128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

9

— Chcę poprosić, by mnie zabrał. Nie mogę dłużej czekać. To trwa już za długo. — Moon stała w oknie chaty swej babki, patrząc na wioskę przez nierówne szyby. Jej matka siedziała przy ciężkim drewnianym stole, na którym babcia czyściła rybę. Odwrócona do nich plecami dziewczyna czuła wstyd, że potrzebuje takiej podpory swego zdecydowania. — Kupiec wróci dopiero za kilka miesięcy. Pomyślcie, ile czasu wtedy minie od wezwania mnie przez Sparksa.

I tak wróciła do domu o miesiąc za późno; handlarz, który dostarczył wiadomość, zdążył już odpłynąć. Zacisnęła do białości ręce na drewnianym parapecie pełnym muszli, które zbierała w dzieciństwie wraz ze Sparksem. Za rzadko docierają na tą odległą wyspę statki z Krwawnika; najbliższym miejscem, w którym może jakiś znaleźć, jest zatoka Shotover na granicy z Zimą, a tak długiego rejsu nie może dokonać samotnie.

Jednakże na polach nad wioską jakiś obcy pracował teraz przy naprawie latającego statku, przypominającego ten, który widziała w jednym z transów. Nie był on Zimakiem, lecz pozaziemcem, pierwszym, jaki pojawił się na Neith, człowiekiem o mosiężnej skórze i dziwnych, zapadniętych oczach. Jego latający statek miał przymusowe lądowanie; tamtego ranka, wraz z rozpytującymi się gorączkowo mieszkańcami wioski, patrzyła, jak spada z nieba. Z ulgą i odrobiną dumy ze swej wiedzy powiedziała im, co to jest i że nie powinni się bać.

Również pozaziemiec wydał się doznać ulgi, że miejscowi na tyle znają się na technice, by nie wpadać w panikę. Słuchając go, Moon zrozumiała, że jest równie zaniepokojony swą obecnością wśród tutejszych, co i oni. Wszyscy odeszli po jego szorstkim odganianiu i pozwalali obcemu spokojnie pracować w nadziei, iż szybko zniknie, jeśli nie będą na niego zwracać uwagi.

Musiała coś zrobić, nim zniknie. Na pewno zdąża do Krwawnika, wszyscy pozaziemcy tam przebywają. Gdyby tylko mógł ją zabrać ze sobą…

— Ależ Moon, jesteś teraz sybillą — zaoponowała jej matka.

Odwróciła się, rozzłoszczona swym lekkim poczuciem winy.

— Nie porzucę mych obowiązków! Sybille są potrzebne wszędzie.

— Nie w Krwawniku. — Głos matki stał się bardziej napięty.

— Nie o twoją wiarę się boję, Moon, ale o bezpieczeństwo. Jesteś teraz córką Morza. Wiem, że nie mogę ci zabronić kierować własnym życiem, ale w Krwawniku nie chcą sybilli. Gdyby się dowiedzieli, kim jesteś…

— Tak. — Przygryzła wargi na wspomnienie Danaquila Lu. — Wiem o tym. Schowam tam koniczynkę. — Podniosła ją na łańcuszku i skryła w dłoni. — Dopóki go nie znajdę.

— Źle zrobił, prosząc cię o przybycie. — Matka wstała i zaczęła chodzić wokół stołu. — Musi wiedzieć, że naraża cię na niebezpieczeństwo. Nie uczyniłby tego, gdyby o ciebie dbał. Zaczekaj, aż przypłynie do ciebie, zaczekaj, aż dojrzeje i przestanie myśleć tylko o sobie.

Moon pokręciła głową.

— Mamo, mówimy o Sparksie! Nie powiedziałby, że nie może wracać, gdyby nie był w kłopotach. Nie prosiłby, bym przybyła, gdyby mnie nie potrzebował. — A już raz go zdradziłam. Znów wyjrzała przez okno. — Znam go. — Podniosła muszlę. Kocham go.

