158662.fb2
– Zerknij no, brachu, a zaraz nabierzesz lepszego ducha – zawołał bosman podając chłopcu lunetę, przez którą rozglądał się po okolicy.
Tomek spojrzał we wskazanym przez towarzysza kierunku. W dali srebrzyły się wody jeziora. Ponad zielenią bujnie porastającą jego brzeg unosiły się smużki dymu. Nie ulegało wątpliwości, że znajdowała się tam wioska murzyńska. Wąwozem, który wiódł wprost do stóp góry służącej za punkt obserwacyjny, kroczyło sześciu ludzi z karabinami przerzuconymi przez plecy. Ubiór ich świadczył o przynależności do formacji wojskowej. Tomek domyślił się z łatwością, że był to patrol angielski. Ucieszony zawołał:
– Żołnierze zbliżają się do naszego obozu!
– Anglik i krajowcy w służbie angielskiej – przytaknął bosman. – Strzelmy w górę, żeby zwrócić ich uwagę!
Oddali salwę. Żołnierze usłyszeli strzały. Biały dowódca oddziałku machnął ręką i przyspieszył kroku. Bosman przeszukał pobliskie krzewy, lecz po dwóch zbiegłych Murzynach nie było ni śladu. Łowcy bez zwłoki postanowili wracać do obozu. Przebyli już połowę drogi, gdy nie opodal rozległy się strzały karabinowe. Bosman i Tomek znów wystrzelili w górę.
Wkrótce spotkali zdążających im na pomoc Huntera i trzech Masajów. Tropiciel odetchnął z ulgą stwierdziwszy, że Tomek i bosman wyszli cało ze spotkania z mściwym Castanedem. Okazało się bowiem, że huk strzałów, a następnie stoczenie się z góry człowieka nie uszło uwagi łowców pozostałych w obozie. Sambo i Mescherje odnaleźli martwe ciało – rozpoznali Castaneda. Ujrzawszy go, myśleli, że musiał stoczyć zaciekłą walkę przed upadkiem w przepaść. Wilmowski wraz z resztą łowców nie mieli żadnych wątpliwości, że to właśnie Tomek i bosman natknęli się na handlarza niewolników. Ilu jednak było nieprzyjaciół i jak skończyło się starcie, nikt z nich nie mógł odgadnąć, toteż Hunter z Masajami natychmiast ruszyli na pomoc.
Wilmowski i Smuga z niepokojem oczekiwali na powrót towarzyszy. Ucieszyli się widząc ich całych i zdrowych. Bosman jeszcze raz musiał opowiedzieć przebieg wydarzeń, a gdy skończył, Smuga odezwał się:
– Pechowiec z tego Castaneda. Nie miał do was szczęścia. Zasłużył sobie na to, co go spotkało. A teraz obejrzyjcie nóż znaleziony przy nim.
Bosman wziął do ręki niezbyt duży nóż i wydobył go z pochwy. W rowku wypiłowanym na końcu ostrza znajdowała się lepka ciecz.
– Ostrożnie, bosmanie, nóż jest nasycony trucizną – uprzedził Hunter.
– Zauważyłem. Czy tym nożem zadano panu Smudze cios? – zapytał bosman.
– Jestem pewny że to Castanedo dokonał napadu – odparł tropiciel.
– Jeżeli tak jest naprawdę, to teraz będzie można ustalić rodzaj trucizny i pan Smuga szybko wyzdrowieje – uradował się Tomek.
– Daj Boże, by tak było! – westchnął Wilmowski.
– Powiadacie, że patrol angielski podąża w naszą stronę? – zapytał Smuga.
– Tak, tak, widzieliśmy żołnierzy jak na dłoni – zapewnił chłopiec. – Bosman twierdzi, że to Anglik na czele krajowców. Przy ich pomocy na pewno znajdziemy nowych tragarzy.
Patrol nadszedł niebawem. Dowodził nim młody Anglik, sierżant Blake, który się żywo zainteresował kłopotami podróżników. Wilmowski opowiedział mu o niecnej działalności Castaneda. Blake przesłuchał Samba jako świadka i spisał protokół. Następnie bez jakichkolwiek ceregieli polecił swym żołnierzom pochować handlarza niewolników u stóp góry. Zapewnił też podróżników, że współdziałanie Kawirondo z Castanedem nie ujdzie im bezkarnie.
Od Blake’a podróżnicy dowiedzieli się, że w forcie w Kampali nie ma obecnie lekarza, ponieważ towarzyszy on specjalnej komisji51[51W 1903 r. specjalna ekspedycja angielska badała w Ugandzie przyczyny rozpowszechniania się śpiączki. Ustalono wtedy, że gorączka jest pierwszym stadium choroby.], która przybyła do Ugandy w celu znalezienia środków zaradczych przeciw śpiączce.
– Jeżeli tak sprawy wyglądają, to musimy się jak najszybciej znaleźć u kabaki Bugandy. Może jego znachorzy będą w stanie pomóc panu Smudze – orzekł Hunter.
– Jest to jedyne, co możecie, panowie, w tej chwili uczynić – przyznał Blake. – Kabaka ma niezłych czarowników-znachorów, którzy, jak można przypuszczać, niejedną już truciznę sporządzili. Przypuszczalnie znajdą skuteczny lek dla rannego. Radziłbym łodzią przewieźć chorego do Bugandy.
– Co pan na to, panie Hunter? – zapytał Wilmowski. – Chyba skorzystamy z tej rady?
– Jazda łodzią mniej zmęczy pana Smugę – odparł tropiciel. – Ja zabiorę juczne zwierzęta i konno z dwoma Masajami podążę brzegiem wokół jeziora, natomiast pan z resztą towarzyszy i bagażami możecie popłynąć łodziami. Spotkamy się w Bugandzie.
– Przyłączę się do pana. Jadąc na szkapie lepiej przyjrzę się okolicy – wtrącił bosman Nowicki.
Wilmowski poprosił Blake’a o pomoc w wynajęciu łodzi. Sierżant okazał się bardzo uczynnym człowiekiem. Natychmiast sprowadził kilkudziesięciu Murzynów Luo. Przy ich pomocy karawana szybko znalazła się w wiosce leżącej nad brzegiem Jeziora Wiktorii. Wilmowski nie targował się z naczelnikiem murzyńskim o wysokość wynagrodzenia, toteż niebawem przygotowano cztery długie i mocne łodzie sporządzone z wypalonych, dużych pni drzewnych. W czasie przeładunku juków na nie Tomek z bosmanem rozglądali się po małym osiedlu. Zamieszkali w nim Murzyni Luo trudnili się połowem ryb tilapia, które nazywali ngege. Młode i stare półnagie kobiety bądź siedziały bezczynnie przed chatami paląc długie gliniane fajki, bądź też gotowały pożywienie. Bosman ofiarował im dodatkowo dwie garstki tytoniu; przyjaźnie więc spoglądały na białych łowców i przynaglały swych mężów do pośpiechu. Na jednej łodzi sporządzono dla Smugi wygodne posłanie, nad którym umieszczono palankin pokryty brezentem. Pozostali na lądzie Hunter i bosman strzałami rewolwerowymi pożegnali odpływających towarzyszy.
