125912.fb2 Przebudzenie kamiennego boga - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

Przebudzenie kamiennego boga - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

To nie miało znaczenia. Najważniejsze, że kiedyś siedział na tym metalowym czy plastykowym postumencie z doczepioną tabliczką, a zwiedzający, może miliony ich, przechodzili obok i czytali te słowa na różne sposoby, tak jak się zmieniał język, spoglądali na nieruchomego z przestrachem, a także z rozbawieniem, gdyż ludzie nie potrafią powstrzymać się od docinków nawet w obliczu śmierci. Gdyby wiedzieli, że jeszcze będzie żył, gdy oni zamienią się w proch po tysiąckroć, spoglądaliby nawet z zazdrością.

Zastanawiał się, co się z nim działo. Czy ktoś go ukradł? A może wraz z postumentem umieszczono go najpierw gdzie indziej, a potem tutaj przeniesiono? Czy w drodze oddzielono go od postumentu? Kto wie, co się wydarzyło? To działo się tak dawno temu, że na zawsze pozostanie tajemnicą.

Wyprostował się i Zhishbroom poszedł do przodu. Przeszli wiele korytarzy, aż w końcu Neshgaj stanął przed pustą ścianą. Wymówił jedno słowo i ściana zaczęła topnieć i rozmazywać się, aż powstało przejście. Ulisses podążył za olbrzymem do małego pomieszczenia, ukształtowanego jak wnętrze piłki. Ściany pokrywała srebrzysta, połyskująca substancja, pośrodku pokoju zawieszony jakby w powietrzu znajdował się srebrny dysk. Zhishbroom wziął Ulissesa za rękę i podprowadził go do dysku. Przedmiot wisiał przed nim, odbijając jego twarz.

Nie odzwierciedlał jednak postaci Zhishbrooma, który stał za Ulissesem.

— Ja nic nie mogę przeczytać w Księdze — smutno wyznał Neshgaj.

Po chwili dodał:

— Zawołaj, kiedy skończysz. Drzwi się otworzą. Zaprowadzę cię wtedy do Kuushmurzha, powiesz mu, co przeczytałeś.

Ulisses nie słyszał, jak Neshgaj odszedł. Nadal wpatrywał się w swoje odbicie, aż zniknęło, a raczej wyparowało. Jego ciało, warstwa po warstwie ginęło, stanęły przed nim same kości, one też zniknęły, osunęły się w nicość. Pozostał sam dysk.

Zrobił krok do przodu.

Pojawiały się przed nim rozmaite kształty, spowite jakby w niewidzialnej mgle, która topniała od słońca, przychodzącego razem z nim.

Szedł naprzód, z wyciągniętą ręką, lecz niczego nie mógł dotknąć. Przeszedł przez wielkie drzewo, pokonał ciemność i wyszedł na drugą stronę. Kobieta, piękna brązowa kobieta, ubrana jedynie w kolczyki w uszach i nosie, pierścionki i koraliki, z połową ciała pomalowaną we wzory, przeszła przez niego. Poruszała się szybko, jakby na przyspieszonym filmie.

Przez chwilę wydawało się, że ktoś jeszcze zwiększył prędkość filmu. Potem zwolnił i Ulisses stał teraz przed innym, gigantycznym drzewem w świetle księżyca. Księżyc w pełni był tym samym, który znał sprzed skamienienia. Drzewo trzykrotnie przerastało największą kalifornijską sekwoję. Jego podstawa kryła kilka wejść, z których padało delikatne światło. Przez park pełen studni przeszedł młodzieniec, mniej więcej szesnastoletni, przyozdobiony był wstążkami i frędzlami w gęstych włosach, wokół uszu, palców rąk i nóg i innych części ciała; chłopiec wszedł do drzewa. Ulisses pospieszył za nim, schodami w górę. Nie rozumiał, jak mógł nimi iść, jednocześnie nie dotykając schodów, ani jak jego ręka mogła przejść przez młodzieńca, kiedy spróbował go dotknąć.

