129721.fb2 Zaginiony Legion - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Zaginiony Legion - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

XI

Pierwsze oznaki tego, że Videssos jest krajem, na który dokonano napaści, pokazały się po kilku dniach marszu na wschód od opuszczenia Amorionu. Sznur splądrowanych, spalonych wiosek mówił wyraźniej niż jakiekolwiek słowa, że przeszli tędy rabusie z Yezd. O tym samym świadczyły porzucone zagrody oraz złupiony klasztor i jego spustoszone pola. Niektóre ślady zniszczenia były bardzo świeże; para wygłodzonych psów wciąż wałęsała się w pobliżu klasztoru, czekając na swych panów, którzy nigdy już nie mieli wrócić.

Zniszczenia, jakie koczownicy spowodowali poza klasztorem, nie były większe od zniszczeń, jakich mógł spodziewać się każdy kraj znajdujący się w stanie wojny. Jednak dla boga Imperium Yezda zarezerwowali szczególną furię. Mała kaplica przy kwaterach mieszkalnych mnichów została złośliwie zbezczeszczona. Obrazy wiszące na jej ścianach podarto na strzępy, a ołtarz porąbano i użyto na rozpałkę. Jako ostatni akt zniewagi, rabusie wprowadzili tam swoje konie.

Jeśli Yezda sądzili, że taką taktyką wzbudzą grozę w swych przeciwnikach, to się pomylili. Videssańczycy mieli już wystarczające powody, by nienawidzić swych zachodnich sąsiadów. Teraz taka sama nienawiść została wszczepiona najemnikom, którzy czcili Phosa, ponieważ Mavrikios dopilnował, aby wszyscy jego żołnierze zajrzeli do sprofanowanej kaplicy. Imperator słowem nie skomentował tego, co tam zobaczyli. Żaden komentarz nie był potrzebny.

Zniszczenia poruszyły Marka z jeszcze jednego powodu. Już dawno zdecydował, że Yezd jest wrogiem, z którym warto walczyć. Kraj, który przyznawał tak wysokie stanowiska komuś takiemu jak Avshar, nie był krajem, w którym przyzwoici ludzie mogli mieć nadzieję na życie w pokoju.

Trybun nie uświadamiał sobie jednak jednej rzeczy — jak silne było Yezd. Imperialna armia znajdowała się niewiele dalej niż w połowie drogi do zachodniej granicy Videssos, a jednak kraj nosił już ślady ciosów, jakie koczownicy zadawali Imperium. A to, co ujrzeli dzisiaj, stanowiło tylko najsłabsze, najodleglejsze dotknięcie Yezda. Jak będzie wyglądał ten kraj po jeszcze pięciu dniach marszu na zachód, albo dziesięciu? Czy tam w ogóle cokolwiek będzie rosło?

Tej nocy nikt z Rzymian nie narzekał z powodu wznoszenia zwykłych polowych fortyfikacji; z kanałem, ziemnym przedpiersiem i palisadą. Nie dostrzeżono śladu Yezda, lecz cała imperialna armia zakładała obóz tak, jakby znajdowała się we wrogim kraju.

Skaurus ucieszył się, że tej nocy na jego grupę legionistów wypadła kolej na odwiedziny u kobiet. Gdy wraz ze swymi ludźmi przechodził do obozu kobiet, przyglądał się z ukosa miejscowym wyobrażeniom tego, jak powinien wyglądać warowny obóz. Zawsze to robił.

To prawda, namioty kobiet otaczało coś w rodzaju palisady, lecz wyglądała nie lepiej niż inne tego rodzaju dzieła Videssańczyków. Było w niej zbyt wiele dużych, na chybił trafił przyciętych pni drzew — jeśliby tylko dwóch lub trzech żołnierzy wroga wpadło na to, by wyciągnąć jeden pień spośród jego towarzyszy, w palisadzie utworzyłby się wyłom. Rzymianie natomiast mieli obowiązek noszenia po kilka żerdzi, które każdej nocy ustawiali w palisadę, przeplatając ich rozgałęzienia. Trudno je było wydobyć z ziemi, a nawet gdyby któraś została wyrwana, nie pozostawiało to luki na tyle dużej, by mógł się przez nią przecisnąć człowiek. Skaurus kilkakrotnie zwracał na to uwagę Videssańczykom; za każdym razem wydawali się zainteresowani, lecz nie zrobili nic, by to zmienić.

W ciągu pięciominutowego spaceru nerwowi wartownicy sześć razy wzywali Rzymian do opowiedzenia się. — Pomyśl trochę, głupcze! — warknął Marek do ostatniego z wzywających go wartowników. — Czy nie wiesz, że Yezda walczą konno?

— Oczywiście, panie — odpowiedział urażonym tonem wartownik. Skaurus zawahał się, a potem przeprosił. Możliwe były wszelkiego rodzaju podstępy, a ostatnią rzeczą, jaką powinien robić, to kpić z czujności żołnierzy. Nerwy miał bardziej rozstrojone, niż przypuszczał; tej nocy bardzo potrzebował spokoju, jaki mogła mu dać Helvis.

Jednak niełatwo przychodziło mu znaleźć ów spokój, choć Helvis posłała Malrika, by spał z przyjaciółmi, jakich zdobył podczas marszu. Skaurus od tak dawna nie miał zwyczaju zwierzać się komukolwiek ze swych trosk — a w szczególności kobiecie — że nie wspomniał ani słowem o dręczących go niepokojach i rozmawiał tylko o przebytej tego dnia drodze i innych nieistotnych sprawach. Helvis bez trudu wyczuła jego niepokój, lecz Skaurus otoczył się tak twardą skorupą, że nie potrafiła rozpoznać jego przyczyn.

Nawet ich miłość tej nocy nie zdołała przynieść Rzymianinowi ulgi, której tak pragnął. Zbyt mocno zamknął się w sobie, by móc wiele z siebie dać, i to, co uchodziło za kochanie, przyniosło ze sobą nieznane zupełnie przedtem uczucia niepewności i braku spełnienia. Czując się tym gorzej, że spodziewał się poczuć lepiej, trybun zapadł w niespokojny sen.

Potem zobaczył siebie na galijskiej polanie, którą pamiętał aż nadto dobrze, pośrodku małego oddziału legionistów — w chwili, gdy Celtowie zaczynali rzeź. Jak oszalały rozejrzał się wokół siebie. Gdzie był Videssos, Imperator, spieczona równina, którą on i pozostali przy życiu tej właśnie nocy przemierzali? A czy w ogóle ktokolwiek przeżył? Czy Imperium nie było tylko wytworem fantazji oszalałego ze strachu człowieka?

Oto zbliżył się Viridoviks, wymachując długim mieczem, bliźniaczo podobnym do miecza Skaurusa. Trybun uniósł swoją klingę, by sparować cios albo taki miał zamiar, lecz dłoń, którą wyciągnął ku górze, była pusta. Klinga Celta runęła w dół…

— Co się stało, kochanie? — Jego policzka dotykała ręka Helvis, a nie paląca stal miecza. — Rzucałeś się we śnie i mnie zbudziłeś, a potem krzyknąłeś wystarczająco głośno, żeby obudzić połowę obozu.

Marek przez kilka chwil leżał na plecach, zanim odpowiedział. Noc była niemal tak samo upalna, jak poprzedzający ją dzień, lecz jego pierś i ramiona pokrywał zimny pot. Spoglądał na sufit namiotu, w myślach wciąż widząc błyski światła pochodni odbijające się od celtyckiej klingi.

— To był sen — powiedział, bardziej do siebie niż do Hel vis.

— Oczywiście — odpowiedziała, ponownie dotykając pieszczotliwie jego policzka. — To był tylko zły sen.

— Bogowie niech poświadczą, jakżeż rzeczywisty się wydawał! W tym koszmarze śniłem zły sen, że Videssos jest tylko snem, a ja mam właśnie umrzeć w Galii — co powinno się stać, wedle praw wszystkich zdrowych na umyśle ludzi.

— Jakiż on był rzeczywisty! — powtórzył znowu. — Czy tamto było snem, czy jest nim ta rzeczywistość? Co ja tutaj robię, w kraju, którego nigdy sobie nie wyobrażałem, mówiąc jego językiem, walcząc w jego wojnach? Czy Videssos jest rzeczywisty? Czy też — och, łaskawi bogowie, i ty również — zniknie któregoś dnia, jak przekłuta igłą bańka mydlana? I czy jestem skazany na to, by wówczas walczyć dalej dla jakiegoś nowego króla, którego znajdę, i na nowo uczyć się zwyczajów i języka?

Zadrżał; w tych godzinach, kiedy jeden dzień już dawno przepadł, a drugiemu daleko do narodzin, ta wizja sprawiała wrażenie przerażająco prawdopodobnej.

Helvis przycisnęła do niego swe ciepłe, nagie ciało. — Koszmar minął, kiedy się zbudziłeś. To jest prawdziwe — powiedziała zdecydowanie. — Widzisz to, czujesz to, smakujesz to — czego jeszcze trzeba? Nie jestem niczyim snem tylko swoim własnym — jednak daje mi radość, którą ty dzielisz. — W ciemności jej oczy były ogromne.

— Ależ jesteś spięty — powiedziała, dotykając palcami jego piersi i szyi. — Odwróć się! — rozkazała i Skaurus posłusznie przewrócił się na brzuch. Usiadła na jego pośladkach; chrząknął z zadowoleniem, kiedy jej silne dłonie zaczęły ugniatać jego mięśnie, usuwając napięcie z jego pleców. Jej masaż zawsze sprawiał, że chciało mu się mruczeć po kociemu; nigdy bardziej jak teraz.

Po paru minutach przekręcił się z powrotem na plecy, uważając by nie zrzucić jej z siebie. — Co robisz? — zapytała, choć znała odpowiedź. Uniósł się na łokciach, by łatwiej móc ją całować. Pasmo jej włosów znalazło się pomiędzy nimi; odrzuciła je ze śmiechem. Owionął go jej oddech, kiedy pochylała się nad nim.

— To jest również prawdziwe — powiedziała, gdy zaczęła się poruszać. Trybun nie mógł zaprzeczyć ani też nie chciał.

Trzy dni później armia dostrzegła swych pierwszych żywych Yezda; mały oddział jeźdźców, których sylwetki rysowały się na tle zachodniego nieba. Imperator wysłał w pościg szwadron videssańskiej konnicy, lecz koczownicy na swych stepowych kucykach umknęli pogoni.

Orataias Sphrantzes bez umiaru krytykował decyzję Mavrikiosa. Mówił każdemu, kto chciał słuchać: — Kalokyres wyraźnie stwierdza, że jedynie koczowników powinno się wysyłać w pościg za innymi koczownikami, ponieważ od dziecka przyzwyczajeni do siodła, są niedościgłymi jeźdźcami. Po co są z nami Khamorthci, jeśli nie do takich właśnie celów?

— Jeżeli nie przestanie obnosić się ze swoją drogocenną książką, to Gavras któregoś pięknego dnia każe mu ją zjeść — rzekł Viridoviks. Marek podzielał tę opinię, lecz jeśli Imperator czuł się dotknięty krytyką, w żaden sposób nie pokazywał tego po sobie.

Rankiem następnego dnia po zauważeniu Yezda, kiedy Skaurus wracał do obozu Rzymian po wizycie w kwaterach kobiet, ktoś zawołał go po imieniu. Odwrócił się i zobaczył za sobą Thorisina Gavrasa. Sevastokrata zataczał się odrobinę; wyglądał jak gdyby miał za sobą całkiem wesoło spędzoną noc.

