125912.fb2
Z silnikami na pełnych obrotach, pięć sterowców minęło pnie i krążąc, posłało jeszcze więcej rakiet w otwory. Największa koncentracja ognia została skierowana na wielką dziuplę, jedna z rakiet musiała uderzyć w magazyn bomb, sądząc po serii wybuchów. Brzegi dziury zostały postrzępione, a kiedy dym rozwiał się, w boku pnia ziała wielka rana.
Ulisses uśmiechnął się na ten widok, lecz nagle radość go opuściła. Ostatni z pięciu sterowców stanął w ogniu!
Statek zaczął natychmiast spadać; ogień, spalając powłokę, obnażał szkielet. Drobne postacie wyskakiwały z gondoli i luków. Ludzie woleli spaść, niż spłonąć żywcem.
Wrak, rozgrzany do białości spalającym się wodorem, rozbił się o gałąź trzysta stóp niżej i tam płonął wściekle. Ogień rozprzestrzenił się po drzewach i roślinności na gałęzi. Z dymu wyłoniły się setki kobiet i dzieci, zmuszone do opuszczenia wcześniej nie zauważonej dziupli. Wiele z nich runęło w przepaść, prawdopodobnie otumanionych dymem.
Graushpaz cały zsiniał pod szarą skórą na widok masakry. Lecz to on pierwszy zobaczył te dziurę ponad gałęzią. Wszyscy inni byli poniżej i to zmąciło plany Ulissesa co do lądowania żołnierzy. Potrzebował miejsca, gdzie mógłby sprowadzić sterowiec w pobliże dziury i przywiązać go do gałęzi, by wysadzić wojsko.
Najpierw jednak powietrze musi się oczyścić.
Nadał przez radio rozkazy i cztery inne maszyny uniosły się i zaczęły krążyć. Pozostała piątka zawróciła i obie połowy floty zbliżały się teraz do siebie. Ulisses poświęcił kilka minut na sprawdzenie, czy lecą na bezkolizyjnych kursach, po czym skierował swoje wysiłki na obronę. Lecieli nadal na wysokości górnych stref, osiągalnych przez ludzi-nietoperzy. Ci odnowili szyki i przygotowywali formację do masowego ataku. Jastrzębie zabili lub odgonili, chociaż kosztem dużych strat.
Wypuszczono więc drugą partię ptaków. Jastrzębie wywołały bałagan i załamały pierwsze rzędy, ale sporo nietoperzy dotarło do sterowców. Powitano ich strzałami, gdyż bomby nie mogły eksplodować zbyt blisko statków. To jednak nie przeszkadzało ludziom-nietoperzom i zapalali bezpieczniki w swoich małych bombach; miotali je w powłokę statków lub na stanowiska strzeleckie. Niektóre nawet uderzyły w powłokę statku flagowego i zrobiły w niej duże dziury. Żadna jednak nie dotarła do wielkich komór gazowych, a przeciek wodoru był tak mały, że jeszcze nie stanowił zagrożenia.
Statki z każdego segmentu znajdowały się na tyle blisko, by otworzyć ogień krzyżowy. Wojownicy spadali w przepaść z wbitymi strzałami, a wielu z nich nie zdążyło jeszcze zrzucić bomb. Ulisses widział, jak bomba eksplodowała w rękach Dhulkhulikha, trafionego właśnie grotem z kuszy. Wybuch rozwalił go na kawałki i strącił dwóch innych.
Dał rozkaz wznoszenia i zwiększenia prędkości. Skrzydlaci wrogowie zostali niżej, z tyłu.
— Nesh! — zatrąbił Graushpaz. Ulisses odwrócił się i ujrzał płonący statek w sąsiednim segmencie. Jakiś nietoperz dotarł do niego z bombą — podpalił przeciekający wodór lub wysadził komorę gazową.
Powoli i majestatycznie statek opadł, rozpadając się na dwie połowy. Ryczały w nim białe i czerwone płomienie, za nim ciągnął się kłąb czarnego dymu. Ze sterowca wyskakiwali ludzie, niektórzy płonęli. Obok padały niezliczone sczerniałe ciała skrzydlatych ludzi. Na tym statku skoncentrowało się szczególnie dużo Dhulkhulikhów. Właśnie przez to nagromadzenie któryś z nich dostał się z ładunkiem wybuchowym. Było ich tak wiele dookoła, że ginęli setkami, rażeni falą gorąca. Ich skóry smażyły się, a płuca wysychały.