Chłopiec mieszkał we wnętrzu drzewa, z dwunastoma innymi. Mieszkania, a raczej cele w drzewie, posiadały nieliczne ozdoby i sprzęty. Stało tam łoże z czegoś mchopodobnego, stoły-nie więcej niż sześć cali nad podłogą, mały piec, trochę garnków, patelni i zastawa stołowa. W rogu znajdowała się skrzynka, pomalowana przez jakiegoś malarza amatora. Mieściła jedzenie i płyny. To było wszystko.

Opuścił drzewo i powędrował parkiem, który zaczął niknąć. Miał poczucie mijania czasu. Długiego czasu. Nadal trwała noc. Księżyc się zmieniał. Najwyraźniej teraz posiadał atmosferę i morza, ale jeszcze nie wyglądał na w pełni ukształtowaną planetę. Drzewa, znacznie większe niż sekwoje, rosły na całym terenie, który Ulisses przemierzał, niczym duch. Miały przeolbrzymie pnie i masywne gałęzie, rozłożone promieniście, z których wyrastały w dół pionowe podpory, by zaryć się ostatecznie w ziemi. Były to znacznie pomniejszone wersje znanego mu Drzewa. Tworzyły małe miasta, które dostarczały mieszkańcom wszelkiego potrzebnego pożywienia, oprócz mięsa.

Istniały jeszcze drzewa zawierające eksperymentalne laboratoria. Kryły koty i psy o znacznie powiększonych mózgowiach, niż u zwierząt z jego czasów. Były też małpy, które zgubiły większość włosów i ogon, chodziły wyprostowane. I jeszcze wiele innych zwierząt, najwidoczniej mutantów genetycznych.

Nagle świat zaczął jeszcze szybciej wirować i Ulisses, nie wiedząc jak, znalazł się na Księżycu. Brązowa Ziemia wisiała blisko horyzontu. Mimo masy chmur rozpoznał wschodni kraniec Azji.

Księżycowy krajobraz był czysty i łagodny. Rosły wielkie drzewa i wiele jaskrawych roślin; wśród nich żyły ptaki i małe zwierzęta. Na wschodzie pojawił się nieśmiało świt. Słońce wzeszło raptownie i oświetliło zachodni stok góry — niegdyś, jak przypuszczał, ściany krateru, który wygładziła erozja, wiatr i wody. A może zmieniały je na wpół boskie siły istot, które dały Księżycowi atmosferę i oceany i przeobraziły kamienne pokłady w ciemną, bogatą glebę.

Boskie istoty musiały także przyspieszyć obroty Księżyca, gdyż Słońce wznosiło się szybko i zaszło w przybliżeniu po dwunastu godzinach. Wtedy pomknął przez parkową krainę, którą porastały drzewa, zamieszkałe przez ludzi i liczne, najróżniejsze, myślące gatunki. Wszystkie nieludzkie istoty, z wyjątkiem jednej, pochodziły od ziemskich zwierząt.

Wyjątek stanowiło wysokie, długonogie, różowawe stworzenie, o kręconych włosach, od szyi w górę, pod pachami, w okolicy ogona i z tyłu nóg. Twarz miało by ludzką, gdyby nie mięsista narośl, jak u złotokreta, zdobiąca czubek jego zadartego nosa. Zwierząt tych zobaczył wiele, najwidoczniej były gośćmi z jakiejś odległej gwiazdy. Jeżeli miały statek kosmiczny, to nie znajdował się w zasięgu jego wzroku.

Ulisses ciągle szybował, jak duch ponad powierzchnią księżyca, aż niewidocznie i lekko jak zefir wleciał do laboratorium ukrytego w drzewie. Tutaj zobaczył ludzi i nieludzi obserwujących eksperyment. Wewnątrz przezroczystego, plastykowego sześcianu tkwiła nieruchoma postać. Na niej skupiały się wielokolorowe promienie, skierowane z urządzenia, niczym karabin laserowy. Laser wylewał z siebie energię, która penetrowała ściany sześcianu i rozbijała się o nieruchomą postać.

Rozpoznał ją. To był on sam.

Najprawdopodobniej naukowcy starali się pobudzić naturalny ruch jego atomów.