Obok stanęła matka, wyczuwała wahanie, które nawet jej nie pozwalało zbliżyć się całkowicie.

— Tak, znasz. — Matka spojrzała na babcię, siedzącą przy stole i skupioną wyłącznie na oskrobywaniu łusek. — Znasz go lepiej niż ja. Znasz go lepiej, niż znam ciebie. — Matka dotknęła jej ramienia i obróciła, tak iż patrzyły na siebie. Przez chwilę Moon widziała w jej oczach lęk i rozpacz. — Moja córka to sybilla. Choć jesteś dzieckiem mego serca i ciała, to czasami wydaje mi się, że wcale cię nie znam.

— Mamo… — Moon pochyliła głowę, przytknęła policzek do szorstkiej dłoni matki. — Nie mów tak.

Lelark uśmiechnęła się, jakby dostała odpowiedź na nie wypowiedziane pytanie.

Moon ostrożnie ujęła jej dłoń.

— Wiem, że dopiero co wróciłam do domu. Tak bardzo chciałam pobyć z tobą — mocno ścisnęły się za ręce — muszę jednak choćby porozmawiać z pozaziemcem.

— Wiem — kiwnęła głową matka, ciągle się uśmiechając. Wzięła płaszcz przeciwdeszczowy leżący u stóp łóżka Moon i podała córce. — Wiem przynajmniej, że gdy ja nie mogę, będzie cię teraz strzec Pani.

Moon nałożyła płaszcz przez głowę i wyszła z domu. Na wpół biegła skalistą ścieżką prowadzącą na tarasowe pola wioski, bojąc się, że ujrzy statek pozaziemca wzbijający się w zasnute mżawką niebo, nim zdoła z nim pomówić. Gdy wspięła się na osłonę tarasu, na którym spoczywał latający statek, w przesyconym wilgocią powietrzu rozległ się wysoki, piskliwy dźwięk, obcy tu odgłos zapuszczania silnika.

— Zaczekaj! — Zaczęła biec, spostrzegając garstkę ciekawskich dzieciaków, które kryły się wokół tarasu, wskazując na nią i machając rękoma, bo sądziły, że macha im. Również sternik latającego statku wytknął głowę przez drzwi, patrząc na nią, a jęk ucichł.

Obcy wyszedł z pojazdu i wyprostował się. Nosił strój wyspiarza, lecz zrobiony z materiału, jakiego nigdy nie widziała. Zwolniła, gdy tylko zrozumiała, że nie odleci bez niej. Patrzyła, jak nadchodzi z rękoma opartymi na biodrach; spostrzegła nagle, jaki jest wysoki — ledwo sięgała mu do ramion.

— W porządku, jaki pani ma kłopot?

Stanęła, czując się zrównana tonem jego głosu z jeszcze jednym dzieckiem, naprzykrzającym mu się na błotnistym polu tej skalistej wyspy na końcu świata.

— Wy-wydawało mi się, że odlatujesz.

— Wkrótce to zrobię, gdy tylko załaduję narzędzia. Czemu pani pyta?

— Tak szybko. — Moon spojrzała na swój płaszcz, zbierając się na odwagę. Skoro ma to być teraz, to niech będzie. — Chcę o coś poprosić, nim wyjedziesz.

Nie patrzył na nią, zasuwając osłonę kabiny pod zakrzywioną szybą na dziobie pojazdu i stukając w nią ręką.

— Jeśli mam pani wytłumaczyć, jak lata ten magiczny statek, to niestety, nie mam tyle czasu. Spóźniam się na spotkanie.

— Wiem, dlaczego lata. Powiedział mi kuzyn — rzuciła z rozdrażnieniem. — Chcę pojechać do Krwawnika.

Tym razem spojrzał na nią z lekkim zdumieniem. Zmusiła się do uśmiechu mówiącego, że ma uzasadnione powody do takiej prośby. Kilka odpowiedzi niemal spłynęło mu z języka, nim sięgnął po torbę z narzędziami.