— Dzień dobry, Wasza Wysokość — powitał go Skaurus. Thorisin uniósł kpiąco brew. — Dzień dobry, wasza wysokość — przedrzeźniał go. — Cóż, to miło widzieć, że wciąż jesteś grzeczny dla ręki, która cię karmi, nawet jeśli sypiasz z wyspiarską dziewką.

Marek poczuł, jak jego twarz oblewa żar; przy jego jasnej cerze rumieniec musiał być aż nadto widoczny. Zauważywszy go, Thorisin powiedział: — Nie ma się czego wstydzić. Dziewczęciu daleko do pospolitości, przyznaję ci to. Nie jest też głupia, z tego co słyszałem, bez względu na to, czy jej brat każdego ranka karmi się gwoździami.

— To wygląda na Soteryka. — Marek musiał się uśmiechnąć, uderzony trafnością opisu Thorisina.

Gavras wzruszył ramionami. — Nigdy nie ufaj Namdalajczykowi. Utrzymywać z nimi stosunki — tak, lecz ufać? Nigdy — powtórzył. Podszedł wolno do Skaurusa, a potem okrążył go, przyglądając się uważnie oszołomionemu Rzymianinowi jak koniowi, którego zamierzał kupić. Marek bez trudu mógł wyczuć zapach wina w oddechu Sevastokraty. Thorisin zastanawiał się w milczeniu okrążając Skaurusa, a potem wypalił: — No więc co jest z wami?

— Panie? — Stając przed przełożonym, którego nastroju nie dawało się przewidzieć, im mniej się mówiło, tym lepiej. Trybun znał tę lekcję równie dobrze jak najskromniejszy z jego żołnierzy.

— Co jest z wami? — Wydawało się, że Thorisin może podążać za swoimi myślami tylko powtarzając je sobie głośno. — Wy przeklęci Rzymianie najchętniej kumacie się z wyspiarzami; na zamarzniętą brodę Skotosa, lgniecie do nich jak muchy do zgniłego mięsa. — Mimo niepochlebnego porównania, w głosie Sevastokraty nie było słychać urazy, a tylko zaintrygowanie. — Zatem, po sprawiedliwości, powinniście kipieć buntami, rebeliami i spiskiem po to, żeby osadzić jakiegoś Skaurusa na tronie mojego brata, z jego czaszką w roli pucharu.

Teraz na dobre już zatrwożony, Rzymianin zaczaj uroczyście zapewniać o swojej lojalności. — Zaniknij się — rzekł Thorisin z tak niepodważalną mocą rozkazywania, jaką niekiedy połączenie wina i władzy potrafi nadać głosowi człowieka. — Pójdziesz ze mną — dodał i ruszył z powrotem do własnego namiotu, nie oglądając się, by zobaczyć, czy trybun podąża za nim.

Marek zastanowił się, czy nie powinien zniknąć i żywić nadziei, że Sevastokrata zapomni o ich spotkaniu, gdy już wytrzeźwieje. Zdecydował jednak, że nie może ryzykować;

Thorisin miał zbyt duże doświadczenie w piciu, by w taki sposób tracić pamięć. Cały rozdygotany, trybun powlókł się za bratem Mavrikiosa.

Namiot Gavrasa, choć zrobiony z błękitnego jedwabiu, swymi rozmiarami niewiele przewyższał płócienne i wełniane schronienia prostych żołnierzy videssańskiej armii. Sevastokrata za bardzo był wojownikiem, by troszczyć się o zbytki w czasie kampanii. Jedynie para przybocznych halogajskich wartowników stojąca przed wejściem wskazywała na jego prawdziwą rangę. Poderwali się na baczność, kiedy spostrzegli Sevastokratę. — Panie — rzekł jeden — pani Komitta pyta o ciebie od…

Komitta Rhangawe we własnej osobie wybrała tę chwilę, by wysunąć głowę z namiotu. Jej lśniące, czarne włosy były związane z tyłu, odsłaniając twarz i podkreślając jej orle rysy. I rzeczywiście, wyglądała jak ledwie oswojony, rozwścieczony sokół, a potok słów, jaki z jej ust zwalił się na Thorisina, w żaden sposób nie zmniejszył podobieństwa.

— Gdzie byłeś, ty nic nie warty, rozbuchany dziadu? — wrzasnęła. — Wystarczy na ciebie spojrzeć: znowu chlałeś z góralami i pastuchami kóz, i pieprzyłeś ich kobiety — albo ich kozy! Pochodzę ze szlacheckiego rodu — jak śmiesz mnie tak upokarzać, ty… — i zaklęła z taką samą biegłością jak wówczas, kiedy grała w kości z Namdalajczykami.

— Słoneczka Phosa — mruknął Thorisin, cofając się o krok pod wpływem tego wybuchu. — Niepotrzebne mi to; czy ma rację, czy nie. Głowa i tak mnie już boli.

Dwaj gwardziści stali sztywno wyprostowani, z obojętnymi twarzami zastygli w karykaturze głuchoty. Wysiłki Rzymianina zmierzające w tym samym kierunku okazały się nie tak skuteczne, ale z drugiej strony, pomyślał, biedni gwardziści prawdopodobnie mieli w tym o wiele większą praktykę.

Skaurus musiał podziwiać to, w jaki sposób Sevastokrata zebrał się w sobie i odpowiedział na ogień zaporowy swej drażliwej pani. — Nie próbuj mi się tu rządzić, flądro! — ryknął barytonem, który zagłuszył jej wykrzykiwane sopranem przekleństwa. — Daj mi spokój, albo przetrzepię ci twój szlachecki tyłek!

Komitta nie ustawała w obelgach przez kilka następnych sekund, lecz kiedy Thorisin Gavras ruszył do namiotu z wyraźnym zamiarem spełnienia swej groźby, odwróciła się i zanurkowała do środka tylko po to, by wyłonić się chwilę później. Krocząc dumnie jak kotka, z zadartą głową minęła Thorisina. — Będę u swoich kuzynek — poinformowała go z lodowatą wyniosłością.

— Znakomicie — odparł przyjacielskim tonem; Marek pomyślał, że w znacznej mierze udawał swój gniew. Gavras wyglądał, jakby nagle przypomniał sobie o stojącym przy nim Rzymianinie. — Prawdziwa miłość to cudowna rzecz, nieprawdaż? — zauważył z kwaśnym uśmiechem. Po krótkiej chwili dodał: — Jeśli modlisz się do Phosa, cudzoziemcze, dołącz też modlitwę, by uchronił cię przed pociągiem do pobudliwych kobiet. Są niezmiernie zabawne, lecz męczą… och, jakże męczą.

Sevastokrata wydawał się bardzo znużony, lecz odzyskał rześkość, kiedy zwrócił się do jednego z gwardzistów: — Ljot, sprowadź do mnie mojego brata, dobrze? Mamy parę spraw do omówienia z tym oto młodzieńcem. — Dźgnął kciukiem w stronę Marka. Ljot, który okazał się gwardzistą stojącym po prawej stronie wejścia, oddalił się pospiesznie.

Thorisin odsunął klapę namiotu, by przepuścić Rzymianina. — Wejdź — powiedział, powracając do ironicznego tonu, w jakim rozpoczął ich spotkanie. — Jeśli nie tron Autokraty, czy mata Sevastokraty zadowoli waszą wysokość?

Skaurus pochylił się, by wejść do namiotu; w środku wciąż unosił się piżmowy aromat perfum Komitty. Osunął się na wyściełaną jedwabiem podłogę, czekając, by Sevastokrata uczynił to samo. Żartobliwy nastrój Thorisina, jego rzucane na wpół poważnym tonem groźby i sardoniczne komplementy tylko potęgowały zdenerwowanie trybuna. Tak jak w apartamentach Imperatora, tak i tutaj czuł, że został wciągnięty w skomplikowaną grę, której zasad nie rozumiał, lecz w której kara za błędne posunięcie mogła równać się zgubie.

Sevastokrata i Rzymianin czekali zaledwie parę minut na powrót gwardzisty Ljota. — Jego Wysokość prosiła, bym przekazał ci, że się spóźni — zameldował Halogajczyk. — Je śniadanie z Baanesem Onomagoulosem i przyjdzie do ciebie, kiedy skończą.

Jeśli Thorisin Gavras musiał udawać gniew, by stawić czoło gniewowi Komitty, teraz nie miał na kogo skierować swej prawdziwej złości. — Więc jestem mniej ważny od tego łysogłowego syna kowala, co? — warknął. — Ljot, zabierz swoją dupę z powrotem do Mavrikiosa i powiedz mu, że może się na nią wdrapać razem ze swoim śniadaniem.

W tej właśnie chwili w namiocie pojawiła się głowa Imperatora, z szerokim uśmiechem na twarzy. — Braciszku, jeśli masz zamiar dopuścić się obrazy majestatu, nigdy nie rób tego przez posłańca. Musiałbym stracić i jego, a to już marnotrawstwo.

Thorisin wytrzeszczył na niego oczy, a potem wybuchnął śmiechem. — Ty stary bękarcie — powiedział. — Wejdź i posadź tutaj swoje stare, żylaste truchło. — Mavrikios uczynił to; w namiocie zrobiło się nieco tłoczno, lecz dzięki jedwabnym ścianom, nie zapanowała w nim nieznośna duszność.

Otworzywszy poobijaną skrzynię z sosnowego drewna, jakiej właścicielem mógł być byłe jaki prosty żołnierz, Thorisin wyciągnął z niej gliniany dzban z winem, z którego pociągnął łapczywie. — Ach, jakie dobre. Jeśli Phos zechce, uwolni mnie od bólu głowy. — Pociągnął znowu. — A tak na poważnie, bracie, nie powinieneś wykorzystywać Baanesa, by ze mnie kpić — aż za dobrze pamiętam, jak bardzo byłem o niego zazdrosny w dzieciństwie.

— Wiem, lecz możliwość posłuchania, jak się wściekasz, była zbyt nęcąca, by z niej nie skorzystać. — Mavrikios wydawał się na wpół skruszony, na wpół rozbawiony swym żartem.

— Bękart — powiedział znowu Thorisin, tym razem bez zawziętości.

Marek przenosił wzrok z jednego Gavrasa na drugiego; choć nic nie pił, odnosił wrażenie, że świat zaczyna się kręcić. Wiele z tego, co wydawało mu się zrozumiałe z videssańskiej polityki, rozpadło się na jego oczach w kawałki. Gdzie jest ta nieprzyjaźń, która tak poróżniła Gavrasów, że się do siebie prawie nie odzywali?

— Och, mój drogi — rzekł Mavrikios, zauważywszy oszołomienie, które Skaurus ze wszystkich sił starał się ukryć. — Obawiam się, że udało nam się zmieszać naszego gościa.

— Zmieszać, naprawdę? Cóż, niech mnie Skotos porwie, jeśli przeproszę jakiegoś zakochanego w Namdalajce barbarzyńcę. — Słowa Thorisina brzmiały wystarczająco zawzięcie, by trybun poderwał się przerażony, lecz towarzyszyło im niedwuznaczne mrugnięcie okiem. Marek osunął się na ziemię, zupełnie nie wiedząc, co myśleć.

— Całkiem słusznie powinien być zmieszany — ciągnął Sevastokrata, zagrzewając się do tematu. — On i wszyscy jego ludzie lubią wyspiarzy tak bardzo, że cały obóz powinien trząść się od pogłosek, że zmawiają się, by zabić nas wszystkich. Phos świadkiem, że zapłaciliśmy dość złota, by wywęszyć te plotki.

— I żadne do nas nie dotarły — rzekł oskarżycielsko Mavrikios. — Co prowadzi do jednego z dwóch wniosków: albo jesteście niezrównanie sprytni, albo też może jesteście lojalni, pomimo waszych perwersyjnych wyborów w zakresie przyjaciół.