Wiedział, jaki odniosą efekt.

Ale co robił na księżycu? Czy pożyczono go naukowcom z powodu, którego nigdy nie pozna? Skoro tak, to przetransportowano go z powrotem na Ziemię, chociaż to mogło zdarzyć się tysiąc lat później.

Tak samo raptownie jak opuścił Ziemię, na nią powrócił. Wszystko, nie tylko przestrzeń, uległo przemianom, minęło też wiele czasu.

Ziemia była spustoszona. Okrążały ją wściekłe wiatry. Polarne czapy stopniały, trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów oraz miażdżące masy morskie zmieniły ląd, który jeszcze pozostał.

Jak wyjaśnić to, co się stało? Co spowodowało tą całkowitą masakrę? Może powodem były wielkie, świetliste łzy, pokrywające poparzoną Ziemię, które przedarły się przez dym. Nie, nikt tego nie mógł wytłumaczyć. Dymy zniknęły, a powietrze zrobiło się znowu czyste, ciszę mąciły tylko potężne burze piaskowe. Pokazały się teraz małe grupki istot rozumnych i zwierząt, które kryły się pod ziemią. Siali ziarno i uprawiali kawałki gruntu. Sadzili drzewka, które przetrwały pod ziemią.

Łzy znowu się pojawiły, unosiły się chwilę ponad koloniami. Tylko jedna spośród kilku podjęła działanie. Wysłała kilka wiązek energii, które spaliły małe drzewo, zamieszkałe przez czterdziestu ocalałych „homo sapiens”.

Inne stworzenia rozumne: ludzie-koty, ludzie-psy, ludzie-leopardy, ludzie-niedźwiedzie i ludzie-słonie nie ponieśli strat. Najwidoczniej ktoś, kto zesłał łzy — chyba że one same były niezależne — chciał zniszczyć tylko homo sapiens.

Ludzie-nietoperze także należeli do tego gatunku i ich też wymordowano.

Niewolnicy Neshgajów i Vroomowie nie byli ludźmi. Pochodzili od mutantów małp. To wyjaśniało, dlaczego nie ucierpieli podczas inwazji łez.

Dalej dryfował ponad powierzchnią Ziemi. Czas prześlizgiwał się obok albo to on prześlizgiwał się po Czasie. Każdy większy masyw lądowy posiadał teraz jedno tylko drzewo. Wszystkie drzewa na każdym kontynencie przeobraziły się, połączyły i stały jednym. Rosły i rosły. Nadejdzie czas, kiedy Drzewo pokryje cały kontynent. Tylko tereny nadmorskie zostały wolne, gdyż słona woda hamowała wzrost. Ale Drzewo przeobrazi się, aby pokonać tę zaporę. I wtedy wszystkie kontynentalne drzewa połączą się, jednocząc swoją indywidualność pewnym roślinnym systemem, którego Ulisses nie rozumiał. Będzie posiadać jeden mózg, jedną osobowość, jedno ciało. I zostanie panem planety. Na wieki wieków. Amen.

Chyba, że Neshgaje i kamienny bóg pokonają je.

Wydało mu się, że wychodzi tyłem z dysku.

Potem, rozmawiając z wielkim kapłanem, sformułował swoją teorię co do Księgi Tiznaka. Kuushmurzh miał teologiczne wytłumaczenie dla tych dziwnych rzeczy, które pokazywały się czytającym Księgę. Nesh dyktował jej zawartość według tego, co, jego zdaniem, dana osoba powinna w księdze znaleźć. Ale wysoki kapłan przyznał, że jego wytłumaczenie może być błędne. To nie dogmat.

Ulisses myślał, że ktokolwiek zrobił dysk, umieścił w nim zapis przeszłości. Zapis ten nie był prawdopodobnie dokonany, kiedy opisywane w nim wydarzenia pojawiały się. Jedną z osobliwości Księgi było to, że zawierała jedynie „przełomowe momenty”. To znaczy, osobiste pragnienia każdego czytającego przyzywały w księdze te wydarzenia, które interesowały czytelnika. To tak samo, jak wybieranie jakiejś książki historycznej w bibliotece. Księga, penetrując psychikę, wykrywała to, czego czytelnik chciał się dowiedzieć i wtedy dostarczała informacji.

