143025.fb2 ?ledztwo wysokich obcasach - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

?ledztwo wysokich obcasach - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Rozdział 11

Mrugałam oczami, przetrawiając tę informację.

– Jak to nie żyje – powiedziałam. – Przecież do mnie strzelał.

– Cóż, teraz już do nikogo nie postrzela. Wsiadaj do dżipa. Jedziemy do motelu. Ty przodem.

Myślałam, że się przesłyszałam.

– Chcesz, żebym z tobą pojechała? Ramirez odwrócił się do mnie.

– I tak byś za mną pojechała, prawda?

Nie podobało mi się, że byłam aż tak przewidywalna.

– Tak.

– W ten sposób przynajmniej będę miał cię na oku. – Odwrócił się i ruszył do swojego samochodu.

Zebrałam się w sobie i, stukając obcasami, pobiegłam do dżipa. Szybko odpaliłam silnik, bo Ramirez już zawrócił na ulicy i czekał na mnie. Ruszyłam, wracając na autostradę tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Reflektory Ramireza cały czas pobłyskiwały w moim wstecznym lusterku.

Powrót do Północnego Hollywood zabrał nam ponad pół godziny. Miałam więc dość czasu, by przemyśleć, co oznacza dla mnie to najnowsze odkrycie.

Skoro Greenway został zastrzelony, to znaczy, że ktoś do niego strzelił. Cały czas zakładałam, że to on zabił swoją żonę. Ale jeśli to prawda, to kto zabił Greenwaya? Troje ludzi wiedziało, gdzie Greenway ukrył dwadzieścia milionów zielonych. Dwoje z nich nie żyło. Zacisnęłam szczęki, próbując powstrzymać szczękanie zębów, kiedy dokonywałam tych oczywistych obliczeń. To oznaczało, że została już tylko jedna osoba.

Richard.

Na drodze panował spory ruch i skupiłam się na jeździe, próbując nie roztrząsać w kółko tego faktu. Pozostały dwie możliwości i obie niezbyt mi się podobały. Albo Richard też leżał w jakimś kontenerze…

Albo to on pociągnął za spust.

Na tę myśl przeszedł mnie zimny dreszcz. Włączyłam ogrzewanie, chociaż na zewnątrz było ponad dwadzieścia stopni.

Richard, którego znałam, łączył uprane skarpetki w pary i zwijał je w idealne kulki, pił odtłuszczone mleko i nawet poprosił o pozwolenie, zanim mnie pierwszy raz pocałował. Richard, którego znałam, nie strzelał do ludzi.

Z drugiej strony Richard, którego znałam, nie miał żony.

Kiedy jechaliśmy z Ramirezem stotrzydziestkączwórką, przyszła mi do głowy jeszcze jedna straszna myśl. Dana i ja słyszałyśmy strzały. Wtedy myślałyśmy, że to Greenway do nas strzela. A jeśli było inaczej? Jeśli to ktoś strzelał do Greenwaya? Boże. To by oznaczało, że byłyśmy z Daną nausznymi świadkami morderstwa. Nagle wyobraziłam siebie, że zostaję objęta programem ochrony świadków i muszę chodzić w jakichś okropnych elastycznych spodniach jak Michelle Pfeiffer w Poślubionej mafii. Wzdrygnęłam się.

Wjechałam na parking przy Moonlight Inn, Ramirez tuż za mną. Motelowi goście znowu wylegli na zewnątrz. Przy drzwiach pokoi stali mężczyźni w poplamionych szlafrokach i kobiety w strojach podobnych do mojego. Metallica stał przed recepcją i rozmawiał z umundurowanym policjantem, który robił notatki w małym czarnym notesie. Zaparkowałam dżipa i wysiadłam. Ramirez postawił samochód za moim.

Kiedy Metallica mnie zobaczył, jego oczy zrobiły się okrągłe, a źrenice podejrzanie szerokie.

– To ona! – wrzasnął. – Jedna z tych szurniętych dziwek, o których wam mówiłem. To one zabiły tego gościa!

Policjant uniósł wzrok, instynktownie sięgając do kabury na biodrze.

– Zajmę się tym. – Ramirez stanął u mojego boku, dając gliniarzowi do zrozumienia, że ma sytuację pod kontrolą. Potem nachylił się i szepnął mi do ucha:

– Lucy, chyba musisz mi wyjaśnić to i owo. Przygryzłam wargę. Bez jaj.

Wymijając Metallicę, Ramirez zaprowadził mnie do opanowanej przez karaluchy „r c pcji”. Posadził mnie na twardym plastikowym krześle, a sam oparł się o blat z formiki, krzyżując ręce na piersi.

