mężczyznę.
– W porządku, powiedz to jeszcze raz.
Neagley wzruszyła ramionami.
– Crosetti zobaczył jakiegoś mężczyznę, którego znał
i któremu ufał.
Reacher pokręcił głową.
– O jedno słowo za mało. Crosetti zobaczył jakiś typ mężczyzny, którego znał i któremu ufał.
– Kogo? – spytała.
– Kto może bez budzenia podejrzeń wchodzić do dowolnego miejsca i stamtąd wychodzić?
Neagley spojrzała na niego.
– Uprawnione służby.
Reacher skinął głową.
– Płaszcz był długi, rdzawobrązowy, z niewyraźnym
wzorem. Zbyt cienki jak na płaszcz zimowy, zbyt gruby
jak na prochowiec. Rozpięty. Łopotał podczas biegu.
– A kto biegł?
– Ten gliniarz z Bismarck. Porucznik, czy kim tam był. Podbiegł do mnie, gdy wyszedłem z kościoła. To on był na dachu.
– To był policjant?
– To bardzo poważne oskarżenie – powiedział Bannon.
– Oparte jedynie na ćwierćsekundowej obserwacji z odległości dziewięćdziesięciu metrów podczas potwornego za
mieszania.
Znowu siedzieli w sali konferencyjnej FBI. Stuyvesant nie zdążył jej nawet opuścić. Nadal miał na sobie różowy sweter. Sala wciąż wyglądała imponująco.
– To był on – upierał się Reacher. – Bez cienia wątpliwości.
– Wszystkim policjantom pobiera się odciski palców -przypomniał Bannon. – To warunek zatrudnienia.
– Zatem jego wspólnik nie jest gliniarzem – stwierdził Reacher. – Ten z taśmy w garażu.
Nikt nie odpowiedział.
– To był on – powtórzył Reacher.
– Jak długo widziałeś go w Bismarck? – spytał Bannon.
– Jakieś dziesięć sekund – odrzekł Reacher. – Biegł w stronę kościoła. Może zobaczył mnie w środku, odskoczył, a widząc, że wychodzę, zawrócił, żeby dostać się tam ponownie.
– W sumie dziesięć i jedna czwarta sekundy – oznajmił Bannon. – Za każdym razem w sytuacji bliskiej paniki. Obrona zżarłaby cię żywcem.
– To ma sens – wtrącił Stuyvesant. – Bismarck to rodzinne miasto Armstronga. W rodzinnych miastach najłatwiej znaleźć wrogów.
Bannon się skrzywił.
– Opis?
– Wysoki – rzucił Reacher. – Jasne, siwiejące włosy, podłużna twarz, szczupłe ciało. Długi płaszcz, ciężki materiał, rdzawobrązowy, rozpięty. Tweedowa marynarka, biała koszula, krawat, szare flanelowe spodnie. Duże, stare buty.
– Wiek?
– Czterdzieści pięć do pięćdziesięciu lat.
– Stopień?
– Pokazał mi odznakę, ale stał kilka metrów ode mnie. Nie zdołałem jej odczytać. Sprawiał wrażenie oficera, może przełożonego detektywów, może nawet kapitana.
– Mówił coś?
– Krzyczał z odległości kilku metrów, w sumie kilka słów.
– To z nim rozmawiałeś przez telefon?
– Nie.
– Zatem znamy już obu – podsumował Stuyvesant. -
Niski, przysadzisty mężczyzna w prążkowanym płaszczu
z taśmy w garażu i wysoki, szczupły policjant z Bismarck.
Przysadzisty gość rozmawiał przez telefon, to jego odcisk
kciuka. Był też w Kolorado, z pistoletem maszynowym, bo
policjant to ich snajper. Dlatego kierował się w stronę kościoła. Chciał strzelić z dzwonnicy.
Bannon otworzył teczkę, wyciągnął kartkę papieru. Przyjrzał się jej uważnie.