Tomek zajął miejsce w łodzi obok Smugi. Co chwila wypytywał go o nazwy różnorakich ptaków przelatujących nad wodami jeziora; jak statki powietrzne spokojnie żeglowały w górze wielkie pelikany, stada płochliwych flamingów, ibisów, kormoranów, a także regularne klucze żurawi.
– Prawdziwy ptasi raj – powiedział Tomek, obserwując skrzydlate mrowie. – Ciekaw jestem, czy można tu spotkać bociany odlatujące z Polski na zimę do Afryki?
– Jestem tego pewny. Z samej Anglii przylatuje w te okolice około sześćdziesięciu gatunków ptaków – wyjaśnił Smuga.
– Szczęśliwe ptaki, kiedy tylko chcą, wracają do swych dalekich gniazd i wszyscy ludzie cieszą się z ich powrotu. Tymczasem tatuś i pan bosman nie mogą nawet odwiedzić rodzinnego kraju. Ile to niesprawiedliwości naświecie – filozofował chłopiec.
– Nie zazdrość wędrownym ptakom – odpowiedział Smuga. – Nie mają one tak beztroskiego życia, jakby się mogło wydawać. Nie zdajesz sobie chyba sprawy, ile ich ginie w czasie przelotów. Poza tym nie wszystkie ptaki swym przylotem sprawiają ludziom radość.
– A to dlaczego? – zdziwił się Tomek. – W Polsce każdy się cieszy na widok powracających boćków. Nikt też nie niszczy ich gniazd budowanych na wiejskich strzechach.
– To prawda, mamy wiele sentymentu dla naszych bocianów, lecz pewne ptaki wyrządzają ludziom wielkie szkody. Gdybyś się trudnił rybołówstwem, przylot niektórych skrzydlatych żarłoków nie sprawiłby ci zbytniej radości. Przyjrzyj się tym dużym ptaszyskom tak zaciekle łowiącym ryby w jeziorze.
Tomek spojrzał we wskazanym kierunku i ujrzał ptaki o połyskliwych, brązowych grzbietach i skrzydłach. Co chwila rzucały się w wodę zanurzając swe zielono-czarne głowy i szyje z białymi gardłami.
– Przecież to są kormorany52[52Phalacrocorax carbo.]! – zawołał.
– Właśnie na nie chciałem zwrócić twoją uwagę – z uśmiechem potwierdził Smuga.
– Nie rozumiem, dlaczego przylot kormoranów może być niemile widziany przez ludzi, skoro słyszałem, że Chińczycy specjalnie je hodują i umyślnie przyuczają do rybołówstwa. Już choćby z tego wynika, że są bardzo pożytecznymi ptakami.
– Jedynie cierpliwi Chińczycy potrafili w ten sposób wykorzystać kormorany, które gdzie indziej stają się często prawdziwą plagą dla rybaków z powodu swej olbrzymiej żarłoczności.
– Nic o tym nie słyszałem, może by mi pan coś o nich opowiedział? Zawsze je uważałem za bardzo pożyteczne dla człowieka.
– Wiesz pewnie, że ojczyzną kormoranów jest środkowa i północna Europa, Azja i Ameryka Północna. Na zimę wędrują one w strony południowe. Kormorany wybornie pływają i nurkują, lecz na lądzie nie umieją prawie wcale chodzić. Gniazda swe budują często na drzewach. Na północy, w okolicach bezdrzewnych, gnieżdżą się w rozpadlinach skalnych. Nieraz wciskają się do czaplich gniazd i wypierają je z ich siedzib. Żyją gromadnie i mają liczne, równie żarłoczne potomstwo, toteż pobliskie wody bywają przez nie doszczętnie ogałacane z ryb. Przy tym pomiot ich zakaża dokoła powietrze na znaczną odległość. Również z tego względu kormorany nie są miłym sąsiadem dla człowieka.
Na podobnych rozmowach żegluga po Jeziorze Wiktorii szybko im schodziła. Tomek w chwilach odpoczynku Smugi gawędził z Sambem. Oczywiście dyskusje te odbywały się w dużej mierze na migi, ponieważ Sambo niewiele znał słów angielskich, za to Tomek uczył się szybko narzecza krajowców, co mu się mogło bardzo przydać podczas wyprawy.
Wiadomość o zbliżaniu się łowców dzikich zwierząt do Bugandy musiała ubiec naszych podróżników, trzeciego dnia żeglugi ujrzeli bowiem płynącą z zachodu łódź, w której, jak się później okazało, przybył na ich powitanie wysłannik kabaki. Był to wysoki młodzieniec ubrany w płaszcz z koziej skóry, strojny w sznury paciorków i ptasie pióra.
W imieniu króla Daudi Chwa zaprosił białych łowców na “dwór królewski”.
Podróżnicy ucieszyli się tak wielkim dowodem gościnności. Podejrzewali, że to sierżant Blake specjalnie uprzedził murzyńskiego władcę, aby wynagrodzić im dotychczasowe przykrości. Oczywiście Wilmowski wręczył wysłannikowi cenne upominki i zapewnił go o swej wdzięczności dla młodego króla.
Zaledwie łodzie przybiły do brzegu, oddział zbrojnych wojowników otoczył białych łowców. Pod opieką eskorty wkroczyli do stolicy prowincji, witani biciem w kotły i bębny.
Sambo maszerował dumnie na czele i powiewał polską flagą, podczas gdy łowcy i Masajowie obwieścili swe przybycie palbą z karabinów.
Rój mężczyzn, kobiet i dzieci zgromadzonych na obszernym placu wydawał przyjazne okrzyki, powiewał wielkimi flagami. Premier, jako przedstawiciel rady narodowej53[53Kabaka, czyli król Bugandy, rządził przy pomocy rady narodowej lukiko; w jej skład wchodzili trzej ministrowie: katikiro – premier, omulamuzi – minister sprawiedliwości, omuwanika – minister skarbu, i wodzowie poszczególnych plemion.] Bugandy, oraz wodzowie poszczególnych plemion powitali przybyszów w imieniu króla.
Podróżnicy zdziwili się tak uroczystym przyjęciem. Starali się też odpłacić Bugandczykom jak największą serdecznością. Katikiro wprowadził gości do chat dla nich przeznaczonych oraz zaofiarował im trzy tuczne byki, cztery kozy, cztery barany, sto kiści bananów, dwa tuziny drobiu, dzbany mleka i kosze jaj. Jednocześnie zapowiedział, że kabaka Daudi Chwa przyjmie ich nazajutrz na specjalnym posłuchaniu.
Zachęcony wielką gościnnością Bugandczyków Wilmowski powiedział o zranieniu Smugi zatrutym nożem i poprosił o pomoc dla niego. Katikiro oznajmił, że przyśle zaraz kilku miejscowych lekarzy, którzy zrobią wszystko, co będzie w ich mocy, aby białemu łowcy przywrócić zdrowie.