— Przykro mi, ale nie lecę do Krwawnika.

— Ale… — Podeszła o krok, stając między nim a drzwiczkami, do których ruszył. — Gdzie lecisz?

— Wybieram się do Shotover, jeśli chce pani wiedzieć. A teraz, jeśli tylko…

— W porządku. Może to i lepiej. Czy zabierzesz mnie tam?

Odrzucił do tyłu swe czarne, proste jak druty włosy, strącając z nich błoto. Nie nosił brody, jedynie czarne wąsy nad skrzywionymi w podkówkę ustami. — W imię tysięcy bogów, czemu miałbym to zrobić?

— No… — Niemal się skrzywiła na taki brak życzliwości. — Z chęcią zrobię wszystko, co zechcesz, by się odwdzięczyć — zawahała się, gdy zrobił jeszcze mniej uprzejmą minę. — Chyba popełniłam błąd, prawda?

Niespodziewanie wybuchnął śmiechem.

— Wszystko w porządku — wrzucił za siedzenia torbę z narzędziami — ale nie powinna pani tak ochoczo wyjeżdżać z pierwszym obcym, którego zobaczy. Może się to skończyć większymi tarapatami niż te, w których sądzi pani, że tkwi teraz.

— Och. — Moon poczuła, jak pomimo chłodnej pogody płoną jej policzki, i uniosła dłonie, skrywając w nich twarz. — Naprawdę, nie to miałam na myśli! Na naszych wyspach, gdy ktoś chce się gdzieś dostać, to inni go zabierają… — powiedziała zamierającym głosem. — Przepraszam. — Odeszła, potykając się o bruzdy, czując się jak głupie dziecko, które dostrzegała w jego oczach.

— Jedną chwilkę. — W jego głosie nadal czuć było złość, lecz jej żądło nie było już takie ostre. — Czemu chce się pani tam dostać?

Odwróciła się, starając sienie zapominać o koniczynce ukrytej pod płaszczem i o swym prawie do właściwej sybillom godności.

— W Shotover złapię jakiś statek do Krwawnika. To dla mnie bardzo ważne.

— Na pewno, skoro Letniak decyduje się wsiąść z pozaziemcem do latającej maszyny.

Moon zacisnęła usta.

— To, że nie korzystamy z pozaziemskiej techniki, nie oznacza jeszcze, że wpadamy w przerażenie na jej widok.

Znów się roześmiał, z uznaniem, jakby zadowolony, że odpłaciła mu się.

— W takim razie zgoda. Niech pani wsiada, jeśli chce ze mną odlecieć.

— Moon. — Wyciągnęła rękę. — Moon Dawntreader Letniaczka.

— Ngenet ran Ahase Miroe. — Potrząsnął jej dłonią, ale nie zetknął nadgarstków według zwyczaju wyspiarzy. Po namyśle dodał: — Nazwisko na początku. Wejdź i zapnij się.

Myśląc tylko o chwili obecnej, wspięła się śmiało z drugiej strony i zaczęła wojować z zabezpieczającą uprzężą. Wnętrze wyglądało inaczej niż w pojeździe, który widziała w transie; wydało się jej prostsze. Trzymała się mocno pasów, ich mylącej swojskości. Ngenet ran Ahase Miroe zasiadł za sterami i zamknął drzwi; wokół zaczęło narastać brzęczenie, tym razem bardziej stłumione, nie bardziej głośne niż szum krwi w jej uszach.

Nic nie poczuła, gdy oderwali się od pola, gdy jednak ujrzała Neith i wioskę opadające w dół, przeszył ją nieokreślony ból, jakby coś się w niej zerwało. Przycisnęła dłonie do piersi, poczuła schowaną bezpiecznie pod ubraniem koniczynkę i zaśpiewała w myślach modlitwę.

Bujający pojazd wznosił się ostro, kierując na otwarte morze.