158664.fb2
Sally czułaby się pewniej, gdyby poczekali z wszelkim działaniem na przyjazd Smugi.
– Przeprawmy się na drugą stronę i przyjrzyjmy tej wsi, El-Kurna – kusił jednak Nowicki.
– Przy okazji coś przecież zwiedzimy – poparł go Tomek.
– Tym bardziej że będziemy mieć przewodnika – gorączkował się Nowicki nagle pełen zapału do zwiedzania.
– Przewodnika? – Sally była naprawdę zdziwiona. Opowiedzieli jej o spotkaniu z rodakiem.
– Skoro umówiliście się z nim – ustąpiła Sally – trzeba jechać… Zostawiwszy w recepcji informację dla Smugi, wynajęli dwóch arabskich służących, w tym tabbacha, czyli kucharza, i przeprawili się promem na lewy brzeg Nilu, który w tym miejscu miał szerokość Wisły w Warszawie. Woda rzeki okazała się mętna i mulista. Tabbach, znający nieco angielski, proponował podróżnym, by jej spróbowali:
– Kto napije, nigdy nie zapomni smak i powróci… – powiedział.
– Spróbuj, sikorko – rzekł Nowicki do Sally. – To ty tak bardzo pragniesz poznać Egipt. Posmakuj go!
– I bez tego wrócę. Najchętniej z tobą, Tadku – w Sally odezwał się buntowniczy duch.
– Mnie tu nawet za cenę żywej mumii już nic i nikt nie przyciągnie – mówiąc to, marynarz splunął do wody. – Nawet w ślinie chrzęści piasek.
Rozbili namioty w cieniu drzew, w pobliżu Kolosów Memnona [112]. Miejsce nadawało się do tego idealnie, tak ze względu na swe położenie, umożliwiające wypady we wszystkich kierunkach, jak i ze względu na bliskość przystani. Sally twierdziła nadto, że to jedno z najbardziej romantycznych miejsc w okolicy.
Gdy rozstawili namioty, a Sally z niefrasobliwą choć ochoczą pomocą Patryka zaczęła urządzać obozowisko, Nowicki zaproponował:
– Nic tu teraz po nas. Przejdźmy się do tego “kurnika”… Trzeba brać byka za rogi.
– Bądźcie tylko, chłopcy, ostrożni! – przestrzegła Sally. “Chłopcy” spojrzeli po sobie, uśmiechając się od ucha do ucha.
Obaj przewyższali Sally co najmniej o głowę.
El-Kurna, wioseczka widoczna z miejsca ich obozowiska, leżała na jednym z południowych stoków Płaskowyżu Libijskiego. Kilkanaście chałupek rozrzuconych na łagodnym wzniesieniu. Ścieżką wśród pól szybko do nich doszli. Spędzili tam sporo czasu, ale nie odkryli niczego. Wynajęli jedynie osiołki i ich poganiaczy na wyprawę z Bieńkowskim do Miasta Umarłych.
Zamierzali tam dotrzeć jak najszybciej i przeznaczyć na obejrzenie Miasta Umarłych nie więcej niż jeden dzień. Musieli więc liczyć się z szybkim, forsownym marszem. Po raz pierwszy mieli też nie tylko wyruszyć w góry, ale i zagłębić się w pustynię. Były to okoliczności, które nie skłaniały do zabrania ze sobą chłopca w wieku Patryka. Co do tego “wujkowie”, a nawet pobłażliwa zwykle dla Patryka Sally, wyjątkowo się zgadzali. Ale że nie wzięli go nawet na ów krótki wypad do tego, jak mówił Nowicki, “kurnika”, postanowili złagodzić rozgoryczenie, powierzając mu nadzór nad obozowiskiem i arabską służbą na czas swej nieobecności. Oczywiście przydali Patrykowi do pomocy i towarzystwa, jak mówili, niezawodnego Dinga. Obiecali też solennie już wkrótce łatwiejszą i bezpieczniejszą wycieczkę.
Tak więc o świcie następnego dnia na przystani spotkali się z Bieńkowskim oboje Wilmowscy i Nowicki. Wyruszyli kamienistym wąwozem w kierunku doliny Deir el-Bahari [113]. Z obu stron wznosiły się rude, brązowawe i liliowe urwiska, z rzadka poprzecinane żółtawym pasmem piasków.