— I to też może być prawdą — stwierdził wysoki kapłan. Ciemnoniebieskimi oczyma spojrzał na Ulissesa spod kapelusza o trzech rogach. — Twoje wyjaśnienia pasują dobrze do faktów, a zarazem nie kolidują w ogóle z oficjalną teorią. W końcu, ktokolwiek wykonał dysk, zrobił to na polecenie Nesha.

Ulisses skinął głową. Nie było sensu temu zaprzeczać.

— Czy teraz rozumiesz, że Drzewo jest istotą myślącą i zarazem naszym wrogiem? — spytał Kuushmurzh.

— Tak mi powiedziała Księga.

Kapłan uśmiechnął się:

— Ale ty niekoniecznie wierzysz Księdze?

Ulisses pomyślał, że lepiej nie odpowiadać. Mógł powiedzieć, że większość zawartości Księgi była prawdziwa, ale że dysk wykonały istoty rozumne, i każdy osobnik z krwi i kości może popełnić błąd. Lecz Kapłan odpowiedziałby tylko, że dysk nie może się mylić i niemożliwe, że Nesh — jedyny bóg — zrobił błąd.

Kiedy wrócił na lotnisko, zmienił swój stosunek do Thebi. Nie byk już potencjalną matką jego dzieci. Wątpił, czy ona lub jakaś inna niewolnica, czy też kobieta Vroomawów, mogła z nim zajść w ciążę. Chociaż wyglądała na nieznacznie przekształconą formę homo sapiens, miała prawdopodobnie inny garnitur chromosomów. Pozostawała jałowa, jak długo był jej jedynym partnerem. Udowodnił to upływ czasu.

Oczywiście możliwe, że była bezpłodna bez względu na partnera. Lecz Lusha też z nim była dość długo, by mógł ją zapłodnić. Jednak możliwe, że ona też była bezpłodna. Albo, że obie kobiety w tajemnicy przed nim stosowały metodę kontroli urodzeń. To nie wydawało się prawdopodobne, gdyż nigdy o tym nie słyszał wśród ludów, jakie napotkał. Płodność była teraz czczona tak, jak w pierwszym Paleolicie na Ziemi.

W miesiąc po jego pierwszej wizycie w świątyni Nesha, znalazł trochę czasu na następne. Chociaż nie dostał pozwolenia na czytanie Księgi Tiznak, to mógł badać podziemne miasto, a raczej muzeum, jak o nim myślał. Znalazł wiele przedmiotów, których przeznaczenia się domyślił, chociaż dużo było bezużytecznych, gdyż nie wiedział, jak je zasilać. Znalazł urządzenie, które nie zmieniło się na tyle od tego, jakie znał, by nie mógł go rozpoznać. Pobrał próbki tkanki ze swojej skóry i od kilku niewolnic, i umieścił je w urządzeniu kojarzącym. Tkanki niewolnic ułożone obok jego własnych, robiły się czerwone. Nie mógł z nimi mieć potomstwa.

I to wszystko. Odepchnął maszynę z uczuciem rozczarowania. Jednak, gdzieś w środku, czuł rodzące się uniesienie. Oddalił to dobre uczucie. Musiał już iść. Jeżeli pozwoli mu rozwinąć się i umocnić, będzie cierpiał jak winny.

Ale dlaczego? — powiedział do siebie. Nic na to nie mógł poradzić, że nie mógł stać się ojcem nowego rodu ludzkiego. Nie ma też tragedii, że Ziemia nie zazna na nowo ludzkości. Latające łzy postanowiły ekster-minować homo sapiens, lecz pozostawiły w spokoju inne myślące istoty. Nie dlatego, że potencjalnie miały w sobie mniej zła. Nie uczyniły jednak na Ziemi nic złego, jak dotychczas, i dlatego zostały oszczędzone.

Dlaczego miałby odnowić swoją zgubną i niszczącą rasę?

A jednak czuł się winnym, że nie był w stanie tego zrobić.