– Wygląda na to, że nie uda mi się uniknąć papierkowej roboty. Lepiej mi opowiedz, co się tu dzisiaj właściwie wydarzyło.

Próbowałam rozszyfrować wyraz twarzy Ramireza w migoczącym świetle neonu z napisem Moonlight Inn. Bez powodzenia. Nie wiedziałam, czy jestem przesłuchiwana w charakterze podejrzanej, świadka czy może tylko uroczego, malutkiego wrzodzika na tyłku.

Obejrzałam w życiu wystarczająco dużo seriali, żeby wiedzieć, iż kiedy gliniarz zaczyna z tobą taką gadkę, pierwsze, co powinnaś zrobić, to zadzwonić do swojego prawnika. Biorąc pod uwagę, że mój prawnik przepadł jak kamień w wodę, złamałam się pod przenikliwym spojrzeniem Ramireza i wyśpiewałam mu wszystko, łącznie z opowiedzeniem o tym, jaki wyraz oczu miała Dana, kiedy zaciskała palce na koszulce Metalliki.

Ramirez nawet nie mrugnął okiem. Nie uśmiechnął się półgębkiem. Kompletnie nic. Znowu przygryzłam wargę. Miałam nadzieję, że dobrze zrobiłam, mówiąc mu wszystko.

– I co teraz? – zapytałam.

– Teraz wrócisz do domu i pozwolisz mi zająć się tą sprawą. Nie chcę więcej widzieć dziwek, czerwonych dżipów ani designerskich butów, dopóki to wszystko nie zostanie wyjaśnione. Zrozumiano?

Kiwnęłam potulnie głową.

– Aha. Jeśli z jakiegoś powodu Richard się z tobą skontaktuje, masz do mnie natychmiast zadzwonić. Nie robić sobie najpierw manikiuru, tylko natychmiast łapać za telefon.

Jeszcze raz skinęłam głową, choć uważałam uwagę na temat manikiuru za zupełnie zbyteczną.

Z dwudziestki wyłonił się mój znajomy technik z nieodłącznymi czarnymi torbami. Zaczął głośno schodzić po schodach.

– Zaczekaj tu – zarządził Ramirez, wyszedł z recepcji i zatrzymał technika u dołu schodów.

Ten jeden raz zrobiłam, jak mi kazano. Objęłam się ramionami i nadstawiłam uszu, starając się wyłapać przez otwarte drzwi, o czym mówią. Niestety, wszystko, co usłyszałam, to „próbki włosów”, „odciski” i „sprawdzimy to w laboratorium”, co w sumie niewiele mi powiedziało.

Kiedy Ramirez skończył rozmawiać z technikiem, podszedł do grupki mężczyzn stojących przy czarnej furgonetce z napisem „Koroner”. Wzdrygnęłam się.

Okay, nie darzyłam Greenwaya szczególną sympatią. Ale jeszcze wczoraj rozmawiałam z nim przez telefon. Myśl, że w jednej chwili ktoś jest, a w następnej już go nie ma, wytrącała mnie z równowagi. W każdej chwili mogło to spotkać także mnie. Znowu poczułam się jak głupia blondynka z horroru, o której wszyscy wiedzą, że jeszcze przed końcem drugiej sceny będzie uciekała przez trawnik w samej bieliźnie, ścigana przez mordercę z siekierą. Tyle że teraz nie miałam bladego pojęcia, kim jest mój morderca.

Najwyraźniej Greenway nie popełnił samobójstwa. Trochę trudno byłoby wyrzucić własne martwe ciało do kontenera na śmieci. Mimo to naprawdę nie mogłam wyobrazić sobie mordercy z twarzą Richarda. Richard nie jest zabójcą. Jest prawnikiem. Tak, wiem, nie jest kryształowo czysty, ale nie jest też mordercą. Musiało istnieć jakieś inne wytłumaczenie.

Nie byłam pewna, czy Ramirez zamierzał zadać sobie trud znalezienia takowego. Nie trzeba było geniusza, żeby się zorientować, że Richard nie jest już tylko „osobą powiązaną ze sprawą”. Szczerze mówiąc, kiedy do Ramireza i ekipy koronera dołączył technik, odniosłam niejasne wrażenie, że Richard właśnie awansował na głównego podejrzanego.

Ramirez odłączył się od grupy, przeciął popękany asfalt i wrócił do recepcji. Stanął przede mną, przyglądając mi się badawczo.

– Na pewno nie wchodziłaś do pokoju Greenwaya? Przeszedł mnie dreszcz.

– Na pewno. A co?

Nie odpowiedział, tylko skrzyżował ręce na piersi.

– Słuchaj, wiem, że wcześniej nie byłaś ze mną szczera, ale przyszedł czas, żeby powiedzieć prawdę.