– Przypomina mi to Tatry wczesną wiosną albo późną jesienią – powiedział Nowicki. – Tylko tamte turnie miały inny kolor, były szare, granatowe, czarne, gdzieniegdzie pokryte śniegiem, tak jak te żółtym piaskiem… Byłem dzieckiem, kiedy wywieźli mnie w górzyska i odtąd już ich nie lubię…
Ponury dość nastrój harmonizujący z wyglądem przyrody pogłębiały jeszcze chłód i szarość cienia, wypełniająca cały, wąski wąwóz, którego dolne partie nigdy nie widziały słońca.
Droga prowadziła prosto, potem z lekka wznosiła się. Za jednym z ostrych zakrętów strome zbocze prowadziło do Deir el-Medina [114]. Miejscami trzeba było schodzić z osiołków, by je bezpiecznie przeprowadzić. Zakładano im wtedy na oczy specjalne zasłony, by przestraszone zwierzęta nie stoczyły się w przepaść.
– W czasach faraonów była to być może osada pracujących przy wykuwaniu i ozdabianiu grobowców rzemieślników i robotników [115]. Później osiedli tu mnisi koptyjscy, stąd nazwa kotlinki – objaśniał Bieńkowski.
Z Deir el-Medina łagodne przejście prowadziło do Deir el-Bahari.
– Tu właśnie mieści się kryjówka, w której złożono mumie faraonów Nowego Państwa, wskazana władzom przez Rasula dokładnie 30 lat temu. Jeszcze kilometr i ujrzymy świątynię Hatszepsut [116] – mówił dalej.
Wyszli niemal wprost na nią.
– To fascynujące! – zawołała Sally.
– Niczego piękniejszego nie ujrzycie chyba w Egipcie – bardzo cicho powiedział Bieńkowski. – Zerwano tu z kanonami sztuki wymyślonej przez ludzi, by naśladować przyrodę.
Rzeczywiście, świątynia tuliła się do ogromnej, wznoszącej się nad nią na ponad sto metrów skały.
– Skalna ściana robi wrażenie dobudowanej do świątyni – z podziwem powiedział Tomek.
Stali długo, wpatrzeni w trzyschodkowe, poziome tarasy wspaniałej budowli. Każdy z nich zakończony był krużgankiem wspartym na kolumnadzie.
– Nie wszystko jeszcze odkopano. Prace tutaj trwać będą wiele, wiele lat – opowiadał Bieńkowski. – Niegdyś tarasy były zielone, utworzono bowiem z nich kolorowe, kwietne ogrody, rosły bujnie drzewa… Możliwe, że między innymi dlatego nazywano świątynię “najwspanialszą z najwspanialszych”.
– Ileż to wszystko musiało kosztować – westchnęła Sally.
– Nawet bez zieleni świątynia wygląda imponująco – przyznał Nowicki. – Niczym potężny okręt z równie potężnym żaglem.
– Tobie wciąż tylko morze w głowie – pokiwał głową Tomek.
– Przecież to dobre porównanie – Sally wzięła w obronę kapitana. – Chociaż świątynia bardziej harmonizuje z przyrodą niż okręt, który na morzu wygląda jak intruz.
Nowicki nic nie powiedział, ale znać było po jego minie, że z oceną Sally wcale się nie zgadza.
Wkrótce zatrzymali się na nocleg. Następnego dnia znowu wsiedli na osiołki i wyruszyli w stronę Doliny Królów. Jechali najpierw wzdłuż Nilu, by skręcić na północny zachód, na drogę omijającą dżebel [117] z Deir el-Bahari. Z obu stron piętrzyły się coraz wyższe, poszarpane, górskie granie, przechodzące niżej w piaszczyste stoki, poprzetykane gdzieniegdzie wyschniętą, szarą, krzaczastą gęstwiną. Miejscami wąwóz przechodził w cieniste rozpadliny, których przyjemny chłód zderzał się z żarem powietrza. Po dwu godzinach męczącej podróży w upale i kurzu, podczas której nie spotkali nikogo, ponieważ zamieszkane były jedynie niektóre groty u stóp gór, dotarli do miejsca, gdzie wąska droga przechodziła w szeroką kotlinę.
– Doświadczenie wieków nauczyło faraonów, że widoczne z daleka piramidy nie stanowią dobrego zabezpieczenia dla zwłok. Obmyślili nowy system chowania zmarłych – wyjaśniał Bieńkowski. – W górzystej, poprzecinanej wąwozami dolinie, w rozmaitych jej zakamarkach wykuwano w wapiennej skale stromy, niemal dwudziestometrowy korytarz, wiodący do ukrytych pod ziemią komnat [118]. W jednej z nich mieścił się skarbiec, w kilku innych bogate wyposażenie zmarłego, najniżej umieszczano sarkofag z mumią i urny z wnętrznościami królów. Po pogrzebie wejście do grobowca dokładnie zasypywano.
