142649.fb2
– Kiedy zginęło tych dwoje chińskich zabójców?
W głosie, nieco zniekształconym przez łącze satelitarne i urządzenie szyfrujące, pobrzmiewał akcent, jakiego nabywa się w ekskluzywnych angielskich szkołach; pogardliwy ton drażnił Jasona Streeta. Hugo van Luik był potężnie zbudowanym Holendrem z czupryną gęstych siwych włosów, ale jego sposób mówienia kojarzył się Australijczykowi z mydłkowatym Anglikiem. Street pociągnął potężny łyk piwa i odstawił dużą puszkę na biurko, zanim znowu odezwał się do słuchawki.
– Dwanaście godzin temu, może trochę wcześniej.
– Dlaczego tak późno składasz raport?
– Chciałbyś, żebym gadał o naszych sprawach przez zwykły telefon? – odparł zaczepnie Street. – Pamiętaj, że to jest cholerna Australia. Każdy, kto ma słuchawkę, może podsłuchiwać rozmowy przez radiotelefon. Zakopałem Chińczyków, przeszukałem dom Abe'a, wróciłem do Perth i dopiero stąd do ciebie zadzwoniłem.
Szesnaście tysięcy kilometrów od Perth, na piątym piętrze szarego, bezosobowego budynku przy Pelikanstraat, głównej ulicy antwerpskiego centrum handlu diamentami, Hugo van Luik zmrużył oczy, starając się odegnać oślepiający ból głowy. W tej chwili był w biurze sam, więc pozwolił sobie niedbale wyciągnąć się w fotelu. Mdłości ścisnęły mu żołądek, potem ustąpiły. Głęboko, z ulgą wciągnął powietrze. Van Luik był potężnym człowiekiem, zarówno fizycznie, jak i na polu zawodowym, ale za swoją potęgę musiał słono płacić. Ostatnio cena wydawała mu się coraz wyższa.
– Bardzo dobrze – odezwał się Holender. – Reasumując, spisany ręcznie testament, welwetowa sakiewka i blaszane pudełko zniknęły, zanim ty przyjechałeś. Dziesięć lat pracy poszło na marne.
– Właśnie. Powinieneś pozwolić mi, żebym się zabrał za Abe'a Windsora na swój sposób. Zaraz by wszystko wyśpiewał.
– Może. Ale jest jeszcze bardziej prawdopodobne, że człowiek w jego wieku zmarłby w czasie tortur i zostawił tajemnicę spadkobiercy. To było zbyt ryzykowne.
– Za to teraz, koleś, nie ma żadnego ryzyka.
– Twoja trzeźwa ocena minionych wydarzeń jest godna podziwu.
Street nie odpowiedział. Nie znosił precyzyjnego Holendra, którego władza ukrywała się za niewiele mówiącym tytułem dyrektora do spraw operacji specjalnych w Dziale Handlu Diamentami. Jason Street nienawidził van Luika, ale jednocześnie się go bał.
– Doskonale – rzucił Holender. – Teraz opowiedz wszystko jeszcze raz od samego początku.
To była jego ulubiona taktyka postępowania z takimi krnąbrnymi osobnikami jak Jason Street. Zmuszanie do powtórek podkreślało niższą pozycję podwładnego i jednocześnie odsłaniało wszystkie drobne nieścisłości, które świadczyły o tym, że część informacji została zatajona lub zafałszowana.
Street znał tę taktykę równie dobrze jak van Luik. Pociągnął kolejny łyk piwa i beknął w słuchawkę.
– Nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Abe pił od kilku dni. Był już kompletnie zalany. To nic nadzwyczajnego. Jakieś trzy dni temu coś mu odbiło, chwycił łopatę i pobiegł do buszu, wrzeszcząc coś o kopaniu sobie grobu.
– Czy jego zachowanie było niezwykłe?
– Ale skąd, koleś. Zdarzało mu się to regularnie co miesiąc, jak babskie krwawienie. Tylko że tym razem powiedział prawdę. Chyba umarł tam, w buszu. Jego ciało wyglądało tak, jakby się powoli piekło na rożnie. Był martwy jak puszkowana ryba, tylko śmierdział trzy razy gorzej.