– Nigdy nie byłam w pokoju Greenwaya. Mówiłam ci, że zapukałyśmy, a potem usłyszałyśmy strzał i uciekłyśmy. Dlaczego o to pytasz? Co on ci powiedział? – Starałam się spojrzeć ponad jego ramieniem na technika. Prawdę mówiąc, trochę mnie ubodło, że mógł zwrócić się przeciwko mnie, po tym jak zawarłam dosyć intymną znajomość z jego rolką.

– Znaleźliśmy w pokoju Greenwaya blond włosy. A na wykładzinie zostały ślady butów, które według technika zrobiły szpilki.

Spojrzałam na swoje buty.

– Dla twojej wiadomości, to nie są szpilki. Mają za grube obcasy. Zmrużył oczy, ale pozostał niewzruszony.

– Chyba nie myślisz, że miałam z tym coś wspólnego? Że to ja go zabiłam?

– Sam nie wiem, co myśleć. Twój chłopak, o którym prawie nic nie wiesz, znika, podobnie jak dwadzieścia milionów dolarów, a ten facet – wskazał na Metallicę – twierdzi, że widział, jak ty i twoja przyjaciółka odwiedziłyście dziś Greenwaya w jego pokoju. Technik potwierdza, że jakaś blondynka, ze słabością do wysokich obcasów, była w tym pokoju na tyle niedawno, że na wykładzinie nadal są ślady jej butów.

– Pogadaj z nim – wyrzuciłam z siebie. – Ma próbkę moich włosów. Powie ci, że tamte nie są moje. Musisz mi uwierzyć: nie mam z tym nic wspólnego.

Ramirez westchnął.

– Chcę ci wierzyć, ale nie ułatwiasz mi sprawy. Co, u licha, mam powiedzieć swoim przełożonym? Nie wspominając o mediach?

– Powiedz im, co chcesz. Nie zabiłam Greenwaya. Jeszcze raz westchnął, po czym potarł skronie.

– Czy teraz pojedziesz wreszcie do domu?

– Z radością. – Zbierało mi się na płacz, ale z dumą stwierdzam, że udało mi się opanować. Ostatnią rzeczą, jakiej chciałam, to rozpłakać się przed Złym Gliną.

– To dobrze. I nie zrozum tego źle, ale trzymaj się ode mnie z daleka, okay?

– Nie ma sprawy – powiedziałam ostrzej, niż zamierzałam. Przynajmniej dając emocjom upust w złości, powstrzymałam niekontrolowany wybuch łez.

Odwróciłam się i przeszłam przez parking z największą godnością, na jaką stać fałszywą dziwkę w butach na dziesięciocentymetrowym obcasie. Nie uwierzycie, ale w chwili gdy zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu kluczyków, poczułam na karku dużą, ciężką kroplę deszczu. Spojrzałam w dół i zobaczyłam więcej kropli, rozbijających się o asfalt, a mokre powietrze nagle zaczęło pachnieć olejem silnikowym. Padało. Super. Jeszcze jedna rzecz, co do której się dzisiaj pomyliłam.

Pierwszą pomyłką było pozwolenie, by Dana przebrała mnie za dziwkę. Myliłam się też, sądząc, że na własną rękę uda mi się odnaleźć zabójcę.

Kolejny błąd popełniłam, postanawiając zaufać Ramirezowi. No i pomyliłam się co do deszczu. Przeklęłam bogów pogody oraz protekcjonalizm Ramireza, znalazłam kluczyki i wsiadłam do dżipa. Wyjechałam z parkingu i dopiero na ulicy pozwoliłam, by z moich oczu popłynęły łzy.

Aż do tej pory myślałam, że całkiem twarda ze mnie sztuka. Nie pękałam, choć do mnie strzelano, groziło mi aresztowanie i podejrzewałam, że jestem w ciąży. Jednak teraz, kiedy nagromadzone emocje zaczęły ze mnie spływać wraz ze łzami, nie potrafiłam nad nimi dłużej zapanować. Nie wiedziałam, czy płaczę, bo słyszałam, jak zastrzelono człowieka, czy może dlatego, że mój kłamliwy były chłopak był teraz głównym podejrzanym o zabójstwo. A może płakałam dlatego, że Ramirez pomyślał, że mogłam mieć z tym coś wspólnego, nawet jeśli jego matka myślała, że bzykamy się jak króliki. A może chodziło o wszystko razem. O cały ten pokręcony, okropny wieczór. Wszystko wymykało mi się spod kontroli, a ja nie mogłam nic zrobić. Czułam się bardzo samotna i bezbronna. Z niechęcią przyznaję, że zachowywałam się jak baba, kiedy tak ryczałam, jadąc czterystapiątką.