Ci, znajdujący się trochę niżej, nurkowali szaleńczo, by uciec przed spadającym wrakiem. Udało by się większości, ale przestrzeń w powietrzu była tak zatłoczona, że nie mogli się przedrzeć przez swoich, bardziej szczęśliwych pobratymców. Znikali w płomieniach i spadali wraz ze statkiem. Zanim spustoszony ogniem szkielet rozbije się o gałąź, zamienią się już w popiół.
Roślinność pokrywająca konar płonęła gwałtownie.
Ulisses zebrał flotę i ustawił w szyku, którym poprowadził ją w kierunku wielkiej dziupli ponad gałęzią. Dhulkhulicy byli w rozsypce. Krążyli jak muchy nad padliną. Nie wydawali się teraz tak liczni. Stracili około czwartej części swoich sił. Nadal pozostawało ich blisko cztery tysiące osiemset. Zastraszająca liczba przeciwko ośmiu sterowcom.
Ponownie statek znalazł się ponad Dhulkhulikhami, ponad zasięgiem ich lotu. Nie używali teraz ani strzał, ani rakiet, tylko dymu, który spowijał latających ludzi. Zrzucono jeszcze ze statków, z luków w rufie kilka bomb, z nadzieją, że wybuchy w gęstym dymie wywołają wśród nietoperzy panikę.
Sterowce ponownie zawróciły i zeszły niżej, na nowo wypuszczając gęstą warstwę dymu. Żołnierze z kokpitów na górze i bokach donosili, że w statek uderzają całe masy latających ludzi, wylatujących z dymu. Niektórzy zderzali się tak mocno, że aż przedzierali powłokę, ale pozbawiono ich przytomności i poderżnięto gardła. Potem zostali wyrzuceni przez luki.
Kiedy statki minęły drugi i najniższy poziom, zawróciły jeszcze raz. Cztery zostały, by wypuścić następną chmurę dymu, a statek flagowy wraz z trzema pozostałymi zszedł pod dryfujący obłok. Słońce już zachodziło, za sześćdziesiąt sekund zniknie za horyzontem.
„Błękitny Duch” zagłębił się w fantastyczną aleję pni i gałęzi poniżej miasta, o tysiące stóp i kilka mil na południe. Ciemności zmusiły Ulissesa do włączenia reflektorów. Sądził, że ludzie-nietoperze zobaczą ich, gdy już będzie za późno, ponieważ przeszkadzał im dym i pozostałe statki. Kilku nietoperzy mogło spostrzec światła, ale zanim domyśla się, skąd pochodzą, będzie zbyt późno na działanie, miał nadzieję Ulisses.
Stanął za sternikiem i wpatrywał się w biały tunel, który stworzyły reflektory. Po obu stronach, u góry i na dole rosły gałęzie, szerokie na tysiąc stóp i pnie na mile. Sterowiec parł do przodu już bez ciągłego wznoszenia się i opadania, jak to było podczas lotu przez miejsca o zróżnicowanych temperaturach. Kierowali się do pionowego szybu, wolnego od jakichkolwiek odrostów Drzewa. Był na tyle szeroki, że sterowiec mógł manewrować w dowolnym kierunku, zmierzając do swego celu — przepastnego wejścia tuż nad gałęzią.
Gdy statek uniósł się, jego reflektory oświetliły cały rój skrzydlatych ludzi, wlatujących do dziupli. Były to głównie kobiety z dziećmi, które uciekły podczas ataku rakietami. Mogli to też być osobnicy zamieszkujący kompleksy lian, którzy uznali je za zbyt niebezpieczne na dzisiejszą noc. Pod osłoną ciemności wchodzili do dziupli, a stamtąd do zakamarków we wnętrzu pnia i gałęzi.
Kiedy uderzyły w nich światła, większość czmychnęła w ciemność.
Ulisses nie zwracał na nich uwagi, kazał jedynie załodze i łucznikom pilnie wyglądać wojowników z bombami. Wszystkie swoje wysiłki koncentrował na wymanewrowaniu sterowca delikatnie i bezpośrednio przed otwór ponad gałęzią.