Zaledwie podróżnicy pozostali w chacie sami, Tomek klasnął w dłonie i zawołał:
– Jaka szkoda, że nie ma tu z nami bosmana! On sobie nigdy nie daruje, że minęło go tak wspaniałe powitanie. Pan Hunter także się zdziwi, gdy mu o tym opowiemy.
– Sam jestem nie mniej zaskoczony tak uroczystym przyjęciem – przyznał Wilmowski.
– Może się jeszcze dowiemy, czemu zawdzięczamy tyle zaszczytów – dodał Smuga. – Jak na afrykańskich krajowców, przyjmują nas naprawdę po królewsku.
Dociekania na temat szumnego przyjęcia w Bugandzie zostały przerwane wejściem białego mężczyzny z kilkoma starymi Murzynami, ustrojonymi w szklane korale oraz pazury i kły lamparcie.
– Witajcie, panowie, w samym sercu Afryki! Mili goście, naprawdę mili i niespodziewani goście. Jestem Mac Coy. Przebywam przy tutejszym kabace jako… sekretarz – powiedział biały mężczyzna. – Powiadomiono mnie o wypadku jednego z członków ekspedycji i chociaż sam znam się coś niecoś na tutejszych truciznach, to jednak przyprowadziłem najlepszych lekarzy kabaki. To pan zapewne potrzebuje pomocy?
Mac Coy podszedł do posłania, na którym spoczywał Smuga.
– Zraniono mnie, jak przypuszczam, zatrutym nożem – odparł podróżnik.
– Rana jątrzy się, a chory traci siły i staje się coraz bardziej apatyczny – dodał Wilmowski. – Niech pan spojrzy!
Wilmowski obnażył ramię Smugi. Mac Coy pochylił się nad, chorym, przyjrzał się uważnie ranie, po czym zaczął macać opuchlinę.
– Ile dni minęło od zadania rany? – zapytał, a gdy otrzymał odpowiedź, mruknął: – Źle, źle, trucizna już jest we krwi.
Skinął na “lekarzy”, którzy z powagą przyglądali się ranie, wąchali ją i dotykali palcami szepcąc coś do siebie. Oryginalne konsylium trwało dłuższą chwilę. Naraz Tomek zawołał:
– Tatusiu, dlaczego nie pokażesz panom noża, którym zraniono pana Smugę?
– Czy naprawdę macie panowie ten nóż? – zapytał Mac Coy.
– Syn mój niezupełnie ściśle się wyraził – odparł Wilmowski. – W rzeczywistości podejrzewamy jedynie, że przyjaciel nasz został zraniony nożem zabranym pewnemu murzyńskiemu mieszańcowi.
– Proszę pokazać ten nóż – powiedział Mac Coy.
Obejrzał uważnie ostrze, a potem podał je staremu znachorowi. Murzyn paznokciem wyskrobał z rowka ostrza odrobinę ciemnej mazi i roztarł ją na własnym języku. Długo mlaskał przymknąwszy powieki, po czym splunął zamaszyście na podłogę i mruknął:
– Kawirondo robią tę truciznę. Ona działa wolno, ale dobrze.
– Tak właśnie przypuszczałem – zafrasował się Mac Coy. – Czy panowie wycisnęli ranę?
– Pan Hunter przemył ją i zaraz zabandażował – wyjaśnił Tomek.
– Syn mój był przy nakładaniu pierwszego opatrunku – uzupełnił Wilmowski.
– Trzeba było mocno wyssać ranę – powiedział Mac Coy zaniepokojony. – Czy duży był upływ krwi?
– Wydaje mi się, że duży – odpowiedział Smuga.
– Ha, nic już tu nie poradzę. Musimy się zdać na… krajowych lekarzy – smutno powiedział Mac Coy.
– Zgoda, niech czarownicy robią swoje – uśmiechnął się Smuga.
– Z rozkazu kabaki polecam wam zająć się rannym – zwrócił się Mac Coy do Murzynów. – Postarajcie się przywrócić siły białemu człowiekowi, którego naród nigdy nie walczył z czarnymi ludźmi zamieszkującymi Afrykę.
– Skąd pan wie, że nasz naród nie walczył z afrykańskimi Murzynami? – zawołał zdumiony Tomek.
– Funkcję sekretarza młodego kabaki objąłem za zgodą władz angielskich. Jestem jednak Szkotem i cenię wszystkich ludzi walczących o swą wolność – odparł Mac Coy. – Sierżant Blake przysłał mi specjalną wiadomość. Wiedziałem więc, że mamy się spodziewać przybycia wyprawy Polaków, a ja przecież znam trochę waszą historię. Po moim wyjaśnieniu kabaka polecił przyjąć was z honorami należnymi przedstawicielom walecznego i przyjaznego Murzynom narodu.
– A więc po części panu zawdzięczamy tak gościnne przyjęcie – serdecznie powiedział Wilmowski.
Tomek nie miał czasu przysłuchiwać się dalszej rozmowie, uwagę jego pochłonęli czarownicy-znachorzy, zwani tak szumnie przez Szkota “krajowymi lekarzami”. Nucąc monotonną pieśń, sypali zioła i kawałki korzeni do garnka z wrzącą wodą, po czym wywar dali rannemu do wypicia. Z kolei zanurzyli w garnku jakieś gąbczaste rośliny, obłożyli nimi ranę na ramieniu, a następnie nakryli Smugę grubym kocem.
Z mocno bijącym sercem spoglądał Tomek na rannego. Grube krople potu wystąpiły mu na czoło. Wkrótce po wypiciu wywaru z ziół zapadł w mocny sen. Teraz czarownicy odkryli ranę, która pod wpływem okładu napęczniała i nabrała czerwono-żółtego koloru. Najstarszy z czarowników rozorał ją ostrzem noża opalonym w ogniu. Zaczął wysysać ustami krew i materię, wypluwając je na rozżarzone węgle. Ranny stękał przez sen. Murzyn ugniatał rękoma i ssał ranę przy akompaniamencie monotonnego śpiewu pozostałych czarowników.
Minęła długa chwila, zanim ukończyli dziwaczny zabieg. Z kolei obłożyli ranę liśćmi moczonymi w innym wywarze ziół i polecili pozostawić Smugę w spokoju aż do dnia następnego.
– Czy pan naprawdę sądzi, że ten rodzaj… kuracji może być skuteczny? – zapytał Wilmowski Szkota po wyjściu znachorów z chaty.
– Wszystko jest możliwe. W rzeczywistości biali ludzie nie zdołali poznać dotąd wielu tajemnic tego dziwnego lądu – odparł Mac Coy. – Kabaka przyjął wiarę anglikańską. Dlatego też jego czarownicy teraz nazywają się lekarzami. Niemal każdy z nich sporządził już niejedną truciznę, aby pomóc komuś przenieść się na inny, lepszy świat. Oni się doskonale znają na truciznach i potrafią sporządzać środki przeciwdziałające.