Płakałam tak bardzo, że zabrało mi chwilę, zanim zauważyłam we wstecznym lusterku znajomo błyskające światła. Zamrugałam, otarłam łzy i zobaczyłam, że na ogonie siedzi mi patrol drogówki. Cholera. Zerknęłam na szybkościomierz. Sto dwadzieścia na godzinę. Cholera do kwadratu.

Spróbowałam wziąć się w garść, zwolniłam i zatrzymałam się na poboczu. Opuściłam osłonę przeciwsłoneczną z lusterkiem i zaczęłam ścierać z policzków ciemne smugi tuszu. Fuj. Wyglądałam jak miś panda. Ciągle jeszcze pociągałam nosem, kiedy do samochodu podszedł policjant i gestem nakazał mi opuszczenie szyby.

– Dobry wieczór – powiedział, opierając się łokciami o drzwi. Był gładko ogolony i wyglądał na jakieś dwadzieścia lat. Miał jasnoniebieskie oczy i okrągłe policzki, które sugerowały, że być może nigdy nie wyrośnie z dziecięcej pyzatości. W kieszeń koszuli miał wetkniętą krótkofalówkę, a jego odznaka wyglądała, jakby ją często polerował.

Kiedy zobaczyłam odznakę, nie mogłam się dłużej powstrzymać i znowu wybuchnęłam płaczem. Tak, wiem, nie tak powinna się zachowywać dziewczyna Bonda. Ale mandat za przekroczenie prędkości było fatalnym uwieńczeniem koszmarnego wieczoru. Było mi tak cholernie żal samej siebie, że żadna ilość rozmazanego tuszu nie była w stanie zahamować powodzi moich łez.

Biedny policjant wyglądał prawie tak żałośnie, jak ja się czułam, i gdybym nie była akurat zajęta swoją histerią, zrobiłoby mi się go żal.

– Przykro mi proszę pani, ale muszę zobaczyć pani prawo jazdy i dowód rejestracyjny.

Wyjęłam prawo jazdy z torebki, a dowód rejestracyjny ze schowka i podałam mu, ciągle szlochając.

– Przykro mi, proszę pani – stwierdził ze skrępowaniem policjant – ale będę musiał wypisać pani mandat.

Spróbowałam zebrać się do kupy.

– Nie – dwa pociągnięcia nosem – wszystko w porządku. Jak szybko jechałam?

– Sto dwadzieścia.

– Och, tak mi przykro. – Znowu zaczęłam pochlipywać. – Chodzi o to, że… jestem ubrana jak dziwka. A naprawdę nie cierpię spandeksu.

I widziała mnie w tym matka Ramireza. Ma rację, zawsze lubiłam swoje nogi. Ale jeśli jestem w ciąży z Richardem, mogę się z nimi pożegnać. A potem zaczęło padać. Deszcz bardzo szkodzi fioletom.

Policjant po prostu się we mnie wpatrywał.

– Czy pani coś piła?

– Nie. Nie piłam. Tylko dietetyczną colę w barze. Ale potem zjawił się Ramirez i miałam ochotę na martini. Ale nie mogłam się napić z powodu mupeta. Och, i moja aura jest teraz zrujnowana. Może pan w to uwierzyć, panie władzo? Przecież w LA nigdy nie pada.

– Będę musiał poprosić, żeby dmuchnęła pani w alkomat.

– Boże. Nie mogę iść do więzienia. Niech pan na mnie spojrzy, panie władzo. Jestem prostytutką!

– Proszę wysiąść z samochodu. – Cała życzliwość zniknęła z jego oczu, a ręka zawisła w pobliżu kajdanek przy pasku. Najbardziej na świecie, policjanci z drogówki nie znoszą pijanych kierowców. A tym bardziej pijanych prostytutek kierowców.

– Proszę, nie jestem pijana. Ja tylko… ja tylko… – Szukałam odpowiednich słów, żeby opisać mu swój okropny wieczór, ale w głowie miałam pustkę. – Jestem… jestem dziewczyną detektywa Ramireza!

Boże. Dlaczego to powiedziałam?

Policjant popatrzył na mnie z powątpiewaniem, ale odsunął rękę od kajdanek.

– Detektywa Ramireza? Postanowiłam trzymać się tej wersji.

– Tak, pracuje w wydziale zabójstw. Może pan to sprawdzić.

– Zna pani numer jego odznaki?

Cholera. Numer odznaki. Nagle przypomniałam sobie jego służbową wizytówkę, którą nadal miałam w torebce.

– Chwileczkę. – Złapałam torebkę i wyrzuciłam na siedzenie pasażera całą jej zawartość. Była tam komórka, tampon, szminka, odświeżasz do ust w pastylkach, trochę drobnych i służbowa wizytówka Ramireza. Odczytałam numer.