— Nie wydaje mi się, by wyglądał na aż tak bystrego, Mavrikiosie — wtrącił Thorisin.

— Sam nie wyglądasz lepiej, braciszku — odparował Imperator, lecz znowu ton łagodnego pokpiwania był tym, czego należało się spodziewać po kochającym bracie.

Z wytrwałością, którą może dać zbyt wiele wypitego wina, Thorisin powiedział: — Jeśli nie jest tak sprytny, by oszukać nas wszystkich, to najprawdopodobniej jest lojalny. Kto mógłby spodziewać się czegoś takiego po przyjacielu Namdalajczyków? — Potrząsnął głową ze zdumieniem, a potem beknął cicho.

— Bogom niech będą dzięki — mruknął do siebie Marek. Kiedy obaj Gavrasowie spojrzeli na niego pytająco, uświadomił sobie, że powiedział to po łacinie. — Przykro mi, że mieliście jakiś powód, by wątpić w moją lojalność — zwrócił się do nich, przechodząc na videssański — i niezmiernie się cieszę, że już nie macie.

Odczuł tak wielką ulgę, że wszystkie jego mechanizmy obronne puściły, łącznie z tymi, które strzegły jego języka. — Więc wy dwaj nie kłóciliście się ze sobą? — wypalił, a potem zamilkł jeszcze bardziej zmieszany niż przedtem.

Bracia Gavras nagle zaczęli sprawiać wrażenie małych chłopców, których sekret został odkryty. Mavrikios wyskubał sobie jakiś włos z brody, przyjrzał mu się ze skupieniem, a potem wyrzucił. — Thorisin, on może być sprytniejszy, niż się wydaje na pierwszy rzut oka.

— Co? — powiedział niewyraźnie Thorisin. — Nie miałbym nic przeciwko temu. — Wyciągnął się na boku i toczył z góry przegraną walkę ze snem.

— Leniwy nicpoń — uśmiechnął się Mavrikios. Odwrócił się z powrotem do Skaurusa. — Masz absolutną rację, cudzoziemcze. Odegraliśmy małe przedstawienie, dla zafascynowanej widowni, mogę dodać.

— Lecz byłem przy tym, kiedy się pokłóciliście, stawiając przeciwko sobie — zaprotestował trybun. — To nie mogło być zaplanowane.

Szerokość uśmiechu Imperatora zmniejszyła się odrobinę. Spojrzał na swego brata, lecz Thorisin zaczął już chrapać. — Tak, to było dość prawdziwe — przyznał. — Thorisin zawsze miał język zbyt prędki, żeby mogło mu to wyjść na dobre, i przyznaję, że rozzłościł mnie tamtej nocy. Ale następnego dnia rano pogodziliśmy się — zawsze się godzimy.

Mavrikios znowu uśmiechnął się szerzej. — Jednak wówczas mój przewrotny brat postanowił zrobić z siebie osła na oczach setki ludzi. I natychmiast sępy zaczęły gromadzić się nad trupem naszej braterskiej miłości. — Uniósł brew, spoglądając na Rzymianina. — Niektóre z nich zatrzepotały blisko ciebie, słyszałem.

— Rzeczywiście — przyznał Skaurus, wspominając swoje dziwne spotkanie z Vardanesem Sphrantzesem.

— Zatem wiesz, co mam na myśli. — Mavrikios skinął głową. — Nawiasem mówiąc, nie byłeś jedynym, którego próbowano wybadać. Przyszło nam z Thorisinem do głowy, że jeśli będziemy leżeć zupełnie bez ruchu i pozwolimy sępom wyładować z nadzieją, że zabiorą się do oczyszczania naszych kości, to może uda nam się przyrządzić pyszny sępi gulasz dla nas samych.

— Mogę to zrozumieć — przyznał Marek. — Ale dlaczego, zastawiwszy swoją pułapkę, daliście jednak Ortaiasowi Sphrantzesowi lewe skrzydło swojej armii, nawet z Khoumnosem, by trzymał go na wodzy?

— To prawdziwy imbecyl, prawda? — zachichotał Imperator. — Jednak Nephon pilnuje go, więc z tej strony nie ma się czego bać.

— Zauważyłem to. Ale dlaczego w ogóle jest tutaj? Bez swej drogocennej książki wie mniej o wojsku i wojnie niż jego koń, a z nią staje się jeszcze niebezpieczniejszy, ponieważ sądzi, że wie rzeczy, o których w istocie nie ma pojęcia.

— Jest tutaj z tego samego powodu, z jakiego otrzymał swoje nic niewarte dowództwo: Vardanes prosił mnie o to.

Marek milczał przez chwilę, próbując to przetrawić. W końcu potrząsnął głową; przecinające się nici intrygi, która mogła kazać Sevastosowi prosić o coś takiego, a imperatorowi zgodzić się na to, były zbyt splątane, by zdołał je przeniknąć.

Mavrikios obserwował jego zmagania i poddanie się. — To miłe uczucie stwierdzić, że jednak są pewne rzeczy, których nie rozumiesz — powiedział. — Masz większe uzdolnienia w zakresie polityki niż większość zaciężnych żołnierzy, których znam.

Myśląc o władającym Rzymem triumwiracie Cezara, Krassusa i Pompejusza — z których każdy z radością wyrwałby serce dwom pozostałym, gdyby mógł to zrobić bez wtrącania kraju w wojnę domową — Skaurus powiedział: — Wiem co nieco o frakcjach politycznych, lecz wasze, jak sądzę, są gorsze. — Zaczekał, by zobaczyć, czy Mavrikios zechce rozwiązać tę zagadkę za niego.

Imperator uczynił to, przybierając postawę profesora udzielającego wyjaśnień niedoświadczonemu studentowi, który być może ma talent.

— Przemyśl to. Mając tutaj Ortaiasa, Vardanes ma oko na armię — może nie najlepsze, ponieważ ja wiem, że ono tu jest, ale mimo wszystko ma. A kto wie? Nawet jeśli to Khoumnos ma rzeczywistą władzę na lewym skrzydle, Ortaias może w końcu nauczyć się czegoś o wojnie i w ten sposób stać się bardziej użytecznym dla swego stryja. Jasne jak dotąd?

— W każdym razie wystarczająco.

— Dobrze. Gdybym powiedział Vardanesowi — nie, nie przestałby spiskować przeciwko mnie — prędzej przestałby oddychać. Uznałem, że bezpieczniej jest mieć Ortaiasa tutaj, gdzie mogę go pilnować, niż wikłać się w Phos wie jak niepewny powrót do miasta.

— To rozumowanie przemawia do mnie. Z tej odrobiny, której dowiedziałem się o Vardanesie Sphrantzesie, powiedziałbym, że jest to rozsądne rozwiązanie, lecz ty wiesz o nim daleko więcej niż ja.

— To żmija — rzekł stanowczo Mavrikios. Jego głos sposępniał. — Istniał jeszcze jeden powód, by pozwolić Ortaiasowi wyruszyć z nami. Gdyby sprawy przybrały zupełnie zły obrót, to jest coś wart jako zakładnik. Prawdopodobnie niewiele, kiedy przypomnę sobie, jak dogodnie dla nich zmarła Evphrosyne, lecz coś jednak tak. — Wciąż w roli wykładowcy, rozpostarł ręce, dłońmi na zewnątrz, jakby właśnie udowodnił, że dwie linie w skomplikowanej figurze są mimo wszystko równoległe.

Jego ręce nie były jednak bladymi, miękkimi rękoma żyjącego pod dachem wielmoży. Oszczep, miecz i łuk pokryły je bliznami i uczyniły twardymi, a słońce i wiatr nadały im smagłość i szorstkość. Miał ręce wojownika; tak, lecz wojownika, który wykazał się umiejętnościami również na innej arenie, tam gdzie oręż jest tym bardziej śmiertelny, bo niewidzialny.

Imperator dostrzegł podziw Skaurusa i pochylił głowę, dziękując zań. — Czas dla nas obu wracać do pracy — powiedział. — Wyglądaj na rozgniewanego, kiedy będziesz stąd wychodził. Zbeształem cię, a Thorisin i ja znowu na siebie warczeliśmy. Ludzie w żadnym wypadku nie powinni sądzić, że między nami jest przyjaźń.

— Dziwnie wyglądacie, co, Rzymianie? — Powiedział to z uśmiechem na ustach przystojny, śniady młodzieniec, dosiadający krępego, rączego z wyglądu konia. Za nim na koniu siedziała dziewczyna mniej więcej w jego wieku, obejmując go w pasie ozdobionymi srebrnymi bransoletami rękoma.

Oboje mieli na sobie typowy strój videssańskich jeźdźców; lekkie tuniki z długimi rękawami na luźnych wełnianych spodniach wetkniętych w buty. Każde z nich nosiło u pasa schowany w pochwie pałasz; młodzieniec miał łuk i kołczan z wojłoku zawieszony na plecach.

Prowadzili jucznego konia z ekwipunkiem, spośród którego wyróżniał się koszykowaty hełm, wiązka dzirytów i piękna bandura, z pudłem rezonansowym ozdobionym wymyślnym spiralnym ornamentem i inkrustacjami z macicy perłowej.

Młodzieniec mówił po videssańsku z nieco gardłowym akcentem. Nosił skórzaną czapkę [z trzema krągłymi, wystającymi do przodu wstawkami, szeroką nakrywką na kark i kilkoma jasnymi wstążkami powiewającymi na wietrze. Marek widział wielu Vaspurakańczyków z takim nakryciem głowy — sporo z nich osiadło na tych ziemiach, leżących niezbyt daleko od ojczyzny ich przodków. Na większości z nich taka czapka wyglądała dziwacznie i niezgrabnie, lecz młodzieńcowi w jakiś sposób dodawała wigoru i swobody.

Jego olśniewający uśmiech i wesołość brzmiąca w jego głosie nie zrobiły żadnego wrażenia na Gajuszu Filipusie, który spojrzał na niego marszcząc brwi. — Sam nie wyglądasz lepiej — warknął, nieświadomie powtarzając to, co Mavrikios powiedział do Thorisina. — Jeśli jesteśmy Rzymianami, czego chcesz od nas?

Kwaśne powitanie centuriona nie zraziło jeźdźca. Odpowiedział swobodnie: — To wy możecie korzystać ze mnie. Mam być waszym przewodnikiem przez przełęcze mojej uroczej ojczyzny. Jestem książę Senpat Sviodo z Vaspurakanu. — Wyprostował się w siodle.

Marek ucieszył się, że odgadł narodowość młodzieńca, lecz równocześnie zatrwożyła go konieczność radzenia sobie z nowym i nieznanym członkiem rodziny królewskiej. — Wasza Wysokość… — zaczął tylko po to, by przerwać, zakłopotany, kiedy Senpat Sviodo i jego towarzyszka wybuchnęli śmiechem.

— Naprawdę jesteście z dalekiego kraju, najemniku — powiedział Senpat. — Nigdy nie słyszeliście, jak Vaspurakan nazywany jest krajem książąt?

Cofając się myślami wstecz, trybun rzeczywiście przypomniał sobie jakąś lekceważącą w tonie uwagę Mavrikiosa rzuconą podczas odprawy, zanim jeszcze imperialna armia opuściła Videssos. O jej znaczeniu jednak nie miał pojęcia, i powiedział to teraz.

— Każdy Vaspurakanin jest księciem — wyjaśnił Sviodo. — Jakżeż może być inaczej, jeśli wszyscy jesteśmy potomkami Vaspura, pierwszej i najszlachetniejszej z kreacji Phosa?