Van Luik poczuł, że mdłości znowu nadchodzą, chociaż nie wywołały ich słowa Streeta. Śmierć i rozkład nie były dla Holendra niczym ważnym. Żołądek ściskała mu świadomość własnej bezsilności.
– Jak zwłoki Windsora znalazły się z powrotem na farmie? – zapytał.
– Żółtki musiały go znaleźć.
– Żółtki?
– No, Chińczycy – wyjaśnił niecierpliwie Street. Holender znał cztery języki, ale nie potrafił – albo nie chciał – zapamiętać znaczenia potocznych australijskich wyrażeń, których ciągle używał Street. – Przywieźli go ciężarówką.
– Skąd to wiesz? Czy twoja informatorka z farmy ci to powiedziała?
– Sara? Już dawno wyruszyła na włóczęgę ze swoimi czarnymi bachorami. Jak zwykle piła z Abe'em i straciła przytomność. Kiedy wytrzeźwiała i stwierdziła, że jeszcze nie wrócił, zawiadomiła mnie, a potem wyruszyła gdzieś na koniec świata.
– Dlaczego?
– Wiedziała, że jeśli Abe nie żyje, to ją zabiję.
– W takim razie skąd wiesz, że to Chińczycy znaleźli Windsora?
– Na stację nie prowadziły żadne nowe ślady opon. Kiedy Abe nie wracał, kucharz pewnie wezwał helikopter. Chyba że poszedł za starym, przywiązał go do drzewa gdzieś w pełnym słońcu i odbył z nim pogawędkę na temat tajemniczych kopalń. – Milczenie van Luika obiegło pół globu ziemskiego. Street mówił dalej: – Ten cholerny kucharz musiał być wtyczką, tak samo jak Sara. Wielu ludzi wiedziało, że Abe trzyma w tym woreczku bardzo ładne kamyki. Nie tylko my mieliśmy go na oku.
Van Luik pomasował nasadę nosa.
– Mów dalej – polecił.
– To pewnie żółtki znalazły starego w buszu, przywiozły go do domu, a potem przeszukały stację. A to znaczy, że Abe przed śmiercią nic nie powiedział.
– Mam wielką nadzieję, że tak rzeczywiście było. Niestety, „żółtki” wiedziały wystarczająco dużo, żeby zabrać nie tylko diamenty, ale również blaszane pudełko, prawda?
Jason Street pociągnął łyk piwa i nic nie odpowiedział. Liczył, że Holender tak szybko nie zrozumie, co oznacza brak starego pudełka.
– Prawda? – powtórzył dyrektor z większym naciskiem.
– No tak, zabrali to cholerne pudełko.
– Musimy więc założyć, że są co najmniej tak dobrze poinformowani jak my. Z pewnością zdają sobie sprawę, że zawartość sakiewki to tylko drobny ułamek ostatecznej wartości tego, co znajduje się w pudełku.
Kodowana linia satelitarna szumiała zachęcająco, czekając, aż Street zgodzi się z tym oczywistym wnioskiem..
– Chyba tak – przyznał niechętnie.
Van Luik spojrzał na mokre szare dachy domów, w których pracowali najlepiej wyszkoleni szlifierze diamentów i najbezwzględniejsi handlarze drogimi kamieniami. Czasami, kiedy patrzył w dal, ból głowy nieco ustępował. Często jednak po prostu musiał wycierpieć go do końca.
Zamknął oczy i cierpiał w milczeniu, starając się nie zwracać uwagi na fale oślepiającego bólu, które odmierzały bicie serca, pulsując w naczyniach krwionośnych pod gałkami ocznymi. Dziesięć lat temu Jason Street, wówczas niespełna trzydziestoletni, zgłosił się do ConMinu z doskonałą rekomendacją. Przez następne lata nie wydarzyło się nic, co dałoby van Luikowi powód do zwątpienia w jego zdolności i lojalność wobec firmy.
Do tej pory. Teraz coś się nie zgadzało. Street grał na zwłokę, kłamał albo nie ujawniał jakichś ważnych informacji. Van Luik nie wiedział, czy Australijczyk coś kręci, żeby uniknąć gniewu ConMinu, czy ma inne, mniej oczywiste powody.
– Czy udało ci się dowiedzieć czegoś na temat helikoptera? – zapytał łagodnie.