– 2374. – Podałam wizytówkę policjantowi.

Wziął ją ode mnie i wrócił do radiowozu. Obserwowałam go we wstecznym lusterku, modląc się, żeby nie zadzwonił do Ramireza, by zapytać go, czy rzeczywiście chodzi z dziwką histeryczką. Na szczęście wcisnął tylko parę klawiszy na klawiaturze komputera, po czym wrócił, najwyraźniej zadowolony z wyniku.

– W porządku – powiedział, oddając mi wizytówkę wraz z dowodem rejestracyjnym i prawem jazdy. – Tym razem dam pani tylko ostrzeżenie. Ale proszę zdjąć nogę z gazu. I, eee, proszę się nie martwić – dodał skrępowany. – Wszystko będzie dobrze.

Przełknęłam ślinę.

– Dziękuję. – Pociągnęłam nosem. Tak naprawdę wcale mu nie wierzyłam. Wszystko było tak dalekie od „dobrze”, że musiałabym jechać z przesiadką w Cincinnati, żeby tam dotrzeć.

Kiedy radiowóz włączył się z powrotem do ruchu, postanowiłam wziąć się w garść. W końcu musiałam wrócić do domu. Zrobiłam kilka głębokich oddechów, które pomogły mi opanować łkanie, i ruszyłam.

Jechałam powoli śliskimi ulicami, patrząc, jak deszcz zbiera się w rynsztokach i tworzy minirozlewiska w nienawykłym do opadów Los Angeles. Kiedy dojechałam do domu, lało już jak z cebra. Nakryłam głowę starym egzemplarzem „Vogue'a”, który znalazłam na tylnym siedzeniu, głośno stukając obcasami, wbiegłam po schodach i schroniłam w cichym mieszkaniu.

Nie miałam już siły na odczuwanie przerażenia, samotności ani żadnych innych emocji, które targały mną przez cały wieczór. Jedyne, czego pragnęłam, to znaleźć się w ciepłym, wygodnym łóżku i włączyć starego dobrego Lettermana, który ukołysze mnie do snu. Zrzuciłam mokry spandeks, naciągnęłam koszulkę Lakersów i otuliłam się kołdrą. Zasnęłam, nie doczekawszy nawet pierwszego gościa programu.

Siedziałam na brzegu basenu i patrzyłam, jak mężczyzna zalicza kolejne długości. Nie mogłam oderwać wzroku. Jego długie, lśniące ręce cięły wodę, a mięśnie grzbietu napinały się, gdy płynął ku przeciwległej ścianie basenu. Przypominało mi to reklamę Cool Water: oglądałam jego ruchy jakby w zwolnionym tempie, widziałam wyraźnie każdy naprężony mięsień. Kiedy dotarł do końca basenu i zaczął płynąć z powrotem w moją stronę, poczułam na ciele krople wody. Padało. Ciężkie, przejrzyste krople deszczu rozbijały się o połyskliwą taflę wody, wygrywając rytmiczną melodię.

Mężczyzna podpłynął bliżej. Pochyliłam się nad krawędzią basenu, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Nagle uświadomiłam sobie, że mam na nogach o trzy rozmiary za małe buty za kostkę z kolekcji Strawberry Shortcake. Potknęłam się o błyszczące sznurówki i poleciałam do wody. Miałam wrażenie, że spadam w nieskończoność, a tymczasem deszczowa orkiestra zwiększyła tempo, wygrywając przejmującą uwerturę do opery Wilhelm Tell. Wrzasnęłam i mężczyzna przestał płynąć. Wyciągnął ręce, żeby mnie złapać. Właśnie wtedy na jego prawym bicepsie zauważyłam wytatuowaną czarną panterę.

Otworzyłam oczy i gwałtownie się poderwałam. Gorączkowo rozejrzałam się wokół, jakbym się spodziewała, że mężczyzna z mojego snu za chwilę się zmaterializuje. Ale zobaczyłam tylko pomiętą pościel, ostre światło wpadające przez okna i wilgotny spandeks na podłodze. Jedyne, co pozostało z mojego snu, to dźwięki uwertury do opery Wilhelm Tell, które dochodziły z mojej torebki. Przetarłam oczy i wygrzebałam z torebki komórkę.

– Halo? – wymamrotałam, nadal dochodząc do siebie po bliskim spotkaniu z wytatuowanymi mięśniami Ramireza.

– Nie ma go. – Moje uszy zaatakował piskliwy skrzek.

– Mama? – Wychyliłam się, żeby zerknąć na zegar w kuchni. Szósta trzydzieści. Jęknęłam.