– Nasze biuro w Bismarck podało nam nazwiska wszystkich miejscowych ochraniających imprezę – powiedział. – W sumie było tam czterdziestu dwóch miejscowych policjantów. Nikt powyżej stopnia sierżanta, oprócz dwóch: dowódcy całego zespołu, kapitana, i jego zastępcy, porucznika.
– To mógł być każdy z nich – powiedział Reacher.
Bannon westchnął.
– To nas stawia w trudnym położeniu.
Stuyvesant patrzył na niego z dziwną miną.
– Nie chcecie niepokoić policji w Bismarck? Nas zaniepokoiliście bardzo chętnie.
– Nie o to chodzi – odparł Bannon. – Zastanawiam się nad kwestiami taktycznymi. Gdyby to był zwykły szeregowiec, mógłbym zadzwonić do kapitana bądź porucznika i poprosić, by zbadał sprawę. W drugą stronę to nie działa. I zapomnijcie o alibi. Oficerowie mają dziś wolne, jest święto.
– Zadzwoń od razu – podsunęła Neagley. – Dowiedz
się, kto jest w mieście, z pewnością jeszcze nie wrócili.
Obserwujecie lotniska.
Bannon pokręcił głową.
– Ludzi nie ma dziś w domu z najróżniejszych przyczyn.
Odwiedzają rodzinę i tak dalej. A poza tym, gość mógł już
zdążyć wrócić. Mógł z łatwością przedostać się przez lotnisko. W tym cały problem, prawda? Przy takim zamieszaniu najróżniejsze agencje sprawdzają wszystkich, nikt
nikogo nie zna. Wystarczy tylko, żeby ruszył naprzód, unosząc odznakę, i przejdzie gładko. Niewątpliwie tak właśnie dotarli na miejsce wydarzeń. I wydostali się. Cóż bardziej naturalnego w takich okolicznościach niż gliniarz biegnący z uniesioną odznaką?
W sali zapadła cisza.
– Akta personalne – podsunął Stuyvesant. – Powinniśmy zażądać, by posterunek w Bismarck przysłał nam swoje akta. Niech Reacher obejrzy zdjęcia.
– To potrwałoby kilka dni – zaprotestował Bannon. – I kogo miałbym o to prosić? Mógłbym rozmawiać akurat ze sprawcą.
– Pomów zatem z waszym biurem w Bismarck – zaproponowała Neagley. – Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby miejscowe FBI dysponowało nielegalnymi informacjami na temat całego personelu posterunku, łącznie ze zdjęciami.
Bannon się uśmiechnął.
– Nie powinniście wiedzieć takich rzeczy.
Potem wstał powoli i poszedł do swego biura, by zadzwonić.
– Zatem Armstrong wydał oświadczenie – powiedział
Stuyvesant. – Widzieliście? To będzie go kosztowało
sporo punktów politycznych, bo nie pozwolę mu tam jechać.
– Potrzebuję przynęty, to wszystko – odparł Reacher. -
Dla mnie to lepiej, jeśli się nie zjawi. A polityka jest w tej
chwili ostatnią rzeczą, jaka mnie obchodzi.
Stuyvesant nie odpowiedział. Wszyscy milczeli. Po piętnastu minutach Bannon powrócił. Jego twarz miała nieprzenikniony wyraz.
– Mam dobre i złe wieści – oznajmił. – Dobra wiadomość jest taka, że Bismarck to nie największe miasto świata. Posterunek policji zatrudnia sto trzydzieści osiem osób, z których trzydzieści dwie to pracownicy cywilni. Zostaje stu sześciu funkcjonariuszy, dwunastu z nich to kobiety. Mamy zatem dziewięćdziesięciu czterech kandydatów. A dzięki cudom nielegalnego gromadzenia danych i współczesnej technologii za dziesięć minut będziemy już tu mieli przysłane e-mailem i przeskanowane zdjęcia całej dziewięćdziesiątki czwórki.