– Ale i te grobowce mimo zabezpieczeń, nie uchroniły się przed grabieżą – powiedziała Sally.
– Owszem – potwierdził Bieńkowski. – Chociaż budowano je w sporej odległości od zamieszkanych terenów, pod najwyższym w okolicy szczytem, zwanym przez Arabów El-Karn, czyli Róg, a przez starożytnych Egipcjan Świętą Górą lub Szczytem Zachodu.
Zmierzając w kierunku góry, zatrzymali się, by obejrzeć prowadzone właśnie w Dolinie Królów prace wykopaliskowe. Oglądane z daleka nie wydawały się czymś ciekawym. Ot, po prostu grupa Arabów, która pod nadzorem Europejczyka w korkowym hełmie wydobywa koszami ziemię i wysypuje ją do większych skrzynek lub wprost na ręcznie pchane, ustawione na prowizorycznych szynach wagoniki. I rytmizujący tę nużącą pracę monotonny, chóralny śpiew.
Nikt nie miał jakoś ochoty przyglądać się temu dłużej. Może poza Nowickim, którego wzrok przyciągnęło coś w sylwetce nadzorcy, niezbyt dokładnie stąd widocznej, a jednak dziwnie znajomej. Ale zbliżały się już najgorętsze godziny dnia, więc i on uległ ogólnemu roztargnieniu. Tym bardziej, że wszystkich wkrótce całkowicie zaabsorbował spór o drogę powrotną: czy ma to być wygodna droga północna, jak proponował Bieńkowski, czy wąska górska ścieżka prowadząca do Deir el-Bahari. A tego bardzo pragnęła Sally, zwłaszcza że Bieńkowski określił to górskie przejście jako bardzo atrakcyjne widokowo.
Nie mogli zatem wiedzieć, że ich obecność została dostrzeżona i była pilnie obserwowana odkąd tylko wjechali w Dolinę. Ruchliwy nadzorca, który tak szybko zniknął im z oczu wszedłszy między robotników, porozmawiał przez chwilę z jednym z nich i to z zadziwiającym skutkiem. Robotnik porzucił bowiem swoje zajęcie, dosiadł osła i w pośpiechu odjechał z rejonu wykopalisk. W pobliżu nie było już jednak nikogo, kogo ów nagły odjazd mógłby zastanowić.
Niewielka, nie tak dawno przyglądająca się wykopaliskom kawalkada, przeczekawszy upał w cieniu skał, rozdzieliła się na dwie grupy, z których każda wybrała inną powrotną drogę. Bieńkowski z osłami i poganiaczami poszedł północną. Sally z Tomkiem i nie do końca przekonanym Nowickim, jak zawsze podejrzliwym wobec wszelkich górskich wypraw – górską ścieżką.
Początkowo ścieżka pięła się dość łagodnie, ale wkrótce pojawiły się pierwsze trudności: po obu stronach urwistych wapiennych skał ziały przepaście. W dole widoczna po lewej stronie była teraz cała, piaszczysta Dolina Królów. Z prawej brzeg Nilu: urodzajna płaszczyzna pociętych na kwadraty pól, dalej wioski El-Kurna i Medinet Habu, Kolosy Memnona i horyzont otoczony palmami.
Słońce świeciło jasno, powoli zmierzając ku zachodowi. Lekki podmuch wiatru wznosił momentami tumany sabbachu [119], ale nie utrudniało to wędrówki. Dobre parę godzin przed zmierzchem niebo zaczęło powoli zmieniać barwę. Dotychczas niebieskoszare stawało się coraz bardziej czerwone. Powietrze zgęstniało jakby od kurzu i coraz trudniej było oddychać. Czerwień przesyciła nawet żółty zwykle piach. Pierwszy zwrócił na to uwagę No wieki:
– Coś się dzieje, brachu. Czerwono i cisza dzwoni w uszach… – powiedział, próbując głębiej odetchnąć.
– Cisza… jak przed burzą – odrzekł Tomek. – Lepiej pospieszmy się.
– Niedługo zacznie się chyba łagodniejszy teren – Sally zamierzała dodać im otuchy.