– Maddie, nie ma klifu. Po prostu nie ma.

Zamrugałam zaspanymi oczami, próbując zrozumieć, o czym ona mówi.

– Czego nie ma? Jakiego klifu?

– Klifu w Malibu – zaskrzeczała. – Na którym miałam wziąć jutro ślub! Nie ma go. Deszcz spowodował osunięcie się ziemi i w nocy cały klif zjechał do oceanu. Została po nim tylko wielka kupa kamieni i błota. Co ja teraz zrobię?

Och. Chodziło o ten klif.

– Mamo, tylko bez paniki. Coś wymyślimy. Dzwoniłaś już do kogo trzeba w Malibu?

– Tak, tak. Zadzwoniłam z samego rana. Powiedzieli, że zwrócą pieniądze, ale Maddie, gdzie my teraz weźmiemy ślub? Boże. To wina twojej babci. Powiedziała, że powinniśmy pobrać się w kościele. Powiedziała, że Bóg nigdy mi nie wybaczy, jeśli nie wezmę ślubu w katolickim kościele. No i zobacz. Tak rozzłościliśmy Boga, że teraz niszczy Malibu.

Huczało mi w głowie, czułam, że potrzebuję podwójnego mocha espresso.

– Gdzie jesteś, mamo?

– W Fernando's.

– Okay, daj mi dwadzieścia minut. Przyjadę do ciebie i coś wykombinujemy.

– Już nic się nie da zrobić, Maddie. Sporo słyszałam o katolickich klątwach. Jestem przeklęta. To małżeństwo jest przeklęte. Boże. Przeze mnie Ralph też jest przeklęty.

– Rozłączam się, mamo.

Klapnęłam z powrotem na łóżko i zamknęłam oczy. Miałam nadzieję, że to tylko sen i że tak naprawdę dopiero się obudzę. Leżałam tak dobre pięć minut, po czym uchyliłam jedno oko. To nie był sen. Cholera.

Jakimś cudem udało mi się zawlec moje umęczone ciało do łazienki. Wzięłam prysznic, wysuszyłam włosy i zrobiłam lekki makijaż, nawet nie krzycząc z przerażenia na widok swoich podpuchniętych oczu. Po tym jak się wczoraj spłakałam, wyglądałam jak wypłosz. Postanowiłam, że koniec z użalaniem się nad sobą. Moje oczy nie zniosą ani jednej łzy więcej. Szybko wciągnęłam jasnoniebieską sukienkę na ramiączka i srebrne klapki na niskim obcasiku. Tak przygotowana, mogłam wreszcie pokazać się światu.

Sprawdziłam jeszcze automatyczną sekretarkę, na wypadek gdyby Ramirez zostawił wiadomość, że Richard jest w areszcie, złapałam kluczyki i poszłam do samochodu.

Piętnaście minut później zajechałam pod Fernando's. Zaparkowałam na niemal pustej ulicy (w Beverly Hills nikt nie wstaje przed dziesiątą – wyjątkiem jest dzień rozdania Oscarów) i weszłam przez szklane drzwi do środka.

– Skarbie, dzięki Bogu, że jesteś! – przywitał mnie Marco. Dziś jego włosy były zebrane w kolce jak u jeża, a eyelinera użył jeszcze więcej niż zazwyczaj. Nachylił się i konspiracyjnym szeptem powiedział: – Posadziłem twoją mamę na zapleczu. Doprowadza nas do obłędu. Po prostu druga Whitney Houston.

– Gdzie Ralph?

– Fernando – poprawił mnie z naciskiem Marco – zajmuje się klientką. Już prawie skończył. – Wskazał na jedyne stanowisko zajęte o tej nieludzkiej porze. Podrabiany Tatuś robił płukankę niskiej Latynosce.

– Pani Lopez. Mama Jen. – Marco kiwnął uroczyście głową. – Zawsze przychodzi tak wcześnie, żeby uniknąć paparazzich.

– Rozumiem.

– Chodź. Z twoją mamą jest ta wróżka, ale nie wiem, czy bardziej nie szkodzi, niż pomaga. Powiedziała, że miała wizję tornada.

Przewróciłam oczami, modląc się w duchu, żeby pani Rosenblatt powstrzymała się dzisiaj od uwag na temat mojej aury. Niestety Bóg olał moją modlitwę (pewnie nie bez znaczenia był fakt, że od jakichś pięciu lat nie byłam u spowiedzi). Weszliśmy z Marco na zaplecze.

– Twoja aura wygląda koszmarnie. Byłaś wczoraj na deszczu? – Pani Rosenblatt przyjrzała mi się spod zmrużonych powiek.

– Trochę.