– Sprawdziłem wszystkie firmy wynajmujące helikoptery w Australii Zachodniej i na Terytorium Północnym. Żadnego śladu. Nie ma też żadnego zapisu tego lotu w kontroli ruchu powietrznego. To musiała być prywatna maszyna.
– Znajdź ten helikopter! – Van Luik niemal się zakrztusił, kiedy poczuł nagły, przeszywający ból, wywołany wybuchem złości. Przez chwilę oddychał płytko przez rozchylone usta. Kiedy znowu się odezwał, jego głos brzmiał cicho i spokojnie. – Musimy się dowiedzieć, kto ma te wiersze i kamienie.
– Pracuję nad tym, koleś.
Holender przełożył słuchawkę do lewej dłoni i pomasował prawą skroń długimi palcami o starannie wypielęgnowanych paznokciach. Na małym palcu prawej ręki połyskiwał pięciokaratowy brylant o kwadratowym kroju, klasy D, czystej wody. Kamień był osadzony w matowej platynie. Był to jedyny klejnot, jaki nosił van Luik. Więcej nie potrzebował. W Antwerpii taki kamień jest jak wizytówka, która natychmiast zawiadamia wtajemniczonych, że jej właściciel należy do międzynarodowego bractwa ludzi zajmujących się diamentami.
– Oczywiście, masz przy sobie kopię „Pawia z Antypodów”? – zapytał Holender.
– Sara sprawdziła te wiersze tydzień przed śmiercią Abe'a. Nic się nie zmieniło od czasu, kiedy przysłałem ci ostatnią wersję.
– Przypuszczam, że nie udało się jej skopiować testamentu? – Van Luik mówił cicho, niemal oskarżycielsko. Kiedy Street nie odpowiedział, dodał: – Czy chociaż widziała ten dokument?
Australijczyk wciągnął głęboko powietrze i oznajmił Holendrowi to, co ten i tak już wiedział.
– Abe zostawiał „Pawia” na stoliku przy łóżku, ale testament zachowywał w tajemnicy. Strzegł go jeszcze pilniej niż diamentów w woreczku.
Van Luik wymamrotał coś pod nosem. Otworzył leżącą na biurku teczkę i wyjął z niej plik fotografii. Były to ziarniste powiększenia z miniaturowego filmu aparatu Minox. Widniały na nich kartki grubego, liniowanego papieru, zapisane pajęczym, staromodnym charakterem pisma – chaotyczne wierszydła bez żadnego znaczenia albo sprytnie zaszyfrowane wskazówki dotyczące położenia tajemniczej kopalni. Wciąż nie udawało się rozwiązać tej zagadki.
– Masz przed sobą kopię, prawda? – powiedział van Luik. To nie było pytanie, tylko stwierdzenie. Street zdusił przekleństwo.
– Tak – odparł.
– Zaczynaj.
– Odczep się, van Luik. Tyle razy już to robiliśmy, że…
– Zaczynaj – powtórzył chłodno Holender.
Zapadła cisza, po której rozległ się cichy szelest papieru, kiedy Street przekładał kartki z dziwacznymi wierszami Szalonego Abe'a.
– Życzysz sobie usłyszeć jakąś konkretną strofkę? – zapytał prowokująco Australijczyk. Wiedział, że dyrektor nie znosi „Pawia” nie tylko dlatego, że nie potrafi go rozszyfrować.
– Tym razem zaczniemy od czwartej.
– Dobrze.
Street zaczął czytać głośno i monotonnie.
Znajdź ją, jeśli potrafisz, jeśli masz odwagę iść
Tam, gdzie czarny łabędź gości nad martwego morza kośćmi,
Gdzie każdy człowiek to Percy, a skała to lady Jane.
Skończył czytać i czekał.
Van Luik również się nie odzywał.
Z cichym przekleństwem Street zaczął tłumaczyć fragment, który czytał i omawiał już tak często, że słowa powoli traciły dla niego wszelkie znaczenie.
– Pierwsza linijka…
– Jej znaczenie jest oczywiste – przerwał mu Holender. – Tak samo jak drugiej. Zacznij od trzeciej.
– Dobra. Czarne łabędzie są w interiorze bardzo pospolite, jak kiedyś koala na wschodnim wybrzeżu. Być może Abe mówi tu o jakimś złożu nad billabongiem.