– Jakie są złe wieści? – spytał Stuyvesant.
– Później – odrzekł Bannon. – Niech Reacher zmarnuje nam jeszcze trochę czasu.
Rozejrzał się po sali, nie mówiąc nic więcej. Ostatecznie czekali nawet krócej niż dziesięć minut. Agent w garniturze wbiegł do środka, niosąc plik papierów. Położył je przed Bannonem. Bannon pchnął stosik w stronę Reachera, który podniósł dokumenty i zaczął przerzucać. Szesnaście kartek, część wciąż wilgotna, świeżo z drukarki. Na piętnastu widniało po sześć zdjęć, na szesnastej tylko cztery. Dziewięćdziesiąt cztery twarze. Zaczął od ostatniej kartki. Żaden z czterech wizerunków nie pasował.
Wziął piętnastą, przebiegł wzrokiem po kolejnych sześciu twarzach i odłożył kartkę. Podniósł czternasty arkusz,
sprawdził sześć zdjęć. Pracował szybko, nie musiał przyglądać się dokładnie, doskonale pamiętał rysy tamtego człowieka. Nie było go jednak na czternastej kartce ani na trzynastej.
– Jak bardzo jesteś pewien? – spytał Stuyvesant.
Dwunasta kartka. Nic.
– Jestem pewien – odparł Reacher. – To był on, gliniarz.
Miał odznakę i wyglądał jak gliniarz. Wyglądał na gliniarza, tak jak Bannon.
Jedenasty arkusz. Nic. Dziesiąty, to samo.
– Wcale nie wyglądam na gliniarza – zaprotestował
Bannon.
Dziewiąty. Nic.
– Wyglądasz dokładnie jak gliniarz – upierał się Reacher.
– Masz gliniarską kurtkę, gliniarskie spodnie, gliniarskie
buty, gliniarską twarz.
Nic na ósmej kartce.
– Zachowywał się jak gliniarz – dodał Reacher. Siódma. Nic.
– Pachniał jak gliniarz.
Na szóstej kartce nic. Na piątej także.
– Co ci powiedział? – spytał Stuyvesant.
Czwarta kartka. Nic.
– Spytał, czy kościół jest zabezpieczony. Zapytałem, co
się dzieje. Odparł, że wybuchło zamieszanie. Potem ochrzanił mnie, bo zostawiłem otwarte drzwi kościoła. Właśnie
tak, jak zrobiłby każdy gliniarz.
Trzecia kartka – nic. Druga. Uniósł pierwszy arkusik i dostrzegł natychmiast, że nie ma na nim poszukiwanej twarzy. Puścił kartkę i pokręcił głową.
– Dobra, to teraz złe wieści – oznajmił Bannon. – Posterunek policji w Bismarck nie wystawił nikogo w cywilu,
absolutnie nikogo. Uznano, że okazja jest bardzo uroczysta, toteż wszyscy mieli na sobie mundury, cała czterdziestka dwójka, a zwłaszcza oficerowie, kapitan i porucznik włożyli galowe mundury, łącznie z białymi rękawiczkami.
– To był gliniarz z Bismarck – upierał się Reacher.
– Nie – odparł Bannon. – To nie był gliniarz z Bismarck. Co najwyżej jakiś facet udający gliniarza.
Reacher nie odpowiedział.
– Ale jak widać świetnie sobie radził – dodał Bannon. -
Ciebie na przykład przekonał. Najwyraźniej umiał naśladować wygląd i zachowanie policjanta.
Nikt się nie odezwał.
– Obawiam się zatem, że nic się nie zmieniło – oświadczył Bannon. – Wciąż sprawdzamy niedawnych pracowników Secret Service. Bo kto umiałby lepiej udawać policjanta z prowincji niż weteran innej służby rządowej, który całe życie współpracował z policjantami przy takich
imprezach?