– Och, żeby im się tylko udało wyleczyć kochanego pana Smugę – westchnął Tomek.
– Nie trać wiary, młody kawalerze, ona najlepiej uzdrawia – odparł Mac Coy, po czym wdał się w rozmowę o Polsce oraz o zamierzeniach łowców.
Dopiero późnym wieczorem udali się podróżnicy na spoczynek, postanawiając czuwać na zmianę przy rannym przyjacielu. Po dziwacznym zabiegu znachorów sen Smugi stawał się coraz spokojniejszy. Nad ranem Wilmowski z zadowoleniem stwierdził, że temperatura niemal całkowicie opadła. Wkrótce Smuga otworzył oczy i powiedział do dyżurującego przy nim Tomka:
– Uf, nareszcie się wyspałem! Miałem sen, że tygrys bengalski z powrotem rozdrapał moją ranę.
– Tygrys zapewne przyśnił się panu, gdy czarownicy naprawdę ją rozdrapali i jeden z nich wyssał pełno krwi i materii – żywo odparł Tomek, ucieszony widoczną poprawą zdrowia rannego.
– Oni się na tym znają – przyznał Smuga. – Czy przybyli już Hunter i bosman?
– Tatuś twierdzi, że możemy się ich spodziewać lada chwila. Chciałbym, żeby byli z nami na audiencji u kabaki. Bosman wiele się spodziewał po wizycie u tutejszego króla.
– Prawda, chciałbym i ja pójść z wami.
– Nie wiadomo, czy to by panu nie zaszkodziło.
Wkrótce w chacie łowców znów się zjawił Mac Coy z “lekarzami”. Tym razem czarownicy zażądali, aby nikt postronny nie przyglądał się ich zabiegom. Mac Coy zaprowadził więc Wilmowskiego i Tomka do sąsiedniej izby, a następnie matą zasłonił otwór pomiędzy dwoma pomieszczeniami.
– Dlaczego się nie zgodzili, żebyśmy byli przy chorym? – zapytał Wilmowski.
– Wszyscy Murzyni Bantu wierzą, że każda choroba spowodowana jest rzuconym przez kogoś urokiem – wyjaśnił Szkot. – Są również przekonani o wielkiej władzy umarłych, od których woli zależy wyzdrowienie, deszcz lub urodzaj. Wydaje się im także, że niektórzy ludzie mogą czynić nadzwyczajne rzeczy, jak na przykład przyjmować postać jakiegoś zwierzęcia, niszczyć zasiewy, bydło sąsiadów bądź rzucać urok sprowadzający chorobę. Z tych zapewne powodów mają zamiar odczynić urok uniemożliwiający rannemu odzyskanie zdrowia. Oni nie lubią ujawniać przed obcymi swych obrzędów, czarodziejskich.
– Znam przesądy murzyńskie, ale przecież twierdził pan, że kabaka przyjął anglikanizm – zdumiał się Wilmowski.
Szkot uśmiechnął się i odrzekł:
– Niełatwa jest tutaj moja rola. Aby zdobyć zaufanie Murzynów, trzeba okazać wiele wyrozumiałości. To jest pionierska praca w dzikim kraju. Czym ja tu już nie byłem! Budowniczym, cieślą, stolarzem, lekarzem, rolnikiem, hodowcą bydła i plantatorem, krawcem, kucharzem, a nawet myśliwym. Przede wszystkim jednak trzeba umieć pozyskiwać sobie serca ludzi… Wyrozumiałość i tolerancja są najlepszą ku temu drogą. Czarownicy znają się na truciznach i potrafią leczyć ludzi porażonych jadem. Nikt przecież nie poniesie szkody, gdy znachor po zastosowaniu odpowiednich leków odczyni urok według dawnych wierzeń.
Podczas tej dziwnej rozmowy Tomek zaniepokojony o rannego przyjaciela wydłubał palcem dziurkę w macie i zerkał od czasu do czasu do sąsiedniej izby. Wypełniały ją dymy spalanych w ogniu ziół. Jadowity wąż wypuszczony z koszyka pełzał po glinianej podłodze w takt wybijany na bębenku przez jednego znachora, podczas gdy pozostali śpiewali, tańczyli i wykonywali rękoma ruchy, jakby coś za siebie rzucali. Potem znachorzy pochylali się nad ponownie uśpionym Smugą, przemywali ranę wywarem ziołowym, poili go jakimś płynem, nakrywali kocem i odkrywali, aż Tomkowi zaczęło się kręcić w głowie. Po dwóch godzinach “naczelny lekarz”, stary zasuszony Murzyn o pomarszczonej twarzy, poprosił ich do łoża rannego.
– Uciszyliśmy chorobę, ona usnęła pod wpływem naszych leków. Trzeba jednak czuwać, aby się nigdy nie obudziła – oświadczył czarownik.
– Czy to ma znaczyć, że nie udało wam się całkowicie wygnać choroby z ciała rannego? – zapytał z niepokojem Mac Coy.
– Nikt tego nie może zrobić, trucizna za długo była w człowieku, ale osłabiliśmy jej działanie. On silny i mocny jak baobab.
– A co będzie, jeżeli choroba się zbudzi? – spytał Mac Coy.
– Różnie może być. Noc zasłoni oczy, zwiąże ręce lub nogi, a może zamknie usta lub myśli… Różnie może być. Teraz niech pije przez siedem dni lek, a potem zobaczymy. Różnie może być.
Wilmowski obdarował czarowników upominkami, a gdy wyszli, zwrócił się do Szkota:
– Cóż to za diagnozę postawił ten dziwny lekarz? Nie mogłem zrozumieć jego słów.
Mac Coy wyjaśnił poważnie:
– Trucizna, którą nasycony był nóż, działa paraliżująco na nerwy. Może ona spowodować utratę wzroku, mowy, paraliż członków, a nawet głównych ośrodków mózgowych. Chory żyje, mimo że wiele jej się dostało do krwi. Nasuwa mi się też myśl, czy on nie był kiedyś uodporniony na działanie niektórych trucizn.
– Przyjaciel mój nie lubi opowiadać o swej przeszłości, lecz wspominał nam, że przebywał dłuższy czas wśród Murzynów w Afryce Równikowej. Możliwe, iż wtedy przyjaźnił się z czarownikiem. Smuga należy raczej do trochę niespokojnych duchów.
– A więc łowca dzikich zwierząt i… niezwykłych przygód? To istotnie wiele tłumaczy. Wierzmy, że wszystko się dobrze skończy.
W tej właśnie chwili rozległo się bicie w bębny i kotły, a wkrótce huknęły strzały karabinowe.
– Wasi przyjaciele przybyli do miasta – oznajmił Mac Coy.
– Hura! – krzyknął Tomek, któremu bardzo brakowało obecności wesołego bosmana. – Chodźmy ich jak najprędzej powitać.