Otworzyła usta, żeby ostrzec mnie przed zagrożeniem, jakie niesie za sobą przemoczona aura, ale byłam szybsza.

– Tak, wiem. Deszcz szkodzi fioletom.

Zmierzyła mnie od góry do dołu z takim wyrazem twarzy, jakbym była trędowata.

– Och, skarbie, twoja aura jest bardziej niż fioletowa. Postanawiając nie roztkliwiać się nad stanem mojej aury, nachyliłam się i pocałowałam mamę w policzek.

– Tak mi przykro z powodu klifu.

Mama wyglądała, jakby płakała jeszcze bardziej ode mnie. Jej twarz pokrywały czerwone plamy, jakby spędziła weekend na deptaku w Venice bez kremu z filtrem. Nadal miała na sobie nocną koszulę, a do tego trencz, niebieskie podkolanówki i buty Nike. Wyglądała żałośnie i komicznie zarazem.

– W Malibu było tak pięknie – pociągnęła nosem.

– Ale za to kawał drogi – powiedziałam, starając się znaleźć pozytywne strony sytuacji. – Może uda nam się znaleźć coś bliżej?

– Może – wydusiła piskliwym głosem mama. Wyciągnęła z kieszeni garść chusteczek higienicznych i wydmuchała nos.

– Z jednodniowym wyprzedzeniem? Skarbie, chyba śnisz – wtrącił się Marco. Spiorunowałam go wzrokiem.

– Och, na pewno coś się znajdzie. – Zerknęłam na mamę. Jej mina przypominała gejzer na chwilę przed wybuchem.

– Albert powiedział, że w okręgu Los Angeles niczego już nie ma – oznajmiła pani Rosenblatt.

– Kim jest Albert?

– To mój duchowy przewodnik.

Super. Tylko tego nam brakowało. Duchowego przewodnika pesymisty.

Na wypadek gdyby Albert jednak się mylił, poprosiłam Marca, żeby przyniósł książkę telefoniczną okręgu Los Angeles. Chyba sobie wyobrażacie, z jaką wyższością popatrzyła na mnie pani Rosenblatt, kiedy pół godziny później, po sprawdzeniu wszystkich namiarów, okazało się, że nic nie ma. Nikt nie był w stanie wyprawić wesela na tyle osób w tak krótkim czasie.

– Albert nigdy się nie myli – poinformowała mnie pani Rosenblatt. – Za życia był redaktorem odpowiedzialnym za wiarygodność informacji publikowanych w „New York Timesie”.

Zmusiłam się, by ją zignorować.

– Może spróbujmy poszukać czegoś w Orange County? Albo w Ventura?

Marco przytachał kolejne książki. Sam wziął się do studiowania okręgu Riverside, pani Rosenblatt wzięła Orange, ja Venturę. Mama, która siedziała w kącie, łyknęła tabletkę uspokajającą.

W chwili kiedy dołączył do nas Podrabiany Tatuś, chwaląc się, że odrosty pani Lopez nigdy nie wyglądały lepiej, Marco trafił w dziesiątkę. Nie było to może nic specjalnego, ale mały hotelik w Riverside dysponował ogródkiem, w którym czasem organizowano wesela. Jakaś para odwołała imprezę w ostatniej chwili, po tym jak niedoszła panna młoda znalazła w pikapie pana młodego nie swoją bieliznę Victoria's Secret. Tak więc ogródek był wolny na jutrzejsze popołudnie. W hotelu powiedzieli, że mają nadal stoły i krzesła, które wypożyczyli na odwołane wesele, więc wszystko będzie cacy. O ile nie będzie padać. Mama przeżegnała się na te słowa, ale pani Rosenblatt zapewniła ją, że według Alberta nie będzie ponownie padać aż do listopada. Ja ze swojej strony obiecałam, że na wszelki wypadek sprawdzę prognozę na kanale meteorologicznym.

Zażegnawszy kryzys weselny, wróciłam do domu. Światełko na mojej automatycznej sekretarce błyskało jak oszalałe. Pierwsza wiadomość była od Tot Trots. Pytali, dlaczego jeszcze nie dostali projektów kolekcji Strawberry Shortcake. Popatrzyłam skruszona na mój stół kreślarski i skasowałam wiadomość.

Następny nagrał się Ramirez. Przygryzłam wargę, starając się nie przypominać sobie obrazów z mojego snu, kiedy jego głos wypełnił moje mieszkanie.

– Mówi twój chłopak. Na przyszłość zdejmij nogę z gazu, okay? – Koniec wiadomości. Nie umiałam powiedzieć, czy był bardziej rozbawiony, czy zirytowany moją wczorajszą akcją z drogówką. Wytłumaczyłam sobie, że to bez znaczenia. Dopóki na horyzoncie nie pojawi się słowo „nakaz”, nie ma znaczenia, co Ramirez o mnie myśli.