– Lepiej poszukajmy szybko jakiejś kryjówki – ponaglił Nowicki. Przez ścieżkę przebiegło raz i drugi pionowe pasmo piasku. Z oddali zaczął dochodzić jakiś szmer. Spojrzeli w tył. Doliny już prawie nie było widać, z przodu Nil wydawał się teraz bardzo wyrazisty i jakby ciemniejszy. Tam właśnie wschodziła czerwień. Sabbach, coraz gęściejszy, omiatał im twarze. Poczuli lęk. Przywarli plecami do skały. Dłonie szukały jakiegoś załamania, rozpadliny, gdzie można by się wcisnąć i schronić przed rosnącą siłą wiatru. Nagle tumany sabbachu wzniosły się wysoko, przesłoniły słońce i opadły. Niemal w tym samym momencie Sally poczuła, że skała nie jest już tak jednolita, wcisnęła się w zagłębienie i pociągnęła za sobą Tomka. Skuleni w półokrągłej skalnej wnęce usłyszeli przerażający świst, który szybko przemienił się w wycie. Wiatr ciskał falami piasku. Zasłonili twarze przed ostrymi, raniącymi uderzeniami.
Nie wiedzieli, co dzieje się z Nowickim. Łudzili się, że choć niewidoczny, może być tuż obok nich. Tomek szukał na oślep, dotykał jednak tylko skały. Spróbował wysunąć się na zewnątrz, ale na powrót wcisnęło go w skalną ścianę. Zresztą i tak niczego by nie zobaczył. Gdyby nie byli do siebie przytuleni, z pewnością nie dostrzegaliby się nawzajem. Siła wiatru, chcieli tego czy nie, unieruchomiła ich w ciasnym, skalnym zagłębieniu. Piach wdzierał się wszędzie. Wydawało się, że zostaną nim przysypani. Grozę powiększała ciemność i straszliwy niepokój o Nowickiego. Jeden podmuch takiego wiatru mógł zepchnąć w przepaść. Pozostało jedynie cierpliwie czekać…
A burza trwała… Ile czasu już minęło? Pięć, dziesięć, czy piętnaście godzin? Nie wiedzieli. Dręczyło ich pragnienie, bo chociaż oboje mieli w manierkach wodę, oszczędzali jak mogli, myśląc o zaginionym. Z trudem oddychali przez zakurzone chustki. Piasek palił w ustach i w gardle. Na przemian drzemali, przysiadłszy w kryjówce, to znów wstawali, otrząsając piasek, by za chwilę znowu przysiąść i zapaść w nerwowy sen.
Wreszcie wiatr ustał i wyjrzało słońce. Wszystko dokoła pokryte było piaskiem. Dolina Królów przypominała zasypane żółtym śniegiem miasteczko. Gdzieniegdzie snuli się ludzie, próbując porządkować teren. Mniej ucierpiała druga strona góry. Nil lśnił jak poprzednio, a zieloność palm budziła wiarę w zwycięstwo życia. Gnani niepokojem ruszyli na poszukiwanie. Może ocalał, przeżył, może nie zepchnęło go w przepaść… Jeśli tak, to pilnie potrzebował pomocy. Kilka metrów dalej ścieżka schodziła łagodnym łukiem w dół, tworząc płytką, może dwumetrową nieckę i wznosząc się znowu łagodnie ku górze. Teraz niecka była niemal całkowicie zasypana piaskiem.
– Tommy, Tommy, tutaj, patrz! – zawołała nagle Sally.
Oboje zeszli niżej. Tomek jednym ruchem ręki odgarnął piasek z prześwitującego przezeń ciemnego przedmiotu.
– Mój Boże! – zawołał ochryple.
Była to bowiem prawa, obuta w solidny trzewik stopa Nowickiego. Przerażeni rzucili się, by jak najszybciej rozgarnąć piasek. Marynarz leżał z twarzą ukrytą w niewielkim wgłębieniu. Gdy odwracali go na plecy, zdawało się im, że jęknął. Tomek przyłożył ucho do serca. Sally, wiedziona zawodowym odruchem szukała pulsu. Bił lekko, ale rytmicznie.
Żyje – westchnęła przez łzy.
– Tadku! Tadku! – powtarzał Tomek i zaczerwienionymi oczyma wpatrywał się w druha.
Podnieśli go i oparli o skałę.
– Wody, Sally, wody! – ponaglił Tomasz.
Przytknęli manierkę do ust marynarza, przechylając mu głowę do tyłu. Przełknął kilka łyków i nie otwierając oczu próbował coś mówić, lecz poruszył jedynie wargami. Pochylony nad nim Tomek odczytał z ruchu warg znajome sylaby:
– Jamajka!
Czym prędzej zaczęli szukać. Rzeczywiście, obok bukłaka z wodą znaleźli manierkę. Łyk ulubionego trunku i Nowicki otworzył oczy. Obity ze wszystkich stron i obolały krztusił się i otrząsał z piasku. Wkrótce mógł wstać o własnych siłach i mówić.