CIEŃ TSE-TSE
Bosman Nowicki przy pomocy Tomka rozpakowywał skrzynię, w której przechowywali swe ubrania, i mówił:
– Kiedy statek zawija do portu, załoga ubiera się odświętnie przed wyjściem na miasto, bo prawdziwego pana poznasz po cholewach. Zaraz widać, że Bugandczyki to prawdziwie kulturalny naród, chociaż większość obywateli paraduje tylko w chałatach lub kozich skórach. Byle dzikusy nie zgotowałyby nam tak szykownego powitania. Jeżeli oni przyjmują nas w ten sposób jako Polaków, to powinniśmy wyglądać jak się patrzy. Sambo, przygotuj migiem wodę do wyszorowania grzesznego cielska!
– Musimy się pospieszyć, bo zaraz po południu mamy iść na audiencję do młodego kabaki – wtrącił Tomek.
– Co nagle, to po diable, ale nie bój się, brachu, będę wkrótce gotowy. Zerknij, co porabia pan Smuga.
Tomek wsunął się do sąsiedniej izby. Powrócił po chwili uradowany.
– Pan Smuga śpi, ale czoło ma zupełnie chłodne. Może ci znachorzy naprawdę mu pomogli? – oznajmił.
– Dziwna figura ten sekretarz kabaki – zauważył marynarz.
– Tatuś jest zdania, że to bardzo rozsądny człowiek. Najlepszy dowód, iż posiada tyle wiadomości o Polakach.
– Widocznie tak musi być, skoro stwierdza to twój szanowny tatuś, który rozprawia o wszystkim, jakby czytał z książki.
– Prędzej, prędzej! Katikiro przyszedł już po białego buanę – zawołał Sambo, wpadając zadyszany do izby. – Biały buana pójdzie do kabaki i będzie z nim długo rozmawiał. Oni już czekają.
– Popatrz, brachu! Bugandczyki zegarków nie mają, lecz punktualności przestrzegają jak strażak na wieży Kościoła Mariackiego w Krakowie, który tak sprawnie wytrąbi każdą godzinę, że według niego możesz regulować nawet najlepszy zegarek.
– To pan mówi, że oni naprawdę nie mają zegarków? – zdziwił się Tomek.
– To się wie, przecież takimi grubymi paluchami nie można złożyć drobnych części zegarka.
– Znów pan żartuje, a tam na nas czekają. Chodźmy prędzej!
Wyszli przed chatę, gdzie oczekiwali już na nich Wilmowski, Hunter i Masajowie z podarunkami przeznaczonymi dla kabaki i jego ministrów. Na czele pochodu ruszył Sambo z polską flagą, za nim udali się łowcy z katikiro i Mac Coyem.
Posiadłość kabaki otaczało wysokie ogrodzenie splecione z trawy słoniowej. Tuż przed bramą stał duży piec wybudowany z kamieni i gliny, a murzyńska służba podsycała płonący w nim ogień.
– A to pewno królewska piekarnia? – zagadnął bosman przyglądając się oryginalnemu piecowi.
– Pssst! – ostrzegawczo syknął Mac Coy. – W piecu tym dzień i noc pali się święty ogień kabaki, który gaśnie dopiero w chwili śmierci króla.
– Przecież Tomek mówił, że wasz młody kabaka jest wyznania anglikańskiego – cicho usprawiedliwiał się marynarz.
– Tomek dobrze pana poinformował, lecz należy pamiętać, że w Bugandzie tam-tamy zwołują wiernych na nabożeństwo…
– Czort się chyba w tym rozezna – mruknął bosman i zamilkł skonfundowany.
Pałac królewski stanowił obszerny, prymitywnie zbudowany drewniany dom. Uroczyste posłuchanie odbyło się w dużej sali. Kabaka Daudi Chwa miał około dziewięciu lat. Siedział na podwyższeniu pokrytym lamparcimi skórami, przyozdobiony sznurami szklanych pereł i ptasimi piórami. Z ramion jego spływał biały płaszcz. Prawa dłoń opierała się na misternie wykonanej włóczni.
Łowcy zbliżyli się do oryginalnego tronu. Młody kabaka podniósł się i wyciągnął do nich dłoń na powitanie. Tomek, gdy przyszła na niego kolej, uścisnął rękę króla, zerkając jednocześnie na szczerozłoty pas okalający biodra kabaki. Po tym uprzejmym powitaniu katikiro poprosił białych łowców, aby usiedli na żelaznych krzesłach ustawionych obok tronu. Rozpoczęły się oficjalne mowy, które im są dłuższe i bardziej kwieciście wygłaszane, tym bardziej zachwycają Murzynów.
Po wzajemnej wymianie uprzejmości Wilmowski wręczył kabace, ministrom i wodzom obecnym na posłuchaniu podarki. Złożyły się na nie dwa rewolwery, kilka stalowych noży, barwne materiały, szklane perły, drut miedziany, grzebienie oraz puszki konserw. Murzyni głośnymi pochwałami wyrażali swe zadowolenie. Tomek naraz podniósł się z krzesła. Najbliżej niego siedział bosman Nowicki, który spostrzegłszy ostrzegawcze spojrzenie Wilmowskiego, usiłował przytrzymać go za spodnie, ale już było za późno. Tomek bowiem, powziąwszy jakąś genialną – jego zdaniem – myśl, szybko zbliżył się do tronu kabaki i rzekł:
– Pan Mac Coy powiedział nam, że żywisz, królu, wiele sympatii dla Polaków, chciałbym więc ofiarować ci jakąś pamiątkę z Polski. W dniu wyjazdu z Warszawy na wyprawę do dalekiej Australii wuj podarował mi srebrny zegarek. Na jego kopercie wyryty jest obraz Starego Miasta, przyjmij ten upominek ode mnie.
Mówiąc to, wydobył z kieszeni swój ulubiony zegarek i podał kabace. Daudi Chwa niezupełnie dokładnie zrozumiał szybko wypowiedzianą mowę, lecz Hunter trącony w bok przez Wilmowskiego przyszedł Tomkowi z pomocą. Powtórzył jeszcze raz w narzeczu krajowców słowa chłopca.
Król wyciągnął rękę po dar.
– Niech pan wyjaśni, że po nakręceniu drugim kluczykiem zegarek wydzwania godziny – zawołał Tomek.
Hunter chrząknął zmieszany, lecz powtórzył wyjaśnienie. Łowcy odetchnęli z ulgą. Młody król z wielkim zainteresowaniem oglądał zegarek. Ministrowi oddał do potrzymania włócznię, potem wskazał na przymocowane do zegarka na łańcuszku dwa kluczyki i odezwał się po angielsku:
– Pokaż mi, jak to się robi!
Tomek zbliżył się do kabaki, nakręcił zegarek, a kiedy ten wydzwonił cichutko godzinę, Daudi Chwa klasnął z uciechy w dłonie i powiedział:
– Dziękuję ci! Bardzo ładny, zabiorę go do Anglii, gdy pojadę tam w przyszłym roku do szkoły.
– A to zabawne, ja też się uczę w Anglii. Może się tam spotkamy? – odparł Tomek.