Skaurus natychmiast nabrał przekonania, że Videssańczycy nie mogą lubić takiej teologii. Nie miał jednak czasu, by się nad tym zastanowić, ponieważ dziewczyna trąciła Senpata, mówiąc: — To półprawdy i do tego męskie półprawdy. Bez księżniczek Vaspurakanu nie byłoby książąt.

— To jasne — rzekł czule Senpat Sviodo. Odwrócił się z powrotem do Rzymian. — Panowie — powiedział, spoglądając na Gajusza Filipusa tak, jakby się to do niego nie odnosiło: — Oto moja żona, Nevrata. Zna Vaspurakan i jego szlaki przynajmniej tak dobrze jak ja.

— Zatem ciebie niech kruki zadziobią! — zawołał ktoś z trzeciego szeregu Rzymian. — Pójdę za nią choćby do piekła!

Legioniści, którzy go usłyszeli, radosnymi okrzykami wyrazili swoje poparcie. Marek z ulgą zobaczył, że Senpat Sviodo śmieje się razem z nimi i Nevrata również. Była urodziwą dziewczyną o wyrazistych rysach, ciemnej, jak jej mąż, cerze, i olśniewająco białych zębach. Zamiast charakterystycznej vaspurakańskiej czapki, jaką nosił Senpat, na swych czarnych, falistych włosach miała jedwabną chustę w kwieciste wzory.

Aby następna kpina nie zakończyła się mniej szczęśliwie, trybun pospiesznie przedstawił Vaspurakańczykom niektórych ze swych oficerów. Potem zapytał: — Jak to się stało, że jesteście w służbie Videssos?

Senpat Sviodo opowiedział swoją historię, kiedy ruszyli na zachód; niewiele różniła się od tego, czego spodziewał się Skaurus. Młodzieniec pochodził ze szlacheckiej rodziny — jego świetny koń, wytworna bandura i srebro, które nosiła Nevrata, zdążyły już przekonać trybuna, że nie jest zwyczajnym żołnierzem.

— Bycie szlachcicem w ciągu ostatnich paru lat w Vaspurakanie nie należało do dobrodziejstw — zaczął. — Kiedy przybyli Yezda niszcząc wszystko po drodze, nasi chłopi mogli uciec, niewiele tracąc z tego powodu, że schronili się tutaj, wewnątrz Imperium. Lecz na dobra mojej rodziny składały się urodzajne pola, mała kopalnia miedzi i wieża warowna, tak uzbrojona i zaopatrzona jak każda inna. Postanowiliśmy walczyć, by utrzymać nasz majątek.

— I dobrze nam szło — dodała Nevrata. — Wiele razy wypędziliśmy najeźdźców z naszych ziem poszczerbionych tak, że musieli lizać rany. — To, w jaki sposób jej szczupła ręka spoczęła na rękojeści pałasza powiedziało Markowi, że „wypędziliśmy” należy rozumieć jak najdosłowniej.

— Tak było — przytaknął z uśmiechem Senpat. Lecz ten uśmiech zgasł, kiedy pomyślał o rozpaczliwej walce, którą stoczył — i którą przegrał. — Jednak nigdy nie przepędziliśmy ich wystarczająco daleko ani nie poszczerbiliśmy dość mocno. Miesiąc po miesiącu, rok po roku, wciąż naciskali nas mocniej. Nie mogliśmy uprawiać ziemi, nie mogliśmy wydobywać miedzi, nie mogliśmy oddalić się bardziej niż na strzelenie z łuku od wieży, nie ściągając na siebie ataku. Dwa lata temu jakiś pułk Videssańczyków mijał naszą posiadłość ścigając Yezda i tak Senpat Sviodo, książę Vaspurakanu, stał się Sen-patem Sviodo, imperatorskim zwiadowcą. Znam gorsze losy. — Wzruszył ramionami.

Pociągnął za postronek, na którym wiódł jucznego konia. Kiedy wierzchowiec zbliżył się, ściągnął z jego grzbietu bandurę i uderzył w struny, wydobywając z niej ognisty akord. — Doprawdy, gorsze losy! — krzyknął, na wpół śpiewając. — Wilki z zachodu, strzeżcie się! Wracam, by odebrać, co moje! — Nevrata objęła go mocno, z twarzą lśniącą dumą.

Rzymianom spodobał się ów pokaz animuszu, lecz dla Gorgidasa miał szczególne znaczenie. Obeznany z polityką rozrywanych waśniami greckich miast, powiedział: — Temu człowiekowi i jego żonie powiedzie się. Wygnańcowi tak niezwykle łatwo jest pozostawić nadzieję za sobą wraz ze swoim opuszczonym domem. Ci, którzy w jakiś sposób potrafią ją zachować, są szczególnym rodzajem ludzi.

Kiedy armia zatrzymała się na noc, Senpat Sviodo i jego żona, tak samo jak to czyniło przed nimi tak wielu mieszkańców Imperium Videssos, podeszli, by obserwować z niekłamanym podziwem, jak Rzymianie wznoszą swój obóz. — Jaki wspaniały pomysł! — zawołał Sviodo. — Przy takich fortyfikacjach łatwo będzie odeprzeć napastników.

— Tak, taka koncepcja walki jest dla nich niezrozumiała — zgodził się Skaurus, obserwując swoich ludzi wyrzucających suchą, czerwonobrunatną ziemią płaskowyżu z rowu, który kopali, by utworzyć przedpiersie obozu. — Będziesz miał u nas status oficera, tak więc wasz namiot będzie jednym z tych, które stoją przed moim — wzdłuż viae principalis… — Na widok zakłopotania malującego się na twarzy Senpata uświadomił sobie, że użył łacińskiej nazwy i pospiesznie przetłumaczył: — Głównej drogi, chciałem powiedzieć.

— Zatem nie najgorzej — rzekł Vaspurakanin. Zdjąwszy z głowy czapkę z trzema daszkami, rękawem tuniki starł z czoła zlepiony potem kurz. — Przydałaby mi się dobrze przespana noc — mojemu tyłkowi wcale nie jest przykro, że nie siedzi w siodle.

— Twojemu? — zdziwiła się Nevrata. — Ty przynajmniej miałeś siodło, z którego mogłeś zsiąść — ja przez cały dzieją siedziałam na wystającym końskim kręgosłupie i moje pośladki są zupełnie skostniałe. — Spojrzała znacząco na swego męża. — Mam nadzieję, że nie planujesz spędzenia całej nocy w siodle.

— Kochanie, są siodła i siodła — uśmiechnął się Senpat. Jego ramię objęło jej kibić; Nevrata wtuliła się w niego radośnie.

Widząc, jak siebie pragną, Skaurus zaklął cicho po łacinie — Videssański był dla niego zbyt nowym językiem, by móc w nim swobodnie przeklinać. Dopiero teraz przypomniał sobie o zasadzie, jaką wprowadził, zakazując obecności kobiet w obozie. Jeśli obowiązywała wobec jego własnych ludzi, nie mógł jej złamać dla tych przybyszów.

Tak delikatnie jak potrafił, wyjaśnił Vaspurakańczykom, na czym ona polega.

Słuchali z niedowierzaniem, zbyt zdumieni, by się naprawdę rozgniewać. W końcu Senpat powiedział: — Widok twoich żołnierzy wznoszących ten obóz przekonał mnie, że nie jesteście ludźmi o zwykłej dyscyplinie. Lecz żeby wydać taki rozkaz i podporządkować się mu… — Potrząsnął głową. — Jeśli wy Rzymianie jesteście na tyle głupi, by się na to godzić, to jest sprawa twoja i twoich ludzi. Lecz niech mnie Skotos porwie, jeśli ja się z tym pogodzę. Chodźmy, kochanie — zwrócił się do Nevraty. I ich namiot wyrósł nie wewnątrz rzymskiego częstokołu, lecz tuż przy nim, gdyż woleli cieszyć się swoim towarzystwem bezpiecznie, w bezpośrednim sąsiedztwie wykopu, szańca i palisady. Później tego wieczoru, samotny w swym namiocie, Marek stwierdził, że nie może ich winić.

Sen ogarniał go wolno. Przyszło mu do głowy, że Phostis Apokavkos może potrafiłby powiedzieć mu coś więcej ponad to, co już wiedział o tym zdecydowanym ludzie wywodzącym się z Vaspurakanu. Apokavkos pochodził z dalekiego zachodu i przypuszczalnie miał już wcześniej do czynienia z Vaspurakańczykami.

Adoptowany Rzymianin również nie spał, lecz grał w kości z legionistami ze swego manipułu. — Szukasz mnie, panie? — zapytał, kiedy ujrzał Marka. — Nie będzie mi przykro, jeśli tak — nie mam dziś szczęścia.

— Jeżeli szukasz pretekstu, żeby wymigać się od gry, to właśnie ci się poszczęściło — rzekł trybun. Powiedział to w swym ojczystym języku i Apokavkos nie miał kłopotu, by go zrozumieć; jednak kiedy były chłop-żołnierz próbował mówić po łacinie, sepleniący videssański akcent wciąż utrudniał zrozumienie go. Ćwiczył wszakże uparcie i czynił widoczne postępy.

Skaurus wrócił z nim do swojego namiotu. — Opowiedz mi to wszystko, co wiesz o Vaspurakanie i jego mieszkańcach — powiedział. Pamiętając o niechęci Apokavkosa wobec Namdalajczyków za ich innowierstwo przygotował się, by odfiltrować z jego odpowiedzi to, co mogło być podyktowane uprzedzeniem.

— O „książętach”? — powiedział Phostis. — O ich kraju mogę powiedzieć ci tyle — tam, gdzie dorastałem, był niczym więcej jak górami na północnym horyzoncie. Okropnie mroźny w zimie, jak słyszałem. Hodują tam rącze konie, ale to wszyscy wiedzą.

Nawet Skaurus słyszał pochlebne opinie o vaspurakańskich koniach i miał wobec sztuki jeździeckiej tradycyjne rzymskie nastawienie — że jest to wspaniała umiejętność; dla innych. Miał świadomość, że użycie strzemion czyni z jazdy konnej coś zupełnie odmiennego od tego, co znał, lecz mimo to dalej z trudem przychodziło mu traktować tę koncepcję poważnie.

Apokavkos kontynuował ku jego zaskoczeniu, bowiem mówił o samych Vaspurakańczykach bez podejrzliwości, lecz z autentycznym i oczywistym szacunkiem. — Powiada się, iż trzej „książęta” działający razem potrafią sprzedać lód samemu Skotosowi, i ja w to wierzę, bo współpracują ze sobą jak nikt. Nie wiem, gdzie się tego nauczyli, chyba że wymogło to na nich życie pomiędzy dwoma większymi krajami, które na nich napierają, w każdym razie pomagają sobie, zawsze. Walczą między sobą, to prawda, lecz niech tylko jakiś cudzoziemiec wmiesza się w ich sprawy, natychmiast stają przeciwko niemu zwarci jak szczęki potrzasku.

Markowi wydawało się to tak oczywistym przejawem zdrowego rozsądku, że aż niewartym komentarza, lecz głos Phostisa Apokavkosa przepełniał tęskny podziw. — Wy — my, chciałem powiedzieć — Rzymianie też tacy jesteśmy, lecz znalazłoby się mnóstwo Videssańczyków, którzy wynajęliby samego Skotosa, jeśli tylko mogliby w ten sposób odpłacić któremuś ze swych wrogów.

Myśli trybuna powędrowały ku rozkładającym się głowom, które widział u podstawy Kamienia Milowego w Videssos; głowom generałów, którzy o poparcie buntu zwrócili się do Yezda, tak jeden jak i drugi. Pomyślał też, z niepokojem, o Vardanesie Sphrantzesie. Apokavkos miał rację.