– Wyjaśnij.
– Billabong to głębokie zakole rzeki, które w porze suchej zamienia się w sadzawkę, kiedy płytsze partie wysychają – tłumaczył mechanicznie Street.
– Dalej.
Australijczyk mocniej zacisnął dłoń na słuchawce. Ze wszystkich sztuczek van Luika najbardziej upokarzała go właśnie ta, kiedy zmuszał go, żeby w nieskończoność powtarzał to samo. Była to jednocześnie bardzo skuteczna metoda wykrywania kłamstw, co Street rozumiał i sam wykorzystywał wobec swoich podwładnych.
– Abe mógł natrafić na złoże w pobliżu biIlabongu, tylko że ani na dzierżawionych przez niego terenach, ani na stacji nie ma sadzawki wystarczająco dużej, żeby ją nazwać billabongiem – mówił monotonnie. – Jedynym punktem, w którym przez cały rok utrzymuje się woda, jest studnia przy domu.
Van Luik wydał z siebie jakiś krótki odgłos, który mógł oznaczać wszystko. Street wiedział, że to ponaglenie do dalszych wyjaśnień.
– Zostają nam te cholerne „kości martwego morza” – ciągnął beznamiętnie. – Ponieważ nie znaleźliśmy żadnego billabongu, po którym pływałyby łabędzie, nic dziwnego, że nie natrafiliśmy również na żaden zbiornik wodny na podłożu ze skamielin morskich, który wskazywałby drogę do kopalni.
– Dalej.
Street uśmiechnął się blado. Podejrzewał, że van Luik, w przeciwieństwie do Abe'a, brzydzi się seksem. Stary wariat odrywał się od baby tylko wtedy, kiedy wypił za dużo piwa i był do niczego.
– Abe mówi nam, żebyśmy znaleźli kopalnię, jeśli mamy odwagę iść tam, „Gdzie każdy człowiek to Percy, a skała to Lady Jane". – Street przeciągał słowa. – Australijczycy mówią na fiuta Percy. Zgadnij, co oznacza lady Jane.
Van Luik stęknął. Nie musiał zgadywać. Wszystko to słyszał już przedtem, i to nie raz.
– Tak więc Abe każe nam iść tam, gdzie mężczyźni mają fiuty, a kobiety kamienne cipki – streścił Street. – Witamy w australijskim interiorze. To zawęża pole naszych poszukiwań do kilku tysięcy kilometrów kwadratowych niezamieszkanych terenów. – Van Luik chciał coś powiedzieć, ale Australijczyk nie dopuścił go do głosu. – W następnej zwrotce „bursztynowa rzeka” oznacza chyba piwo, tak? Jeśli wystarczająco dużo go wypijesz, „wysikasz żółte morze”. Potem jest…
– Przejdź do następnej zwrotki – przerwał mu van Luik.
– Dobra.
Wejdź do mego łóżka, tam czeka mój Percy,
Brygido i Ingrid, miła Diano i Mercy, Kewpie i Daisy i Kelly,
Puszczacie się jęcząc coś o miłości. Królowe zdrady,
Przeklinam wasze gorące uściski.
Street wziął głęboki oddech i ciągnął drwiąco:
– Już rozszyfrowaliśmy Percy'ego, pozostają nam te żeńskie imiona. To nie są miasta, wsie, osady, skrzyżowania dróg, szlaki, ścieżki, farmy ani nic innego, tylko po prostu inne nazwy cipki w australijskiej gwarze.
Van Luik mruknął coś z odrazą.
– Co to znaczy puszczać się, wiadomo – uparcie kontynuował Street. – Może ten stary wariat postrzegał drążenie szybów jako doświadczenie seksualne, a może nie. Tak czy owak, ten wiersz prawie w całości jest o tych sprawach, a przy tym ma nam powiedzieć, gdzie szukać tych cholernych diamentów.
– Przeczytaj dziewiątą zwrotkę – polecił van Luik.
– Sam przeczytaj. Ja mam dosyć.
– Zacznij od czwartej linijki.