Mimo to zamiast skasować tę jego wiadomość, zachowałam ją, po czym przeszłam do kolejnej.

Od Dany. Dana pytała, czy: a) jest złą osobą, bo przespała się z Liao na pierwszej randce; b) czy było coś w wiadomościach na temat aresztowania Greenwaya.

Miałam wrażenie, że minęły całe wieki, od kiedy rozstałyśmy się w Mulligan's. Nie byłam pewna, czy uda mi się w przystępny sposób zapoznać ją z wydarzeniami wczorajszego wieczoru. W każdym razie nie przed kawą.

Zbyt zmęczona, żeby wlec się do Starbucks, wsypałam dwie porządne miarki French Roast do ekspresu i włączyłam telewizor, licząc na aktualne informacje o sprawie Greenwaya w południowym wydaniu wiadomości. Wysłuchałam sprawozdań o dwóch napaściach w Compton, zagrożeniu lawiną błotną w Hollywood Hills i jakiejś gwiazdce aresztowanej za jazdę po pijaku. Nic o Greenwayu czy Richardzie. Powinno mnie to uspokoić, bo brak wiadomości oznaczał, że Richard nie trafił za kratki. Jednak zamiast ulgi czułam jedynie podenerwowanie.

Przyznaję bez bicia, że nie jestem cierpliwą osobą. Byłam jednym z tych dzieciaków, które grzebią po szafach, by podejrzeć gwiazdkowe i urodzinowe prezenty. Po pierwszej randce nigdy nie mogę się doczekać aż facet zadzwoni (mimo że dwukrotnie czytałam Zasady. Sekretny poradnik, jak zdobyć mężczyznę właściwego i raz udało mi się nawet wytrzymać całe trzy godziny), i choć obiecywałam sobie, że zaczekam, aż będziemy chodzić ze sobą co najmniej dwa tygodnie, przespałam się z Richardem już na drugiej randce. Tak więc bezczynne siedzenie przy telefonie i czekanie, aż Richarda zakują w kajdanki, było zupełnie nie dla mnie. Pewnie wkrótce zaczęłabym chodzić po ścianach, obgryzając paznokcie.

Rozważałam nawet telefon do Kopciuszka, żeby dowiedzieć się, czy nie miała od niego jakichś wieści. To najlepszy dowód na to, jak bardzo byłam zdesperowana. Zadzwonienie do Kopciuszka było równoznaczne z przyznaniem, że naprawdę istnieje, na co miałam jeszcze mniejszą ochotę od podlizywania się Jasmine.

Moje rozważania przerwało pojawienie się na ekranie znajomej jasnowłosej reporterki.

– „Wczoraj wieczorem policja znalazła ciało zaginionego wpływowego biznesmena Devona Greenwaya w motelu w Północnym Hollywood”.

Złapałam pilota, żeby pogłośnić relację z Moonlight Inn. Był nowy dzień, ale na parkingu nadal stały radiowozy i żółciła się policyjna taśma. Skrzywiłam się na widok nalanej twarzy Metalliki.

– Było ich dwie. Mówię o tych laskach. Były nieźle przypakowane, jak wrestlerki, czy coś w tym stylu. Próbowałem z nimi walczyć, ale były cholernie silnie. Pewnie na sterydach.

Przewróciłam oczami.

Kamerzysta zrobił zbliżenie zielonego kontenera na śmieci. Kawa zabulgotała w moim pustym żołądku, kiedy reporterka przypominała widzom, że chodzi o tego samego Devona Greenwaya, którego żona została znaleziona martwa dwa dni wcześniej.

Na ekranie pojawiła się twarz Ramireza. Ponownie poczułam ucisk w żołądku. Wyglądał na zmęczonego, jakby wcale nie spał, ale musiałam przyznać, że z porannym zarostem wyglądał cholernie seksownie.

Reporter z innej stacji podsunął mu mikrofon, przekrzykując tłum dziennikarzy.

– Czy znaleźliście broń, z której oddano strzał? Ramirez odparł standardowym:

– Trwają czynności mające na celu odnalezienie broni.

– Czy są podejrzani? – zapytał inny reporter. Tłum zamilkł, kiedy Ramirez odpowiadał.

– Owszem.

– Detektywie Ramirez – zawołał pierwszy reporter – czy może pan już podać jakieś nazwiska?

Ramirez popatrzył prosto w kamerę, a ja mogłabym przysiąc, że mówi bezpośrednio do mnie.

– Na podstawie istniejących dowodów wystąpiliśmy o nakaz aresztowania adwokata pana Greenwaya, Richarda Howe'a.