Próbując pozbyć się ze swych myśli tych trapiących obrazów, Skaurus postanowił podrażnić odrobinę Phostisa, żeby zobaczyć, jak zareaguje. — Jak możesz mówić tak dobrze o heretykach? — zapytał.

— Ponieważ to uczciwi ludzie; religijni czy nie — odpowiedział natychmiast Apokavkos. — Nie są tacy jak twoi wspaniali wyspiarze — proszę o wybaczenie, panie — nieustannie wykpiwający wierzenia innych ludzi i zmieniający swoje własne, ilekroć wiatr powieje w inną stronę. „Książęta” wierzą w to, co wierzą, i tyle ich obchodzi co końskie łajno, czy ktoś inny wierzy, czy nie. Nie wiem — ciągnął z zakłopotaniem — ale przypuszczam, że wszyscy są przeklęci — lecz jeśli tak, to stary Skotos musi lepiej się pilnować, bo gdy w jego piekle znajdzie się dość Vaspurakańczyków, to mogą z nim skończyć odbierając mu je.

Do pierwszego napadu na imperialną armię doszło na dwa dni przedtem, nim dotarła do Amorionu. Było to zaledwie ukłucie, nic więcej — garstka Yezda napadła na videssańskiego zwiadowcę. Kiedy nie wrócił, jego towarzysze zaczęli go szukać i szukali tak długo, dopóki nie znaleźli ciała. Yezda, oczywiście, ograbili zwłoki i uprowadzili konia.

Nieco większe starcie miało miejsce następnego dnia, kiedy to mały oddział Khamorthów wdał się w wymianę strzał z Yezda, dopóki posiłki nie przepędziły wroga. Doprawdy błahostki, uznał Marek, lecz zmienił zdanie, kiedy przypomniał sobie obietnicę Imperatora, że etap od Garsavru do Amorionu będzie łatwy, jak ten od stolicy do Garsavru. Więcej najeźdźców grasowało w Imperium, niż przypuszczał Mavrikios.

A kiedy armia dotarła do Amorionu okazało się, że miasto zdążyło już mocno ucierpieć. Położony na północnym brzegu Ithomu, będącego dopływem Arandosu, Amorion, jak większość miast zachodnich prowincji Videssos, już dawno temu rozebrał swoje mury przeznaczając kamień na potrzeby budownictwa. Najeźdźcy z Yezd w pełni wykorzystali bezbronność miasta, pustosząc jego przedmieścia i w kilku miejscach przenikając niemal do brzegu rzeki. Armia, zbliżając się do miasta, mijała splądrowane tereny, ostro kontrastujące swą jałowością i gruzami z żyznością, jaką rzeka zapewniała sąsiednim okręgom.

Kontyngent, jaki Gagik Bagratouni zgromadził, by wzmocnić siły Mavrikiosa, nie dorównywał wielkością temu, któremu dowodził Baanes Onomagoulos, lecz składał się, jak wkrótce stwierdził Marek, z lepszych ludzi. Większość, tak jak ich dowódca, była Vaspurakańczykami — ciemnoskórymi, kędzierzawowłosymi mężczyznami o krzaczastych brodach, zwykle tęższej budowy niż Videssańczycy, wśród których żyli. Nosili zbroje ze stalowych łusek; wielu miało koszykowe hełmy, takie jak Senpat Sviodo, często ozdobione wyplatanymi z łoziny rogami albo skrzydłami. Niemal wszyscy wyglądali na weteranów.

— Bo tak powinniśmy wyglądać — rzekł Senpat Sviodo, kiedy Marek zwrócił na to uwagę. — W ciągu tych ostatnich paru lat przynajmniej w takim samym stopniu jak akritai Imperium zagradzaliśmy drogę Yezda i byliśmy tarczą Videssos. Wierz mi, nie to chcieliśmy robić, lecz mieszkając w tym miejscu, które Phos wybrał dla swych książąt na tym świecie, nie mieliśmy wyboru.

Wzruszył ramionami, a potem mówił dalej: — Moi rodacy opowiadają baśń o małym skowronku, który usłyszał, że niebo ma właśnie runąć. Odwrócił się na grzbiet i wyciągnął łapki do góry, by je złapać. „Więc stałeś się teraz drzewem?” zapytały go inne zwierzęta. „Nie”, odpowiedział, „jednak muszę robić wszystko, co w mojej mocy”. I tak jak on robił, tak i my robimy.

Tak jak na powitanie Onomagoulosa, tak i teraz armia przygotowała się, by uczcić Gagika Bagratouniego. Kiedy generał podjeżdżał na dereszowatym ogierze, Skaurus stwierdził, że jest pod wrażeniem jego powierzchowności. Jeśli Cezar był drapieżnym ptakiem, ludzkim wyobrażeniem rzymskiego orła, to Gagik Bagratouni był lwem.

Jego śniada skóra, grzywa kruczoczarnych włosów i gęsta, ciemna broda, zakrywająca niemal po same oczy jego szeroką twarz o wystających kościach policzkowych, wystarczały same w sobie, by stworzyć takie wrażenie. Pewne spojrzenie tych oczu, oczu myśliwego, potęgowało to wrażenie, tak samo jak czynił to jego silny nos — był grubszy i bardziej mięsisty od typowego, garbatego videssańskiego nosa, lecz nie mniej władczy. Nawet dosiadał swego konia w sposób zwracający uwagę, jakby pozując do posągu jeźdźca, lub, co bardziej prawdopodobne, jak gdyby pławiąc się w świadomości, że spoczywa na nim tak wiele oczu.

Bagratouni, wciąż z taką samą, niewzruszoną postawą, mijał oddział po oddziale. Dla żołnierzy jedynym dowodem, że jest świadom ich obecności, był błysk, z jakim jego oczy przebiegały ich szeregi, i niemal niedostrzegalne skinienie głowy, jakim witał każdego z dowódców. Sam Mavrikios nawet w przybliżeniu nie zachowywał się tak wyniośle, lecz dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że Gagik Bagratouni nie ma zamiaru wywyższać się nad Imperatorem, a tylko postępuje tak, jak zawsze zwykł postępować w takich przypadkach.

Kiedy zbliżył się do Rzymian, ustawionych obok halogajskich gwardzistów Imperatora, jego krzaczaste brwi uniosły się — dotychczas nie miał okazji widzieć żołnierzy takich jak oni. Przyjrzał im się taksujące, badając wzrokiem ich ekwipunek, postawę, twarze. Bez względu jednak na to jak ich osadził, nie pokazał tego po sobie. Lecz kiedy zobaczył Senpata i Nevratę Sviodów stojących razem z rzymskimi oficerami, jego posępne rysy rozjaśniły się w pierwszym uśmiechu, jaki Skaurus ujrzał na jego twarzy.

Zakrzyknął coś we własnym języku. Jego głos, basowy ryk, pasował do całej reszty jego postaci. Senpat odpowiedział w tej samej mowie; choć zupełnie jej nie znając, Marek zdołał wyłowić kilkakrotnie powtórzone nazwisko „Sviodo”. Gagik Bagratouni zawołał coś znowu, potem zeskoczył z konia i zamknął Senpata Sviodo w niedźwiedzim uścisku, całując go w oba policzki. To samo uczynił z Nevratą, czerpiąc jednak z tego zupełnie odmienny rodzaj przyjemności.

— Syn Sahaka Sviodo! — powiedział w ochryple akcentowanym videssańskim, przechodząc na ten język z uprzejmości dla stojących w pobliżu Rzymian — i na dodatek z tak uroczą panną młodą! Macie szczęście, oboje! Sahak był wielką znakomitością; nikt tak jak on nie potrafił pociągnąć Yezd za brodę; tak, i Imperatora również, gdy wetknął ją w nasze sprawy. Masz całkiem te same rysy — znałem go dobrze.

* — Chciałbym móc powiedzieć to samo — odpowiedział Senpat. — Zmarł, zanim wyrosła mi broda.

— Tak, słyszałem, i wielka to szkoda — rzekł Bagratouni. — Teraz musisz mi powiedzieć — kim są ci dziwni ludzie, z którymi podróżujesz?

— Czy zauważyłeś, drogi Skaurusie — mruknął Viridoviks — że każdy z tych vaspurakańskich włóczykijów, gdy tylko spojrzy na ciebie i twoich ludzi, natychmiast stwierdza, że śmiesznie wyglądacie? Moim zdaniem to prawie grubiaństwo.

— Prawdopodobnie najpierw dostrzegają ciebie — wtrącił Gajusz Filipus, ściągając na siebie wściekłe spojrzenie Viridoviksa.

— Wystarczy, wy dwaj — przerwał im Marek. Być może na szczęście, Gal i centurion woleli kłócić się po łacinie i Vaspurakańczycy nie mogli ich zrozumieć. Skaurus powiedział Bagratouniemu, jak się nazywają, przedstawił niektórych ze swych oficerów i, jak to wielokrotnie czynił dotychczas, wyjaśnił pokrótce, w jaki sposób przybyli do Videssos.

— To zupełnie zdumiewające — rzekł Gagik Bagratouni. — Ty… wy wszyscy… — wylewnym gestem objął wszystkich, których przedstawił mu trybun — musicie przyjść do mnie dziś wieczorem na kolację i opowiedzieć mi dokładniej swoją historię. Chętnie wysłuchałbym jej teraz, ale za mną robi się tłoczno.

Powiedział prawdę; procesja, którą prowadził, a którą tworzyli oficerowie jego kontyngentu oraz czołowi obywatele i wyżsi urzędnicy Amorionu, zatrzymała się w nieładzie, kiedy zeskoczył z siodła. Jej członkowie stali tu i tam albo siedzieli w siodłach czekając, by ruszył dalej. Jeden z nich, wysoki kapłan o odpychającej twarzy, który na smyczy z mocnego żelaznego łańcucha trzymał dzikiego psa, szczególnie jadowicie wpatrywał się w Bagratouniego. Vaspurakańczyk udawał, że nic nie zauważa, lecz Skaurus stał dość blisko, by usłyszeć, jak mruczy: — Żeby cię zaraza, Zemarkhos, ty łysogłowy sępie.

Bagratouni wskoczył na siodło i armia urzędników znowu zaczęła posuwać się w stronę Imperatora. Kiedy kapłan postąpił naprzód, jego pies przysiadł na zadzie, opierając się. Kapłan szarpnął smyczą. — Chodź, Vaspur! — warknął i zwierzę, zdławione obrożą, zaskowyczało i ruszyło za nim.

Marek nie wiedział, czy wierzyć swoim uszom. Najwyraźniej nie wszyscy Videssańczycy podzielali sympatię, jaką Phostis Apokavkos darzył lud Vaspurakanu — nie w sytuacji, kiedy jakiś kapłan nazywa swego psa imieniem legendarnego przodka Vaspurakańczyków. Senpat Sviodo stał obok Skaurusa z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę, bez wątpienia czując palące żądło zniewagi. Rzymianin zastanowił się, jak Gagik Bagratouni może znieść taką rozmyślną bezczelność.

W przeciwieństwie do Baanesa Onomagoulosa w Garsavrze, Bagratouni zsiadł z konia i złożył Imperatorowi pełen hołd, który za nim powtórzyła cała procesja. Nawet w formalnym akcie poddania się swemu suzerenowi wciąż pozostawał majestatyczną postacią, klękając, a następnie kładąc się na brzuch z kocią godnością i gracją. Skaurus zauważył z rozbawieniem, że w porównaniu z nim, grubiański kapłan Zemarkhos wyglądał jak kiepsko zbudowany chudzielec.