Bosman Nowicki bawił się doskonale obserwując obydwóch chłopców, lecz Wilmowski i Hunter siedzieli jak na rozżarzonych węglach. Lada chwila mógł prysnąć uroczysty nastrój posłuchania. Widocznie katikirożywił te same obawy, gdyż chrząknął znacząco. Król zerknął na niego i natychmiast spoważniał, jakby przypomniał sobie dobrze wyuczoną rolę.
– Musisz przyjść do mnie sam, chcę porozmawiać z tobą o szkole – powiedział, nieznacznie mrugając do Tomka.
– Dobrze, przyjdę na pewno – obiecał Tomek i powrócił do swych towarzyszy.
Kabaka skinął głową na katikiro. Premier natychmiast zbliżył się do niego. Przez chwilę szeptali coś obydwaj, po czym katikiro oznajmił Tomkowi, że kabaka ma specjalnego myśliwego, który potrafi oswajać dzikie zwierzęta. Ponieważ łowcy przybyli tu łowić różne okazy, kabaka ofiaruje Tomkowi dwa młode oswojone hipopotamy54[54Rodzina hipopotamów obejmuje obecnie tylko dwa gatunki żyjące wyłącznie w Afryce. Są to: hipopotam (Hipopotamus amphibuis), który zamieszkuje gromadnie bagna, rzeki i jeziora Afryki Środkowej i hipopotam karłowaty (Choeropsis liberiensis). zamieszkujący Liberie. Gwinee. Nigerie i Sierra Leone. Hipopotam karłowaty żyje wyłącznie na lądzie w puszczy tropikalnej.] i poleci swemu nadwornemu myśliwemu wziąć udział w polowaniu białych podróżników.
Audiencja była skończona. W drodze powrotnej do kwatery łowcy wymieniali spostrzeżenia poczynione podczas wizyty u kabaki.
– Pomyślcie, jak ten mały szkrab rządzi sobie Murzynami – mówił bosman. – Kiwnie tylko, a ministrowie biją przed nim głowami o podłogę. Gdyby wszyscy królowie napotykanych po drodze plemion byli tak hojni, wywieźlibyśmy pół Afryki nie ruszywszy nawet małym palcem. Za stary zegarek Tomek raz dwa wycyganił dwa hipopotamy.
– Przede wszystkim wcale nie wycyganiłem ich od kabaki, a po drugie to był mój pamiątkowy zegarek – odciął się chłopiec. – Czy pan już zapomniał, ile trudu kosztowało nas odnalezienie go w kryjówce altanników w Australii?
– Prawda – przyznał marynarz.
Wilmowski zburczał bosmana dowiedziawszy się, że to właśnie on naopowiadał chłopcu, iż Bugandczycy nie mają zegarków i tym samym podsunął mu myśl ofiarowania podobnego upominku. Ostrzegł syna, aby w przyszłości nie mieszał się do oficjalnych rozmów z Murzynami. Okazało się jednak, że Tomek czynem swym zjednał dla członków wyprawy przychylność tak młodego kabaki, jak i jego ministrów. Następnego dnia kabaka ze swoją świtą złożył łowcom wizytę i zaprosił Tomka do siebie. Od tej pory Tomek bywał codziennym gościem młodego króla. Obydwaj bardzo się zaprzyjaźnili i odbyli wspólną wycieczkę w celu obejrzenia ofiarowanych przez kabakę hipopotamów.
Tomek cieszył się tym darem. Z zapałem opowiadał ojcu i przyjaciołom, jak to “grubasy” cały dzień przebywają w wodzie, a wieczorem wychodzą na ląd, gdzie myśliwy przygotowuje dla nich pożywienie w dużym drewnianym korycie. Uzgodniono, że łowcy zabiorą hipopotamy w drodze powrotnej.
Po tygodniu Smuga czuł się znacznie silniejszy i mógł odbywać samodzielnie dłuższe spacery. Teraz łowcy postanowili ruszyć w drogę. Wilmowski, Hunter i Smuga opracowali starannie dalszą marszrutę wyprawy. Wiodła ona wzdłuż rzeki Kotonga do Jeziora Jerzego, a dalej do Katwe nad Jeziorem Edwarda. Pomiędzy południowym krańcem Gór Księżycowych i północnym wybrzeżem Jeziora Edwarda znajdował się wąski pas równiny. Tędy właśnie postanowili wkroczyć do Konga55[55Kongo – dawne niepodległe państwo afrykańskie, utworzone w XIV w. w dolnym biegu rzeki Kongo, podporządkowało sobie większość sąsiednich państewek, m.in. Loangę. Upadło ostatecznie na przełomie XVIII i XIX w. Na obszarze państewka plemiennego Loanga powstała w 1960 r. Ludowa Republika Konga. Demokratyczna Republika Konga, do 1970 r. Zair (dawne Kongo Belgijskie), proklamowała swoją niepodległość w 1960 r. Większość ludności państwa stanowią Murzyni Bantu. Około 50 tyś. Pigmejów koczuje w lasach. Północ i środek kraju pokrywają dżungle, południe zaś sawanny.], gdzie w dżungli Ituri mieli tropić goryle i okapi.
W przeddzień wymarszu podróżnicy udali się do kabaki, aby podziękować za miłą gościnę. W imieniu władcy Bugandy katikiro wyznaczył dwudziestu silnych Murzynów. Mieli oni towarzyszyć karawanie jako tragarze. W obecności podróżników zapowiedział im, że w razie nieposłuszeństwa po powrocie do domu zawisną na gałęziach. Razem z tragarzami stawił się również myśliwy królewski, Santuru, by towarzyszyć im na łowach w charakterze doradcy.
Tomek oburzał się na surowość kabaki grożącego tragarzom śmiercią w razie nieposłuszeństwa, lecz Mac Coy zapewnił chłopca, że obecny kabaka jest bardzo łagodny i wyrozumiały w porównaniu ze swymi poprzednikami. Przecież królowie afrykańscy posiadali niemal nieograniczoną władzą nad wszystkimi poddanymi. Niedawne były to czasy, gdy przed i po pogrzebie wodza lub króla składano w ofierze ludzi, żeby umarły miał świtę, która by go wprowadziła na tamten świat. Na pogrzebach królów Ugandy i Lundy zabijano niejednokrotnie setki Murzynów.
W huku salw broni palnej karawana opuszczała stolicę Bugandy. Murzyni bili w kotły i bębny, powiewali dużymi flagami, chyląc je przed niesionym przez Samba polskim sztandarem. Karawana raźno rozpoczęła marsz. Sambo uszczęśliwiony honorami, jakimi darzono białych łowców w Bugandzie, ułożył nowy hymn pochwalny na cześć Tomka. Powiewając sztandarem śpiewał:
“Mały biały buana jest potężny jak wielka góra!
On zabił strasznego Czarne Oko,
nie boi się lwów i łapie żywe soko,
które służą mu jak wielki pies!
Biały buana nie boi się nawet słonia!
Każdy kabaka jest wielkim przyjacielem białego buany!