Street ścisnął słuchawkę tak mocno, że zabolała go ręka, ale upomniał się w duchu, że nie pora teraz tracić nad sobą panowanie. Chociaż to nie jego wina, tajemnica Kopalń Śpiącego Psa prześlizgnęła mu się między palcami. Jeśli wielokrotne czytanie „Pawia” miało być za to jedyną karą, to i tak ma szczęście.
Kamienne łono daje mi nadzieję,
Sekrety czarniejsze niż śmierć
I prawdę, za którą mogę zginąć.
Street przerwał, Hugo van Luik się nie odezwał.
– „Kamienne łono” to kopalnie, tak? Czy nie do takiego wniosku doszliśmy… Kiedy to było? Chyba sześć czy siedem lat temu, kiedy stary zmienił „kobietę” na „łono”.
Van Luik zignorował ironię w jego głosie.
– Tak. Mów dalej.
– Łono, kobieta i kopalnia to wszystko są mroczne miejsca. Wyjawienie prawdy oznaczałoby dla Abe'a śmierć, i stary dobrze o tym wiedział.
Ale do ciebie przemówię,
Posłuchaj mnie, dziecko smutku.
Street nic nie powiedział, zaskoczony nagłą zmianą ról i tym, że van Luik sam czytał kiepskie rymy, które obaj już znienawidzili.
Niech sekret spoczywa uśpiony,
Niech czeka na owoc miłości mej zdradzonej
Kiedy roos skaczą po ziemi,
Blaszane pudełko
Grzechocze pod nimi.
Cisza narastała w słuchawce, a Street odczuwał coraz większą smutną pewność.
– On mówi o swoim spadkobiercy, prawda? – spytał. Nie o każdym przypadkowym czytelniku „Pawia”, ale o tym swoim cholernym spadkobiercy!
– Masz rację. Nie możemy już twierdzić, że „dziecko smutku” to dla Abe'a każdy nieszczęśnik, chodzący po tej ziemi.
– Niech to szlag! Czy ten jego spadkobierca znajdzie w tych wariackich rymach, czego my nie potrafimy dostrzec?
Ból między oczami Holendra narastał z każdym uderzeniem serca. Byłoby mu łatwiej, gdyby człowiek na drugim końcu łącza wyraźnie zdradził się z jakimś krętactwem, dał mu jakiś namacalny dowód nieuczciwości. Jednak niczego takiego nie zauważył, co znaczyło, że jakieś nieznane i przez to trudne do przewidzenia siły chcą naruszyć delikatną równowagę, w Dziale Handlu Diamentami ConMinu, równowagę, nad którą Hugo van Luik pracował całe życie i którą osiągnął kosztem wielu zasad, ideałów i istnień ludzkich.
Holender wyobraził sobie, co zaszło w odległej Australii. zastanawiał się, czy Abe Windsor w końcu wyszeptał swój sekret w korzenie traw, kiedy umierał leżąc na ziemi. Te spekulacje i tak były bezużyteczne, ponieważ trawy nie mają uszu, żeby to usłyszeć, i ust, żeby powtórzyć. Van Luik wiedział tylko, że Jason Street słyszał o spisanym własnoręcznie testamencie Abe'a i znał długie wierszydło zwariowanego starca. Wiedział też, że Windsor po pijanemu opowiadał o diamentach tak zielonych, jak głęboki billaoong ocieniony akacjami, i tak różowych, jak sutki białej dziewczyny; o diamentach barwy i przejrzystości destylowanej wody.
Poniewczasie żałował, że wiele lat temu nie dał Streetowi wolnej ręki i nie pozwolił mu wykorzystać jego zdolności do okrucieństwa. Australijczyk otworzyłby starego jak jesiotra i wydobył z niego połyskliwy kawior prawdy. A może, co byłoby nawet lepsze, uśmierciłby go prosto i szybko, przez co na zawsze pogrzebałby tajemnicę kopalni…
– Nikt nie jest w stanie udowodnić, że ta kopalnia naprawdę istnieje – odezwał się miękko van Luik, nie zdając sobie sprawy, że mówi na głos. – Przecież ten starzec nie był całkiem zdrowy na umyśle.
– Nie oszukuj się, koleś – odparował Street. – Kopalnia istnieje.