Po krótkiej przemowie Mavrikiosa, w której podziękował Bagratouniemu za ludzi, jakich zgromadził, vaspurakański generał i jego grupa jeszcze raz złożyli hołd, a następnie wycofali się sprzed oblicza Imperatora. Wracając, Gagik Bagratouni zatrzymał się na chwilę, by powiedzieć Sen-patowi Sviodo i Skaurusowi, jak trafić tam, gdzie mieszka. Zemarkhos nigdy przedtem nie widział Rzymian, lecz ze spojrzeń, jakie im rzucał, wynikało, że gotowość zostania gośćmi Vaspurakańczyka wystarczała, by napiętnować ich jako agentów Skotosa.

Kiedy Senpat Sviodo i jego żona spotkali się z Rzymianami, którzy razem z nimi szli do Bagratouniego, okazało się, że młodzi Vaspurakańczycy zmienili swój podróżny strój na bardziej wytworne szaty. Senpat miał na sobie nieskazitelnie białą tunikę sięgającą niemal do kolan, luźne spodnie z czerwonawobrązowej wełny i sandały ze złotymi sprzączkami. Jego głowę okrywała znana już Rzymianom vaspurakańska czapka; swoją bandurę niósł przerzuconą przez plecy.

Nevrata była w długiej sukni z jasnobłękitnego lnu, różniącej się nieco krojem od videssańskich wzorów. Ten strój wspaniale podkreślał śniadość jej ciemnej skóry, w czym pomagały mu masywne srebrne bransolety, naszyjnik i kolczyki.

Senpat wytrzeszczył ze zdumieniem oczy na Rzymian. — Z jakimi ludźmi ja się spotykam? — zawołał. — Czy wy zadowalacie siebie nawzajem? Gdzie są wasze kobiety, na święte imię Phosa?

— Zwykle nie leży w naszym zwyczaju zabierać je, nie zaproszone, na ucztę — odpowiedział Marek, lecz on i Kwintus Glabrio spojrzeli na siebie tak samo lękliwie. Młodszy centurion związał się z Demaris, videssańską dziewczyną o wybuchowym temperamencie. Ona i Helvis nie ucieszyłyby się, gdyby się dowiedziały, że zostały wykluczone z uroczystości, w której mogły uczestniczyć.

Resztę Rzymian fakt, że są sami, nastrajał bardziej optymistycznie. — Z pewnością znajdzie się tam parę dziewcząt spragnionych widoku dobrze wychowanego celtyckiego wojownika — rzekł Viridoviks. — Wcale nie myślę wracać do siebie sam.

Gajusz Filipus był mężczyzną godnym podziwu pod niemal wszystkimi względami, lecz jak doskonale wiedział Marek, poza łóżkiem kobiety się dla niego nie liczyły. Spojrzał na Senpata Sviodo z takim samym brakiem zrozumienia, jaki widniał w skierowanych ku niemu oczach Vaspurakańczyka.

— Patrzysz na mnie? — zapytał Senpata Gorgidas. — Całkowicie podzielam pogląd Diogenesa, mędrca mego ludu. Kiedy zapytano go o odpowiedni czas na zawarcie małżeństwa, powiedział: — Dla młodzieńca — jeszcze nie nadszedł; dla starca — już dawno minął.

— Ale co z tobą? — zapytał Senpat. — Nie jesteś ani jednym, ani drugim.

— Radzę sobie — odparł sucho Gorgidas. — Właśnie teraz udało mi się poczuć głód zamiast pociągu do kobiet. Idziemy czy nie?

Dom Gagika Bagratouniego był na wpół willą, na wpół fortecą. Stał wśród rozległych i dobrze utrzymanych ogrodów z niewielkimi gajami cytrusów, fig i palm daktylowych, pomysłowo przeplatanych rabatami pełnymi różnobarwnego kwiecia. Lecz główny budynek mieszkalny był twierdzą, jak gdyby żywcem przeniesioną tutaj ze wzgórz Vaspurakanu, chronioną zewnętrznymi umocnieniami, które uradowałyby dowódcę każdej nadgranicznej warowni.

Gdy Bagratouni witał swych gości przy masywnych, licowanych metalem wrotach, zauważył taksujące spojrzenie trybuna i wyraz zawodowej oceny w patrzących otwarcie oczach Gajusza Filipusa. — Nie wygląda to tak, jak chciałbym, żeby wyglądało — powiedział, machając ręką ku groźnym, szarym kamiennym ścianom. — Lecz obawiam się, że zbyt wielu ludzi w Amorionie nie zachwyca widok powodzenia książąt. Ale mnie się powodzi i sam potrafię zatroszczyć się o siebie.

Było to, oględnie mówiąc, zbyt skromne przedstawienie sprawy, bowiem Gagik Bagratouni doprawdy nie musiał sam bronić swych murów. Obsadzała je jego osobista gwardia, drużyna wybranych młodych Vaspurakańczyków o tak groźnym wyglądzie, jakiego w żadnym ze znanych sobie oddziałów nie widział.

— A teraz nie zawracajmy sobie głowy takimi sprawami — oświadczył generał. — Wchodźcie na dziedziniec; jedzcie, pijcie, rozmawiajcie, weselcie się.

Zasadniczy styl, zgodnie z którym zaprojektowano dom Bagratouniego, Marek znał dobrze, ponieważ cieszył się on popularnością wśród zamożnych mieszkańców Italii. Zamiast wystawiać się na widok zewnętrznego świata, serce domu mieściło się wewnątrz, na centralnym dziedzińcu.

Lecz budowla bardziej przypominała warownię, niż jakikolwiek znany Markowi rzymski dom. Jedynie kilka otworów okiennych wychodziło na zewnątrz, a i te bardziej dla prowadzenia ostrzału z łuków, niż dla podziwiania widoków. Bramy, które wiodły z ogrodów na dziedziniec, zbudowano niemal tak solidnie jak te, które chroniły całą posiadłość.

Drzewa rosnące na dziedzińcu poobwieszano latarniami. Miały szybki z wielobarwnego szkła i kiedy zmierzch zgęstniał, w listowiu zatańczyły snopy czerwieni i złota, błękitu i zieleni. Jednak centralne stoły pośrodku dziedzińca zostały jasno oświetlone, aby skierować uwagę na odbywającą się tam ucztę.

Vaspurakańska kuchnia w niczym nie przypominała videssańskiej, która preferowała owoce morza i sosy ze sfermentowanych ryb. Jako główne danie podano pieczone koźlę, przyprawione polewą z estragonu, mięty i cytryny oraz ozdobione kawałkami ostrego żółtego sera. Uzupełnił to gulasz z jagnięcia oraz gotowane na twardo jaja, zaprawione cebulą, kolendra i cynamonem i faszerowane ciecierzycą. Oba dania wyciskały łzy z oczu i napełniały usta śliną, lecz oba smakowały wyśmienicie.

— Huu! — wydyszał Viridoviks, wachlując usta ręką. — Dużo w tym tego wszystkiego. — By ugasić płomienie, wypił duszkiem wino z pucharu i sięgnął po stojącą przed nim karafkę. Ze wszystkich gości Bagratouniego, wielki Celt prawdopodobnie najbardziej odczuwał pikantność potraw. Oprócz octu, miodu i paru mdłych ziół północna Galia niewiele przypraw miała do zaoferowania.

Skaurus siedział po prawej ręce Gagika Bagratouniego, pomiędzy generałem a jego pierwszym adiutantem, mężczyzną wkraczającym w wiek średni, o imieniu Mesrop Anhoghin, który miał twarz zarośniętą jeszcze bardziej niż jego dowódca. Po lewej ręce Bagratouniego, potwierdzając słowa Senpata Sviodo, siedziała żona generała, Zabel, pulchna, spokojna kobieta, która swego skromnego zasobu videssańskich słów używała głównie po to, by przeprosić, że nie umie więcej. Anhoghin opanował urzędowy język Imperium niewiele lepiej. W rezultacie trybun musiał rozmawiać głównie z Gagikiem Bagratounim, co, jak wkrótce zaczął podejrzewać Marek, zostało rozmyślnie zaaranżowane.

Generał — nakharar, jak określał siebie w swym ojczystym języku; oznaczało to księcia-wojownika — cechował się głodem wiedzy o dalekich rubieżach świata, który mógł współzawodniczyć z ciekawością Gorgidasa. Być może, pomyślał Skaurus, wynikał on z jego wysiłków, by wyrosnąć poza granice tego izolowanego kraju, w którym wkroczył w wiek męski. Bez względu na przyczyny, zasypywał Rzymianina pytaniami nie tylko dotyczącymi spraw wojskowych, lecz również pytał o jego ojczyznę, jej mieszkańców, o to jak wygląda miasto Videssos, a nawet co przypomina widok oceanu. — Nigdy go nie widziałem — stwierdził ze smutkiem. — Rzeki, tak, jeziora, te również, lecz nigdy nie widziałem morza.

— Czy dobrze usłyszałem, że jego czcigodność pytał cię o morze? — odezwał się do Marka Viridoviks, który siedział kilka miejsc od nich. Kiedy trybun potwierdził to skinieniem głowy, Gal rzekł z przejęciem: — Powiedz mu, że jest to miejsce dla obłąkanych i dla nikogo innego. Statek jest niczym więcej jak więzieniem, gdzie poza tym można się utopić.

— Dlaczego on tak mówi? — zapytał Gagik. — Na rzekach i jeziorach lubię łowić ryby z łodzi.

— Cierpi na chorobę morską — odpowiedział Skaurus i zaraz musiał wyjaśnić to pojecie Bagratouniemu. Vaspurakańczyk szarpał się za brodę rozważając słowa Rzymianina; Marek zastanowił się, czy przypadkiem nie przypuszcza, że z niego zakpiono.

Deser składał się z owoców i jakichś interesujących kulistych ciastek — mieszaniny pszennej mąki, rozdrobnionych daktyli i siekanych migdałów — obsypanych sproszkowanym cukrem. To ostatnie okazało się dla Rzymian prawdziwym odkryciem, ponieważ zarówno oni sami jak i Videssańczycy słodzili miodem. Sięgając po czwarte, Gorgidas zauważył: — I dobrze, że nie widuję ich częściej, bo inaczej obrósłbym tłuszczem.

— Ba! — rzekł Gajusz Filipus. — Dlaczego to zawsze chudzi skarżą się, że mogą utyć? — Tylko twarde życie, jakie prowadził, ratowało centuriona przed przegraniem walki ze swym brzuchem.

— Nie tylko są bardzo dobre — wtrącił Kwintus Glabrio, oblizując palce — ale też wyglądają na takie, które można długo przechowywać i są tak pożywne, że kilka nakarmiłoby człowieka na jakiś czas. Byłyby dobrym wiktem na podróż.

— Tak też były i są. Zatem jesteś człowiekiem, który dostrzega w rzeczach to, co jest w nich ważne? To cenna zaleta — zadudnił z aprobatą Bagratouni. — My, Vaspurakańczycy, często zabieramy je w podróż.

— Videssańczycy również — zwrócił się do niego z uśmiechem Senpat Sviodo. — Nazywają je „książęcymi jajkami”. — Rzymianie i większość Vaspurakańczyków parsknęli śmiechem; Gagik Bagratouni spoglądał na nich bezradnie. Senpat przetłumaczył kalambur na jego ojczysty język. Nakharar mrugnął, a potem on i jego żona równocześnie zaczęli się śmiać. Kiedy Zabel się śmiała, łatwo można było dostrzec, skąd wzięły się zmarszczki przecinające jej rysy; jej twarz została stworzona do śmiechu. Gagik uśmiechnął się do niej czule. Daleko jej było do piękności, lecz własnego, specyficznego uroku nikt nie mógł jej odmówić.

— Naprawdę je tak nazywają? — chichotał jej małżonek. — Naprawdę?