Biały buana sam jest wielkim kabaka białych i czarnych ludzi…”
Tomek puszył się jak paw słuchając pieśni. Spod oka spoglądał na bosmana, który od pobytu w Bugandzie nabrał wielkiego animuszu i surowym głosem popędzał tragarzy.
– Jakoś nagle stał się pan bardzo bezwzględny i stanowczy dla naszych Murzynów – zauważył Tomek.
– Podróże po obcych krajach kształcą człowieka – odparł chełpliwie bosman. – Widziałeś, jak ten nieletni kabaka krótko ich trzyma?
– Wstyd tak postępować, panie bosmanie! Tatuś mówi, że człowiek nie powinien nigdy znęcać się nad człowiekiem.
– Wierzę we wszystko, co mówi twój szanowny rodziciel – odparł bosman zmieszany słuszną uwagą druha i zaraz zmienił temat rozmowy: – Popatrz, ile tu pól uprawnych! Kukurydza, bataty, orzechy ziemne i trzcina cukrowa. Bydła zaś nie widać.
– Rozmawiałem z katikiro. Uganda przeżywa najazd skrzydlatych wrogów wyniszczających bydło i… ludzi – wtrącił Smuga. – Tse-tse nawiedziły kraj wolny dotąd od tych morderczych szkodników. Bydło pada, a ludzie umierają na śpiączkę. Wobec poważnej liczby przypadków do Ugandy przybyła specjalna komisja. Jej to właśnie asystuje lekarz z fortu w Kampali.
– A niech to zdechły wieloryb! Tego nam jeszcze brakowało! – zaniepokoił się bosman.
– Na tych terenach jesteśmy bezpieczni, lecz dalej na zachodzie zobaczymy niejedno – dodał Smuga.
– Nie jestem znów tak bardzo ciekaw tych much ani śpiączki. Tfu, na psa urok! – mruknął bosman i pospiesznie sięgnął po manierkę z rumem, który jego zdaniem, najlepiej uodporniał przeciwko wszelkim chorobom.
Tomek niespokojnie poruszył się w siodle; spod oka spojrzał na Smugę. Poważna twarz podróżnika upewniła go, że najwyższy czas założyć na siebie i Dinga ochronne ubranie z futerek.
Po jednodniowym marszu karawana przybliżała się do doliny Kotonga. – Droga stawała się coraz gorsza. Okolicę zalegały teraz trawiaste bagna rojące się wprost od płazów i gadów. Brzęczenie rozmaitych owadów rozlegało się wokoło, zwierzęta i ludzie nieraz zapadali po kolana w błoto, lecz jeszcze tego dnia karawana dobrnęła do brzegów rzeki, gdzie rozłożono obóz.
O świcie łowcy znów ruszyli na zachód wzdłuż koryta rzeki. Tomek jechał obok Smugi na czele karawany. Rozglądał się po piaszczystych, rozpalonych słońcem łachach i rozmyślał o orzeźwiającej kąpieli. Naraz Dingo warknął ostrzegawczo. Wierzchowce rzuciły się w bok parskając z przerażenia.
Smuga ściągnął konia cuglami. Karawana stanęła. Piaszczyste wybrzeże porastały rzadkie kolczaste krzewy. Podróżnik przez chwilę spoglądał na piaszczystą ławicę.
– Krokodyle! – zawołał.
– Gdzie? Gdzie? – niecierpliwie pytał Tomek.
Wilmowski, bosman i Hunter przybliżyli się do czoła karawany.
– Czy widzisz te bruzdy wyżłobione w piasku? To właśnie dzieło wleczonych po ziemi krokodylich ogonów. Krokodyle lubią drzemać na nagrzanym słońcem wybrzeżu – mówił Smuga.
Tomek śledził wzrokiem bieg wyoranych w piachu bruzd. Niektóre z nich ginęły w kolczastych krzewach, lecz jedna prowadziła do sporej wydmy. Chłopiec drgnął, dojrzawszy ledwo dostrzegalne, na pół zagrzebane w piachu popielato-zielonkawe cielsko. – Jest tam, na wierzchu wydmy! – zawołał.
– Ślady wskazują, że dość dużo ich tu jest – odparł Smuga. – Spojrzyj tam, na samym brzegu jest drugi krokodyl. Oho, spostrzegł nas i wędruje do rzeki!
Krokodyl uniósł się wolno na szeroko rozstawionych nogach. Ostrożnie zsuwając się z brzegu, powłóczył brzuchem oraz ogonem po ziemi i zabawnie kręcił środkiem tułowia.
– Ależ to prawdziwie leniwe zwierzę! – odezwał się Tomek, obserwując komiczną powagę, z jaką krokodyl dążył do wody.
– Tak sądzisz? – wtrącił Hunter. – Poczekaj, zaraz ci udowodnię, że krokodyle potrafią poruszać się szybciej, niż mógłbyś sobie wyobrazić.
Wziął do ręki karabin, wymierzył do krokodyla śpiącego na wydmie i strzelił. Fontanna piasku wytrysnęła tuż przed nosem potwora. W mgnieniu oka krokodyl stanął na wyprężonych nogach i błyskawicznie ruszył ku rzece. Całe ciało trzymał wysoko wzniesione, a tylko ogon wlókł się za nim bezwładnie po ziemi. Wkrótce skoczył do wody i natychmiast zniknął z pola widzenia. Huk strzału wyrwał ze snu kilkanaście innych krokodyli, które na wyścigi biegły teraz skryć się w rzece. Smuga zsunął się z konia z karabinem w ręku. Przyłożył broń do ramienia. Huknął strzał. Krokodyl biegnący najbliżej łowców kłapnął szczękami, po czym zarył się paszczą w piach. Lekko poruszał jeszcze ogonem, potem znieruchomiał. Inne bestie błyskawicznie zniknęły w rzece. Po chwili widać było z wody jedynie ich nozdrza i oczy, lustrujące tępym wzrokiem wybrzeże. Okazało się wkrótce, że mają znakomity wzrok i słuch, bo kiedy Murzyni z okrzykiem rzucili się w kierunku martwego zwierzęcia, krokodyle cicho jak duchy natychmiast całkowicie pogrążyły się pod wodą. Tylko słabiutkie koła fal świadczyły o obecności potwornych mieszkańców rzeki.
Łowcy pospieszyli za Murzynami, aby przyjrzeć się z bliska zdobyczy.
– Piękny strzał – pochwalił Hunter. – Kula przeszła przez dołek skroniowy i trafiła w mózg.
– Krokodyl dobrze się ustawił profilem, mogłem więc dokładnie wymierzyć w miejsce, gdzie skóra osłaniająca mózg jest najcieńsza – rzekł Smuga. – W innym wypadku tylko niepotrzebnie zmarnowałbym kulę.
– Nie wyobrażam sobie, żeby pan mógł chybić – wtrącił Tomek.