Okazało się, że podmuch cisnął nim o ziemię i rzucił w stronę niecki. Próbował wstać, ale nie dał rady. Siła wiatru była straszliwa. Szukał więc miejsca, gdzie mógłby łatwiej oddychać. Znalazł je między dwoma skrawkami skały i to chyba uratowało mu życie. Przykrył głowę koszulą i oddychał powietrzem z zagłębienia między okruchami skały. Wkrótce zasnął czy też stracił przytomność. Nie pamiętał szczegółów…
Z położenia słońca wynikało, że znów zbliża się południe. Burza musiała więc trwać około dwudziestu godzin.
Przeczekawszy upał w tej samej skalnej wnęce, po odpoczynku, ruszyli wreszcie ku Deir el-Bahari. Wydawało im się, że najtrudniejsze mają już za sobą, gdy nagle… urwała się droga. Pojawiła się znowu o zaledwie kilkadziesiąt centymetrów dalej, tyle że za opadającą pionowo w dół przepaścią. Głęboko na jej dnie dostrzegli płaski zarys trzeciego najwęższego tarasu świątyni Hatszepsut.
– Do stu beczek zepsutych śledzi – zaklął marynarz, z westchnieniem opierając się plecami o skałę. – To naprawdę moja ostatnia wyprawa w góry.
– Ależ Tadku, możemy przecież wylądować w grobowcu, prosto w ramionach królowej – z wisielczym humorem zauważył Tomek.
– Przynajmniej ty, sikorko, nie mów tylko, proszę, jakie to piękne – jęknął Nowicki. – Lepiej nic już nie mów.
Sally, w przeciwieństwie do mężczyzn, czuła się w swoim żywiole. Z takim samym dreszczem emocji, jak wtedy gdy przyszło jej skoczyć w kilkudziesięciometrową przepaść z tarasu świątyni zagubionej w południowoamerykańskiej puszczy, trzymając się oburącz skał, dała krok nad urwiskiem i już była po drugiej stronie. Obu mężczyznom nie pozostało nic innego jak iść w jej ślady. Nowicki sceptycznie spojrzał w dół, pokręcił głową, wziął głęboki wdech i wylądował bezpiecznie z co najmniej kilkudziesięciocentymetrowym zapasem. Tomek poradził sobie równie sprawnie. Klucząc wśród skalnych występów, spadzistym skłonem płaskowyżu zeszli do Deir el-Bahari, gdzie mocno zdenerwowany Bieńkowski organizował wyprawę ratowniczą. Pożegnali go serdecznie i już na osiołkach z całodobowym opóźnieniem dotarli do swego obozu w pobliżu Kolosów Memnona, radośnie witani przez Dinga i z ulgą przez mocno już wystraszonego Patryka.
<a l:href="#_ftnref112">[112]</a> Kolosy Memnona – nazwę tę nadali Grecy: Memnon poległ w wojnie trojańskiej zabity przez Achillesa. W rzeczywistości są to posągi Amenhotepa III (z greckiego: Amenofisa III), faraona z XVIII dynastii, panującego w latach 1417-1379 p.n.e., którego następcą był Echnaton.
<a l:href="#_ftnref113">[113]</a> Deir el-Bahari, czyli Klasztor Północny – nazwa pochodzi od koptyjskich mnichów.
<a l:href="#_ftnref114">[114]</a> Deir el-Medina, czyli Klasztor Południowy.
<a l:href="#_ftnref115">[115]</a> Stwierdzono to z pewnością dopiero w 1948 r.
<a l:href="#_ftnref116">[116]</a> Hatszepsut (1504-1482 p.n.e.). Obok jej świątyni znajdują się dwie inne: Mentuho-tepa I (XI dynastia) i Tutmesa III (XVIII dynastia). Tę ostatnią odsłoniła w latach 1961-1965 Polska Misja Archeologiczna kierowana przez profesora Kazimierza Michałowskiego, pracująca przy rekonstrukcji świątyni Hatszepsut.
<a l:href="#_ftnref117">[117]</a> Dżebel (ar.) – łańcuch górski.
<a l:href="#_ftnref118">[118]</a> Pierwszym faraonem pochowanym w ten sposób w Dolinie Królów był Tutmes I (1545-1515).
<a l:href="#_ftnref119">[119]</a> Sabbach – kurz powstały ze sproszkowanych śmieci i naniesionego piasku. Po rodzaju tego pyłu niektórzy archeologowie (np. profesor Kazimierz Michałowski) potrafią rozróżnić, z jakiej mniej więcej epoki pochodzą wykopaliska.