Po deserze ktoś zawołał do Senpata: — Zagraj nam coś, skoro już przyniosłeś swoją bandurę.

— Doskonale — odpowiedział. — Kto ze mną? — Jeden z Vaspurakańczyków miał flet; szybkie przeszukanie domu zakończyło się wydobyciem z jego zakamarków małego ręcznego bębenka dla jeszcze jednego ochotnika. I bez dalszych ceregieli zaintonowali pieśń o ich górzystej ojczyźnie. Wszyscy Vaspurakańczycy zdawali się znać słowa i śpiewając klaskali do taktu. Palce Senpata tańczyły po strunach instrumentu; jego czysty, silny tenor pomagał śpiewającym utrzymać melodię. Gagik Bagratouni śpiewał z entuzjazmem i ogromnie głośno, lecz nawet Marek mógł stwierdzić, że straszliwie fałszuje.

Trybun czuł się osamotniony, zarówno z uwagi na swoją obojętność wobec muzyki w ogólności, jak i nieznajomość tej właśnie muzyki. Zastanawiał się, co też powiedziałaby o niej Helvis, i poczuł kolejne ukłucie sumienia wywołane tym, że nie zabrał jej ze sobą. Dla jego niewyszkolonych uszu większość pieśni brzmiała wyzywająco, co licowało z duchem tego prężnego ludu, który je stworzył.

W miarę jak muzycy grali, Vaspurakańczycy jeden po drugim podnosili się od stołu i zaczynali tańczyć albo z kobietami, które im towarzyszyły, albo ze służebnymi dziewczętami Gagika. Płyty dziedzińca rozbrzmiewały odgłosem obutych stóp tupiących w zawiłym rytmie. Ciała kołysały się, giętkie i krzepkie jednocześnie. Tancerze byli fizycznym wyrazem tego co słyszeli, pomyślał z zaskoczeniem Marek i zaczął rozumieć, jak silny wpływ może wywierać muzyka, choć sam nie potrafił go odczuwać.

Natomiast Viridoviksa muzyka wyraźnie oczarowała; przyglądał się i słuchał jak gdyby pogrążony w transie. Kiedy w końcu Senpat i jego towarzysze zaczęli grać szczególnie skoczną melodię, Celt nie potrafił już dłużej ustać — czy raczej usiedzieć — na miejscu. Wstał, by dołączyć do tancerzy.

Nie próbował jednak naśladować ich kroków; zamiast tego zatańczył na własną galijską modłę. Podczas gdy ich torsy kołysały się w takt muzyki, jego ciało od pasa w górę pozostawało niemal nieruchome, z rękoma bezwładnie zwieszonymi wzdłuż boków, natomiast jego nogi i stopy aż migały w skomplikowanych figurach celtyckiego tańca. Podskoczył, zawirował, na pozór zawieszając się w powietrzu, zawirował w drugą stronę, podskoczył znowu. Jego ruchy w niczym nie przypominały ruchów tańczących wokół niego ludzi, ale równocześnie w osobliwy sposób uzupełniały je.

Grupkami po kilkoro osób, Vaspurakańczycy utworzyli krąg wokół Viridoviksa, oklaskując go. Muzycy grali coraz szybciej i szybciej, lecz Gal sprostał wyzwaniu, wirując i podskakując jak opętany. Gdy muzyka dotarła do ognistego finału, zwieńczył swój taniec wyskakując na wysokość równą niemal jego wzrostowi. W górze krzyknął gromko i opadł na ziemię, kończąc swój taniec wspaniałym, zamaszystym gestem rąk.

Wyklaskiwanie rytmu zmieniło się w prawdziwą burzę oklasków, z całego serca wspomaganą przez tych, którzy jeszcze siedzieli. — Cudowne, cudowne! — zawołał Gagik. — Tego właśnie kroku chciałbym się nauczyć, gdybym był mniej sztywny w kolanach i chudszy w pasie. Cudowne! — powtórzył.

— Dziękuję waszej czcigodności — wydyszał Viridoviks; wysiłek zabarwił głębokim rumieńcem jego jasną skórę. Celt otarł pot z czoła. — Taniec wywołuje też pragnienie. Czy byłabyś na tyle dobra, żeby podać mi puchar wina, kochanie? — poprosił jedną z dziewek służebnych, która stała w otaczającym go kręgu. Marek zauważył, że wybrał dziewczynę, która nie mogła oderwać od niego oczu, kiedy tańczył. Wielki Celt mógł traktować niedbale to i owo, lecz gdy chodziło o wybór dziewczyny, zauważał każdy drobiazg.

— Dziękuję ci, dziewczyno — zamruczał Gal, gdy przyniosła mu wino. Otoczył ją ramieniem w geście, który mógł sprawiać wrażenie, że jest niczym więcej jak podziękowaniem, lecz kiedy przysunęła się do niego, zamiast odsunąć się przytulił ją w sposób, który odzwierciedlał wprawę.

— Twój przyjaciel nie rzuca słów na wiatr — zauważył Senpat Sviodo, zwracają się do trybuna.

— Właśnie to samo przyszło mi do głowy — roześmiał się Marek.

Jeden z gwardzistów Bagratouniego wbiegł na dziedziniec z jakąś wiadomością do swego pana. Mówił w gardłowym vaspurakańskim, tak więc Skaurus, siedzący obok nakharar, nie zrozumiał tego, co powiedział, lecz mimo to Rzymianin wyłowił kilkakrotnie powtórzone imię Zemarkhos. Gagik Bagratouni zmarszczył w gniewie swe czarne brwi. Zadał krótkie pytanie gwardziście, który w odpowiedzi skinął głową.

Zachmurzona twarz Bagratouniego sposępniała jeszcze bardziej. Siedział przez chwilę pogrążony w myślach, nawijając na palce pasma gęstej brody. Potem z warknięciem wyrzucił z siebie kilka szybkich rozkazów. Gwardzista, zaskoczony, powtórzył pierwszy z nich pytającym tonem, a potem wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdy Gagik wyjaśnił, o co mu chodzi. Mężczyzna oddalił się pospiesznie.

— Proszę cię, wybacz mi mój brak wychowania — rzekł nakharar, zwracając się ponownie do Skaurusa. — Kiedy ogarnia mnie gniew, zapominam języka Imperium.

— Tak jak i ja — przyznał trybun. — Okazałeś mi wiele uprzejmości dzisiejszego wieczoru. Słyszałem, jak twój człowiek wymienił imię kapłana, który cię nienawidzi. Czy mógłbym ci jakoś pomóc? Sądzę, że Imperator wysłucha mnie, jeśli poproszę go, by kazał temu człowiekowi zostawić cię w spokoju — Mavrikios nie jest człowiekiem, który poświęciłby jedność Imperium z powodu uczuć jakiegoś kapłana.

— Nie potrzebuję, by ktokolwiek walczył za mnie w mojej bitwie — natychmiast odpowiedział Gagik i Skaurus przestraszył się, że uraził dumnego nakharar. Lecz Bagratouni wahał się, a jego lwia twarz wyrażała zakłopotanie — wyraz, który jednak gościł na niej z najwyższym trudem. — Lecz na nieszczęście ten głupi kapłan chce rozmawiać nie ze mną, tylko z tobą i twoimi ludźmi.

— Ze mną? Dlaczego? — To była zatrważająca perspektywa; Marek widział w Videssos dość fanatycznych kapłanów, by wystarczyło mu to na całe życie.

— Żeby zrozumieć kundla, człowiek musi stać się kundlem. Lepiej nie próbować. Chcesz z nim porozmawiać?

Trybun w pierwszym odruchu chciał powiedzieć „nie” i mieć to za sobą. Lecz to mogłoby postawić jego gospodarza w kłopotliwej sytuacji. — Zrobię to, co będzie dla ciebie najkorzystniejsze — odparł w końcu.

— Jesteś zacnym człowiekiem, mój przyjacielu. Niech pomyślę. — Nakharar potarł czoło, jak gdyby próbując w ten sposób pobudzić mądrość.

— Może będzie lepiej, jeśli się z nim spotkasz — zdecydował. — W przeciwnym razie ten cały Zemarkhos może twierdzić, że nie dopuściłem go do ciebie. Dla mnie nie ma to większego znaczenia, ponieważ mam opuścić Amorion z tobą i Imperatorem. Lecz dla moich ludzi, którzy tu zostaną, mogłoby to oznaczać nie kończące się kłopoty.

— Dobrze więc. — Marek szybko zebrał razem Gajusza Filipusa, Kwintusa Glabrio i Gorgidasa, ale Viridoviks zdołał już zniknąć. Rozejrzawszy się, Skaurus nie zdołał również dostrzec służebnej dziewki, którą Celt wybrał na swoją ofiarę tej nocy. Postanowił nie wysyłać pościgu za Viridoviksem; nie spieszyło mu się, by Zemarkhos poznał prawdziwą naturę rzymskiej grupy.

— Chętnie zamieniłbym się miejscami z Galem, panie — stwierdził z szerokim uśmiechem Glabrio.

— Jestem starszy stopniem od ciebie, szczeniaku — zgromił go Gajusz Filipus. — Czekaj na swoją kolej, żeby się odezwać.

Nie zwracając uwagi na tę wymianę zdań, Gorgidas zapytał Skaurusa: — Czego ten kapłan może chcieć od nas?

— Chce nam powiedzieć, że wszyscy jesteśmy przeklęci, tak przynajmniej przypuszczam. Cieszę się, że jesteś tutaj z nami; jesteś dobry w teologicznych sporach.

— Moja ulubiona rozrywka — stwierdził Gorgidas, wywracając z rozpaczą oczy. — No dobrze, załatwmy to już. Sądzę, że tak będzie najlepiej — nasz gospodarz niecierpliwi się coraz bardziej. — Była to święta prawda; jak zamknięty w klatce dziki zwierz, nakharar chodził tam i z powrotem po dziedzińcu, co jakiś czas uderzając pięścią w dłoń.

Kiedy Bagratouni zobaczył, że Rzymianie są wreszcie gotowi, poprowadził ich przez wonne ogrody do frontowych wrót swej posiadłości. Po drodze dołączył do nich gwardzista, który przyniósł Bagratouniemu wiadomość o przybyciu Zemarkhosa. Grube rękawice chroniły jego ręce, w których niósł zwój czegoś, co wyglądało na płócienne prześcieradła. Na jego twarzy widniał wyraz oczekiwania.

Wrota stały zamknięte, jak w obliczu każdego wroga. Na niecierpliwy gest nakharara, jego ludzie odryglowali je i rozwarli na oścież. I, jak gdyby wkraczając tryumfalnie do zdobytego miasta, Zemarkhos wszedł na ziemię Vaspurakańczyków, ze swym psem u nogi.

Zobaczył Gagika Bagratouniego, zanim jeszcze dostrzegł stojących za nim Rzymian. — A więc — powiedział — nie ośmieliłeś się dopuścić tych ciemnych obcokrajowców do źródła prawdy, a tylko usiłujesz wplątać ich w swe złowrogie knowania?

Bagratouni niemal dostrzegalnie nabrzmiał gniewem. Zacisnąwszy pięści, zrobił krok w stronę kapłana. Pies Zemarkhosa zawarczał ostrzegawczo; sierść na jego grzbiecie zjeżyła się. Zemarkhos ujął mocniej smycz. — Do nogi, Vaspur! — rozkazał, lecz to polecenie z pewnością nie kazało człowiekowi, w obliczu którego się znalazł, pokochać go bardziej.