Był to śmiały ruch, lub raczej, jak twierdzili niektórzy Neshgaje, „głupi i samobójczy”.
„Błękitny Duch” posuwał się powoli. W momencie, gdy przód zbliżył się do pnia, ze stanowiska na dziobie pomknęła smuga rakiety. Jej ostry plastykowy grot zarył się w pniu. Lina przymocowana do rakiety naprężyła się, kiedy sterowiec zaczął się cofać. Wystrzelono następne rakiety z dolnych luków i ponaciągano mocno liny.
Rzucono haki i zamocowano je w szczelinach i wybrzuszeniach szarej kory. Po spuszczonych linach ludzie i koty ześliznęli się i zabezpieczyli ich końce ostrymi drewnianymi palikami, wbitymi w korę.
Następni ludzie i kilku Neshgajów podążyło linami w dół. Na skutek utraty ciężaru statek uniósł się, dodatkowo naciągając liny. Jednak wytrzymały. Następnie załoga zamontowała w korze kołowrotki i przy ich użyciu ściągnęła sterowiec.
Ulisses zszedł z gondoli wprost na korę. Inni wyszli grupą za nim.
Tymczasem ludzie, którzy pozostali w sterowcu, wypuścili jastrzębie. Niektóre poleciały w górą w rzedniejący dym. Chociaż nie widziały już zbyt dobrze, to potrafiły wyczuć wroga i, jak je nauczono, zaatakować dziobem i szponami. Inne wleciały do dziupli, najwidoczniej wyczuwając tam skrzydlatych ludzi.
Trzy pozostałe sterówce przeszły obok. Za chwilę wypuszczą swoje jastrzębie i zakotwiczą na gałęziach w pobliżu. Ich załogi miały trudniejsze zadanie niż „Błękitny Ducłi”. Będą musiały zejść do dziury po pniu i gałęzi. To zabierze im sporo czasu, a trzymając się pnia, będą wystawieni na atak. Ale Ulisses liczył na ciemność, jastrzębie i pozostałe sterówce, które zatrzymają skrzydlatych wojowników w powietrzu.
Wejście było puste z wyjątkiem kilku ciał kobiet i dzieci.
Ulisses włożył drewniano-skórzany hełm z lampą. Nie dawała zbyt wiele światła, gdyż biologiczna bateria była słaba, ale lepsze to niż nic. Poza tym połączone światła całej załogi dadzą odpowiednią widoczność.
Ulisses ustawił się na czele kolumny, ale Graushpaz dotknął jego ramienia. Odwrócił się. Neshgaj powiedział:
— Żądam mego prawa do odkupienia.
Spodziewając się tego, Ulisses zszedł na bok, z poczuciem cichego zadowolenia. Graushpaz przemówił wówczas do dwudziestu oficerów Neshgajów. Była to krótka i prosta mowa.
— Zhańbiłem siebie, rzucając tym samym hańbę na was, moich kolegów oficerów i podwładnych. Wiecie o tym. Jednak wy nie musicie odpokutować. Nikt wam nie będzie robić wyrzutów, jeżeli nie pójdziecie za mną do gniazda Dhulkhulikhów. Być może wszyscy zginiemy, nie mamy przewagi i będziemy walczyć w wąskich pieczarach, które ludzie-nietoperze dobrze znają. Lecz nasz naród usłyszy o tym, co dzisiaj zrobimy. I Nesh się o tym dowie, i jeśli spłacimy dług jak należy, znajdziemy dom po śmierci na jego kłach.
Oficerowie zatrąbili i ustawili się za Graushpazem. Mieli dzidy, maczugi, kamienne siekiery, a u pasa wisiały im kamienne noże. Na lewym ramieniu każdy dzierżył drewniano-skórzaną tarczę, dość grubą, aby wytrzymała wszystkie uderzenia małych Dhulkhulikhów.
— Poczekajcie chwilę — powstrzymał ich Ulisses. — Poślemy tam kilka rakiet. Wtedy możecie wchodzić.
Działowi przyklęknęli, a ich towarzysze wyjęli bezpieczniki z rakiet, które popędziły w wielką dziurę, plując ogniem i dymem. Niektóre musiały zaryć w ścianach skręcających korytarzy, ponieważ ich eksplozje były przytłumione. Ulisses miał nadzieję, że trafią ukrytych za rogiem w zasadzce Dhulkhulikhów. Sądząc po krzykach trafiły.