Nazywali go Szalony Abe, i słusznie, ale jeśli chodzi o diamenty, to nie znam zdrowszego faceta. One były jego dziećmi, kobietami, ojczyzną i bogiem. Przez te lata usłyszałem wiele kłamstw i bardzo mało prawdy. Ale kiedy Abe opowiadał o diamentach, to tak szczerze, jak na spowiedzi. To była prawda, chociaż zupełnie niewiarygodna. Nigdy nie trzymałem w ręku tych diamentów z woreczka, ale założę się o wszystko, że były prawdziwe.
Cisza.
– Szesnasta zwrotka. Czytaj – odezwał się w końcu van Luik. Tym razem Street się nie sprzeciwiał. Przedtem tylko się obawiał, że Abe Windsor wyjawi tajemnicę kopalni komuś innemu. Teraz miał już pewność, że tak się stanie. Zaklinał się, że ten wiersz nie powie mu już nic nowego. Mylił się.
Możesz to wszystko mieć.
Tylko pożegnaj starą kłódkę
A powitaj moją królową.
Przejdź tyle metrów, ile lat mnie okłamywano,
Obróć się raz. Czy widzisz, co ci dano?
Głupi osioł
Nie znalazłby piasku na pustyni, tak samo jak ty
Van Luik czekał.
– Stara kłódka w rymowanym slangu oznacza prostytutkę – oznajmił Street zmęczonym głosem. W tej linijce tekstu nie znajdował nic nowego. – Nie nazywa się tak żadna mapa ani żadna działka czy dzierżawa starego Abe'a. „Królowa” to chyba kopalnia, prawda? – Holender stęknął ciężko. – Jeśli chodzi o resztę zwrotki, to skoro nie wiemy, w jakim miejscu stanąć ani ile lat okłamywano Abe'a, to te informacje na nic się nam nie przydadzą. Tak samo jak dalszy ciąg.
Weź mapę Tasmanii,
Znajdź człowieczka w łódce.
Dalej, wiosłuj przed siebie.
– Mapa Tasmanii to tyle co cipka, a człowieczek w łódce to…
– Tak, tak, tak – przerwał mu niecierpliwie van Luik. – Czy to, że Abe zwraca się do swojego spadkobiercy, nasuwa ci jakąś nową interpretację wiersza?
Street zawahał się i westchnął.
– Nic podobnego, koleś. Absolutnie nic. Ale wątpię, czy żółtki będą miały więcej szczęścia w rozszyfrowywaniu tych rymów. Szukali pewnie map albo próbek rud, czegoś, co naprowadziłoby ich na właściwy trop. To wielka stacja, a w dodatku Abe dzierżawił działki również w innych okolicach.
– Ale ten wiersz musi coś dla kogoś znaczyć. Spadkobierca Windsora może być w stanie go rozszyfrować – powiedział Holender. – To jest możliwość, do której nie wolno nam dopuścić.
– Wiecie, kto jest tym spadkobiercą?
– Jeszcze nie. Wkrótce go poznamy.
– Znajdźcie go – nakazał Street. – Ja się nim zajmę. Spokojna głowa, koleś. Kiedy spadkobierca zginie, kopalnie zostaną opuszczone i przejdą na własność państwa. Wtedy ja wystąpię o dzierżawę, wy zlecicie prawdziwe badania geologiczne i w końcu znajdziemy to złoże. Zdobędziemy nad nim kontrolę. Spokojna głowa.
– Nawet mając prawa do tych terenów, nie znajdziemy się o krok bliżej do rozwiązania zagadki, niż jesteśmy teraz.
– Spokojnie. Znajdę tę cholerną dziurę. Potrzebuję tylko czasu i pieniędzy na sprzęt.
Van Luik uśmiechnął się blado. Gdyby tylko to było takie proste. Ale nie było. Wszystko, co dotyczyło Kopalń Śpiącego Psa, okazywało się skomplikowane. Wszystko. Diamenty stały się zarówno syrenim śpiewem, jak i śmiertelnym zagrożeniem od chwili, kiedy ujrzały światło dzienne.
Syreni śpiew okazał się fałszywy. Zagrożenie było nazbyt realne.
– Zastanowimy się nad twoją propozycją – oznajmił van Luik.
– Nie zastanawiajcie się zbyt długo. Ta operacja i tak jest już spóźniona.
W słuchawce zaszumiało, van Luik się rozłączył.