Próbując oddalić groźbę wybuchu, Marek pospiesznie wyprowadził swych towarzyszy zza pleców nakharara, tak by Zemarkhos mógł ich zobaczyć. — Jesteśmy tutaj, tak jak prosiłeś — zwrócił się do kapłana — jak też z uwagi na usilne nalegania naszego miłego gospodarza. Dlaczego to, co masz do powiedzenia, ma być tak ważne dla ludzi, których nigdy przedtem nie spotkałeś?

— Z twego obcego stroju a i teraz z twojej mowy widzę, że jesteś cudzoziemcem i to na tyle głupim, by wejść do takiego siedliska nikczemności. Moja powinność wobec twojej duszy i dusz twoich ludzi sprowadziła mnie tutaj, aby wyrwać cię ze szponów tego nikczemnego heretyka, który zwabił cię do swego gniazda.

Trybun niechętnie podziwiał odwagę Zemarkhosa, którą marnował tu bez potrzeby. Bojaźliwy człowiek nie przemawiałby tak zuchwale pod twierdzą swego zaciętego wroga. Lecz, tak jak u nadto wielu duchownych, z jakimi Skaurus spotkał się w Videssos, dogmaty kapłana nie pozwalały mu dostrzec wartości tych wszystkich, którzy nie wyznawali ich razem z nim.

Odpowiedział najuprzejmiej jak potrafił: — Jako że nie dyskutowaliśmy o sprawach religijnych, temat herezji wcale się nie pojawił.

— Och, to chytry człowiek, szczwany jak lis, nienasycony jak szakal. Mimo to, lód i tak go ogarnie. — Ludzie Bagratouniego pomrukiwali gniewnie słysząc obelgi, jakimi Zemarkhos obrzucał ich zwierzchnika, lecz nakharar stał nieruchomy i milczący, jakby wyrzeźbiony w kamieniu. Choć jego twarz odzwierciedlała szalejącą w nim burzę, to jednak ani słowem nie odpowiedział kapłanowi.

Przemówił natomiast Gorgidas. Jego namiętne zainteresowanie wszystkim, na co się natykał, kazało mu zbadać święte pisma Videssos zaraz, gdy tylko potrafił je odczytać; nawet jeśli nie mógł zaakceptować głoszonych w nich przykazań. Teraz, korzystając ze swej zdolności do przytaczania trafnych cytatów, zapytał Zemarkhosa: — Czy nie jest napisane w rozdziale czterdziestym ósmym: „Niech furia zostanie zgnieciona! Ukróćcie przemoc, wy którzy chcecie się zbawić, siłą swej prawości”?

Lecz cytowanie świętych pism pozwoliło kapłanowi walczyć na dobrze znanym mu gruncie. Odpowiedział szybko i pewnie: — Tak, a w trzydziestym trzecim rozdziale napisano też: „Ktokolwiek czyni zło niegodziwym, cieszy Phosa i spełnia jego wolę”. Imperator może sobie myśleć, że dokonuje wielkiej rzeczy wyprawiając się przeciwko poganom Yezd. Mógłby jednak zrobić coś lepszego w samym Videssos, oczyszczając je z jadowitych heretyków mieszkających wewnątrz naszych granic!

Bagratouni przepchnął się obok Rzymian. — Kapłanie, rzygasz swoją nienawiścią, jak pijak swoją kolacją. I całą skierowałeś na mój kraj. Niech tylko pozwolę moim ludziom, a potraktują cię tak, jak na to zasługujesz.

Zemarkhos poruszył postronkiem swego psa. Bestia natychmiast skoczyła na Bagratouniego, lecz smycz zatrzymała ją w miejscu, kłapiącą ze złości zębami i warczącą głucho z głębi gardzieli. Kapłan roześmiał się. — Poszczuj na mnie swoje psy — zobaczysz, jak szybko podwiną pod siebie ogony.

— Dlaczego nazwałeś to zwierzę Vaspurem? Powiedz mi to — zwrócił się do niego zwodniczo łagodnym tonem Bagratouni.

— Dlaczego? — zadrwił kapłan. — A jakie imię może być lepsze dla psa?

Pod wpływem tej ostatniej zniewagi cała cierpliwość Gagika Bagratouniego prysnęła. Jego głos rzeczywiście przypominał ryk lwa, kiedy w swym rodzinnym języku huknął rozkaz do gwardzisty, który niósł zwój płótna. Zręcznie jak gladiator-sieciarz, mężczyzna skoczył naprzód, by zasunąć swój ogromny wór z grubego materiału na głowę Zemarkhosa. Skrzecząc przekleństwa, kapłan runął, szamocząc się, na ziemię.

Pies Vaspur skoczył warcząc, by bronić swego pana. Lecz gwardzista Bagratouniego był przygotowany na atak psa. Choć szamoczący się ze swoją ofiarą, wepchnął jedną chronioną rękawicą rękę pomiędzy rozwarte szczęki bestii, a drugą przycisnął ją do swej opancerzonej piersi. Warczenie zmieniło się w wpół zduszone skamlanie.

Vaspurakańczyk pochylił się, by unieść otwarty koniec worka, który teraz otaczał młócące na wszystkie strony nogi Zemarkhosa. Uchylając się przed salwami kopniaków, wepchnął psa do worka, a potem zawiązał jego koniec.

We wrzaskach Zemarkhosa pojawiła się nagła, rozpaczliwa natarczywość, gdy Vaspur, oszalały ze strachu, zaczął dziko kąsać wszystko, co znajdowało się w pobliżu — a co, w tej akurat chwili, składało się niemal w całości z kapłana. Z ogromnym zadowoleniem na twarzy Bagratouni podszedł do worka, by posłać mu kilka energicznych kopniaków. Pies zaskowyczał, kapłan wrzasnął jeszcze głośniej niż przedtem, a wirowanie w trzepoczącym płótnie osiągnęło zdumiewającą szybkość.

Vaspurakańczycy podeszli bliżej, by nacieszyć oczy widokiem uwięzionego w ten sposób wroga i by samemu kopnąć raz czy dwa. — Jak to powiedziałeś, kapłanie? — krzyknął Bagratouni. — „Ktokolwiek czyni zło niegodziwym cieszy Phosa”? Dziś w nocy Phos bardzo się ucieszy.

Z odgłosów dochodzących z worka należało sądzić, że Zemarkhos jest rozdzierany na kawałki. Skaurus nie kochał fanatycznego kapłana, lecz nie sądził, by zasługiwał na tak paskudną śmierć. — Wypuść go — ponaglił Bagratouniego. — Żywy nie będzie mógł nienawidzić ciebie i twoich ludzi bardziej niż dotychczas, lecz zabity stanie się męczennikiem i symbolem zemsty w latach, które nadejdą.

Nakharar spojrzał nic nie rozumiejącymi oczyma na Rzymianina; niemal jak człowiek, któremu przerwano akt miłosny. Potem, z wolna, jego wzrok wypełnił się niechętnym zrozumieniem. — W tej młodej głowie masz doświadczony umysł — powiedział, wolno wymawiając słowa. — Dobrze. Twoja prośba będzie spełniona.

Gwardziści poruszali się z taką samą niechęcią, jaką okazywał ich zwierzchnik, lecz jednak się poruszali; rozcięli worek, tak by jego lokatorzy mogli sami się uwolnić. Pies Vaspur wypadł przez dziurę w tej samej chwili, gdy stała się na tyle duża, by mógł się przez nią przecisnąć. Vaspurakańczycy odskoczyli w trwodze, lecz w przerażonej bestii nie pozostał nawet cień woli walki. Błyskawicznie umknęła w noc, pobrzękując wleczonym za sobą łańcuchem.

Kiedy Zemarkhos w końcu uwolnił się ze spowijającego go płótna okazało się, że jego widok może zaspokoić z nawiązką nawet najbardziej wygłodzoną żądzę zemsty. Na ramionach i nogach miał głębokie rany od ugryzień; pies odgryzł mu też połowę jednego ucha. Tylko szczęście uchroniło jego twarz i brzuch od kłów zwierzęcia.

Gorgidas podskoczył do niego na widok tych ran, mówiąc: — Przynieście mi bandaże i pełen dzban wina. Możemy się cieszyć, że pies nie był wściekły, lecz ugryzienia trzeba oczyścić, żeby nie zaropiały. — Kiedy żaden Vaspurakańczyk nie poruszył się, lekarz przewiercił oczyma jednego z nich i warknął: — Ty! Ruszaj! — Mężczyzna pospieszył z powrotem do domu Bagratouniego.

Lecz Zemarkhos, podnosząc się chwiejnie na nogi, nie pozwolił Gorgidasowi opatrzyć swych ran. — Żaden poganin nie będzie mnie dotykał — powiedział i kuśtykając wyszedł przez bramę posiadłości Bagratouniego. Jego kapłańskie szaty, porozrywane zębami psa, zwisały wokół niego w trzepoczących strzępach. Ludzie nakharara zahukali radośnie, gdy ciemność pochłonęła ukaranego wroga.

Viridoviks podbiegł do bramy wraz z Vaspurakańczykiem, którego Gorgidas posłał po bandaże. — O co ta cała awantura z udzielaniem pomocy? Ten włóczykij rozumie mój videssański, lecz ja nie mogę pojąć słowa z tego, co mówi.

Kiedy Gal dowiedział się, jakie widowisko go ominęło, zawiedziony tupnął w ziemię. Jeśli cokolwiek cieszyło Gala bardziej od towarzystwa kobiet, to była tym walka. — Czy nie ma na to jakiegoś sposobu? Jeszcze jedna wspaniała awantura przepadła, ponieważ zabawiałem się w krzakach! To nie wydaje się sprawiedliwe.

— Sam sobie jesteś winien, dobrze wiesz. Mogłeś być tutaj z nami, ale wolałeś pobiec za spódniczką — rzekł nieżyczliwie Gajusz Filipus.

A Gorgidas zapytał: — Czy tylko to się liczy dla ciebie? Rozrywka? Tylko okrutny człowiek może się cieszyć oglądając skutki nienawiści innych.

— Och, dajże mi spokój — odciął się Celt. — Jesteś teraz zły jedynie dlatego, że ten łajdacki kapłan uciekł nie pozwalając, byś go połatał. — To oszczerstwo zawierało w sobie wystarczającą dawkę prawdy, by doprowadzić Gorgidasa do stanu prychającej furii.

Kwintus Glabrio powiedział spokojnie: — Nie musisz czuć się ograbiony z możliwości igrania z niebezpieczeństwem, Viridoviksie. Czy możesz z całym przekonaniem powiedzieć mi, że uważasz miłość za mniej niebezpieczną od walki?

Celt zamrugał bezmyślnie, lecz oczy Gorgidasa zwęziły się w namyśle, jak gdyby dopiero teraz naprawdę zobaczył młodego centuriona. A kiedy Gagikowi Bagratouniemu przetłumaczono rozmowę — ponieważ w większości przebiegała po łacinie — położył rękę na barkach Glabria, mówiąc: — Wiedziałem, że jesteś bystry. O wielu ludziach można to powiedzieć, lecz teraz widzę, że jesteś też mądry. To rzadsza i o wiele cenniejsza zaleta. Skaurus, tego młodzieńca musisz otoczyć troskliwą opieką.

— Aż do teraz sam doskonale potrafił troszczyć się o siebie, jak też powinno być — odpowiedział Marek. Zastanowiwszy się nad tym uświadomił sobie, jak bardzo to było prawdziwe. Milcząca fachowość Glabria sprawiła, że trybun niekiedy ledwie go zauważał w ciągu mijających dni, lecz manipuł, którym dowodził, był zawsze doskonale wyszkolony i teraz, kiedy się nad tym zastanowił, odniósł wrażenie, że jego ludzie sprawiają mniej kłopotów dyscyplinarnych niż pozostali Rzymianie. Dobry człowiek na podorędziu, pomyślał Marek, naprawdę doskonały.