Wielki jak wieża przywódca Neshgajów podniósł swój ogromny kamienny topór, zatrąbił przenikliwie i ryknął:
— Za Nesha, za władcę i Shegnifa!
Pobiegł szybko naprzód, a za nim dwudziestu gigantów. Ulisses odliczył do dziesięciu i rozkazał swoim ludziom pospieszyć za nimi. Za nim szła Awina, potem Wufowie, Wagarondici i Akkuąuibowie. Na końcu szli żołnierze Vroomawie. Jedyni, którzy nie weszli do dziur to bombardierzy i obsługa rakiet. Oni pozostali w kokpitach i na stanowiskach strzelniczych. Wszyscy uczestnicy eskapady ubrali pikowane zbroje i osłony twarzy. Dhulkhulicy to czterdziestofuntowi pigmeje, ale ich strzały zawierały śmiertelną truciznę. Jedno ukłucie i Neshgaj o wadze sześciuset funtów pada martwy w dziesięć sekund, a człowiek w dwie.
— Za mną! — wykrzyknął Ulisses i pomaszerował szybko wprost do pieczary. Najpierw było ciemno, ale po drugim zakręcie tunelu, szerokiego na dwóch mężczyzn, weszli do pomieszczenia oświetlonego zimnym światłem z setek pęków jakiejś rośliny. Padało na skrwawione i rozszarpane ciała kobiet, dzieci i starców. Głowy niektórych roztrzaskały kamienne maczugi lub topory Neshgajów.
Następnie weszli do większego pomieszczenia, czyli ulicy szerokiej na dwadzieścia stóp, o czterech poziomach otwartych pokojów po każdej stronie. Najwidoczniej zajmowały je rodziny. Światło dostarczały te same rośliny, porastające ściany niczym winogrona. Na ulicy leżało jeszcze więcej zmasakrowanych, martwych ciał kobiet i dzieci z otwartych drzwi pomieszczeń na górze wyglądały przerażone twarze.
Ulisses podjął szybką decyzję. Rozdzielił siły na połowę i zostawił jedną przy pierwszym zakręcie w ścianie. Będą powstrzymywać wojowników, gdyby chcieli powrócić, a w międzyczasie wyślą posłańca do drugiej grupy. Wszystkie rakiety, oprócz trzech, zostały z częścią pilnującą wejścia.
Gdyby nie wskazówki uwięzionych Dhulkhulikhów, zgubiliby się. Korytarz rozgałęział się za korytarzem, wiele z nich było tak szerokich i wysokich jak ten, w którym się znajdowali. Patrząc w nie, Ulisses widział inne. Pień i promieniście odchodzące od niego gałęzie wyglądały od środka jak plaster miodu. Miejsca było więcej niż dla trzydziestu tysięcy, jak obliczali jeńcy.
Mijali pomieszczenia, w których trzymano zwierzęta, i inne, gdzie rosły dziwne rośliny w zimnym świetle roślinnych lamp. Zobaczyli jeszcze dużo drobnych twarzy kobiet i dzieci, wyglądających z otwartych drzwi. Czasami Ulisses zatrzymywał ludzi i posyłał zwiadowcę, aby zbadał pokoje na górze. Nie chciał wpaść w pułapkę. Za każdym razem zwiadowca meldował, że większość pomieszczeń jest pusta.
Żołnierze parli naprzód, aż doszli do części, którą Ulisses miał nadzieję znaleźć. Było tam około czterdziestu zmasakrowanych ciał mężczyzn Dhulkhulikhów. Walczyli dzielnie, ale daremnie przeciwko olbrzymom. Dwóch Neshgajów leżało martwych, ich niegdyś szara skóra spurpurowiała. Mali łucznicy posłali strzały pod maski; musieli stanąć u stóp ludzi-słoni i strzelać w górę, zanim topory roztrzaskały im czaszki.
Bronili wielkiego pokoju, który musiał stanowić główne centrum komunikacyjne Dhulkhulikhów. Dookoła w ścianach, na trzech poziomach, znajdowało się przynajmniej sto ogromnych membran. Znaleźli tu jeszcze około pięćdziesiąt ciał nietoperzy i trzech martwych Neshgajów. Podłogę pokrywało kilka cali krwi.