– Nie o to chodzi, mój drogi. Jeżeli pocisk trafia dokładnie w dołek skroniowy i niszczy mózg, śmierć zwierzęcia jest natychmiastowa. W przeciwnym razie kula ześlizguje się po twardym pancerzu głowy albo przebija ciało nie naruszając mózgu i tym samym nie paraliżuje ruchów zwierzęcia. Raniony krokodyl w większości przypadków potrafi się skryć w wodzie.
Murzyni podważyli krokodyla dzidami, przewrócili na szeroki grzbiet, po czym ostrymi nożami rozcięli skórę i zaczęli wykrawać całe połcie jasnoróżowego mięsa.
– Czy oni będą jedli krokodyla? – zdziwił się Tomek.
Hunter, który stał obok chłopca, wyjaśnił:
– Jedynie muzułmanie nie jedzą mięsa krokodyli, hipopotamów ani świń. Mięso krokodyli jest bardzo delikatne, a ogon stanowi przysmak kuchni tropikalnej. Osobiście chętnie zjem kawałek smakowitej pieczeni.
Murzyni owinęli mięso w korę i duże liście bananowców, aby upiec je w czasie południowego postoju. Karawana ruszyła wzdłuż rzeki rojącej się od krokodyli. Tomek, ciekaw wszystkiego, zasypywał towarzyszy pytaniami. Wkrótce wiedział już, że głównym pożywieniem żarłocznych bestii są ryby, lecz mimo to żadne stworzenie nie jest przed nimi bezpieczne, jeśli tylko się znajdzie w zasięgu ich morderczych potężnych paszcz. Krokodyl przyczajony na dnie rzeki lub jeziora śledzi czujnym okiem wybrzeże. Biada człowiekowi lub zwierzęciu, które nieopatrznie pochyli się nad wodą, by ugasić pragnienie. Ukryty na dnie potwór chwyta ofiarę błyskawicznym ruchem za nogę bądź głowę, ściąga w głąb i przytrzymuje tak długo, dopóki jej nie utopi. Wtedy dopiero rozpoczyna ucztę. Zęby w paszczy krokodyla służą jedynie do odrywania wielkich kęsów, które w całości przedostają się do żołądka, gdzie u dorosłych okazów znajduje się kilka kilogramów granitowych okruchów; one to dopiero rozcierają pokarm przez skurcz silnych mięśni w ścianie żołądkowej.
Tomek nasłuchał się straszliwych opowiadań o napaściach krokodyli na ludzi, kiedy więc wypatrzył stosowną chwilę, strzelił w wynurzający się z wody łeb. Woda zakotłowała się natychmiast wokół celnie trafionego zwierzęcia: inne krokodyle rzuciły się na martwego towarzysza, rozrywając go na ćwierci.
W godzinach południowych karawana zatrzymała się w pobliżu ławicy piaskowej na odpoczynek. Tomek i bosman włóczyli się po wybrzeżu, skracając sobie oczekiwanie na przygotowywany posiłek. Z zainteresowaniem przyglądali się leżącym w piasku całym masom muszelek ślimaków i małżów, a także wygrzewającym się w słońcu na kamieniach zwinnym i pięknym jaszczurkom o pomarańczowym karku, żółtym podgardlu i fioletowej główce. Ślady pozostawione przez nie na piasku prowadziły do gniazda gadów. Był to widocznie okres wylęgu, gdyż pod cienką warstwą ziemi bosman i Tomek znaleźli około trzydziestu jaj. Były one wielkości gęsich, lecz różniły się od nich jednakowym kształtem na obu końcach. Uważnie oglądając jaja, łowcy stwierdzili, że dość elastyczna skorupa ma silną błonę o małej zawartości wapna, a tym samym trudną do rozerwania. Z tego też powodu przy wykluwaniu się małych konieczna jest pomoc matki. Ciekawy jak zwykle bosman rozłupał jedno jajo, a wtedy obydwaj przyjaciele ujrzeli precelkowato zwiniętą drobną istotkę z niewielkim już, zanikającym workiem żółtkowym. Nie mieli czasu na dalsze obserwacje, ponieważ Sambo zawołał ich na posiłek, po którym karawana natychmiast ruszyła w dalszą drogę.
Po dwóch dniach marszu wkroczyli do zachodniej prowincji Ugandy. W pobliżu Jeziora Jerzego coraz częściej napotykali większe stada zwierząt. Różne rodzaje antylop pierzchały w step na widok ludzi, a w niewielkim trzęsawisku nie opodal rzeki podróżnicy spostrzegli stado słoni. Olbrzymy zatrzymały się, by popatrzeć na karawanę, później zaś ruszyły w las z największą obojętnością, lekceważąc ludzkie istoty. Tomek szybko wspiął się na wysoki kopiec termitów56[56Isoptera – rząd tropikalnych owadów obejmujący ponad 1000 gatunków. Żyją w wielkich zorganizowanych społeczeństwach. Niektóre gatunki budują olbrzymie i bardzo twarde budowle, zwane kopcem termitów. Żywią się przeważnie drzewem (celulozą) i dlatego są bardzo szkodliwe.], aby dłużej móc obserwować znikające w gąszczu słonie. Wkrótce znów dosiadł konia i rzekł:
– A to zabawne, byłem na kopcu termitów, a nie spostrzegłem na nim ani jednego owada!
– Termity, zwane również białymi mrówkami, budują długie tunele łączące ich mieszkanie z miejscami, w których znajduje się poszukiwana przez nie żywność. Dlatego też na zewnątrz kopca nie dostrzeżesz owadów – wyjaśnił ojciec.
– Jestem ciekaw, jak wygląda w środku ta dziwna budowla?
– Kopiec składa się z czterech części: komnaty królewskiej, izb czeladnych, dziecięcych oraz z pomieszczeń, w których termity hodują specjalne grzybki będące ich przysmakiem. Termity, tak jak mrówki, tworzą doskonale zorganizowane wspólnoty.
– Ruszamy w drogę! – zawołał Hunter.
Karawana kontynuowała marsz.
Zaledwie kilka kilometrów dzieliło łowców od Jeziora Jerzego, gdy Smuga zwrócił uwagę na przydrożne drzewa. Między rzadko rosnącymi mimozami i jasnokarmazynowymi akacjami unosiła się ogromna liczba najrozmaitszych owadów.
– O, do licha! Spójrzcie szybko na zwierzęta juczne – zawołał Smuga.
Tomek ujrzał krążącą nad osłami muchę trochę większą od zwyczajnej domowej, lecz o wielkich skrzydłach. – Czufna! Czufna! – krzyknęli Murzyni.
– Cóż to za mucha? – zapytał zaniepokojony chłopiec.
– Oto nasze pierwsze spotkanie z tse-tse – odparł Smuga.
Czufna opadła na kark osła. Kłapouch ukąszony do krwi zakwiczał i stanął dęba. W tej chwili Hunter zeskoczył z konia. Uderzeniem dłoni zabił żarłocznego owada. Podróżnicy w milczeniu przyglądali się tse-tse przypominającej wyglądem pszczołę. Jej brązowy tułów w tylnej części przecinały trzy żółte pasy.