125912.fb2
Był to Wagarondita Wulka, cały pokryty czarnym dymem. Na ramieniu krwawiła mu rana.
Ulisses wybiegł do hangaru, gdzie znajdowało się jego biuro i mieszkanie. Dwa sterówce zakotwiczone były na grubych, plastykowych kablach. Z ciemności na górze wyleciał karzeł o wielkich skrzydłach i wystrzelił lotkę w kierunku Ulissesa. Odskoczył do tyłu, i może dzięki temu, mała zatruta strzała wbiła się w piach kilka cali przed jego stopami. Alkunquib uniósł łuk i z zimną krwią wycelował w skrzydlatego stwora, wypuścił strzałę. Poszybowała w górę, przeszyła nogę nietoperza i utknęła w brzuchu. Człowiek-nietoperz runął na ziemię o kilka stóp od Ulissesa.
W górnej części hangaru latało jeszcze kilku Dhulhulikhów, paru przysiadło na sterowcach. Wypuszczali zatrute strzały. Najwidoczniej wszyscy w hangarze zrzucili już bomby. Na dworze aż się roiło od skrzydlatych ludzi, sporadycznie oświetlonych żarówkami. Wylatywali spoza źródeł światła, miotając drewniane lotki, obciążone kamieniami, wypuszczając strzałki lub małe okrągłe bomby z zapalonymi bezpiecznikami.
Eksplozje chwilami oświetlały te sceny.
Wewnątrz, w hangarze i na zewnątrz, na polu, leżały ciała. Większość stanowili obrońcy: Neshgaje, ludzie i koty, lecz Ulisses dostrzegł także wśród trupów i rannych przynajmniej tuzin skórzanych skrzydeł.
Obrócił się i krzyknął do Awiny:
— Na zewnątrz! Drugimi drzwiami!
Wyglądała na zdziwioną; powtórzył rozkaz i wtedy pobiegła do wyjścia. Ponownie wykrzyczał rozkaz dla ludzi-kotów, strzelających do nietoperzy ponad nimi.
— Uciekajcie od sterowców, zanim zajmą się ogniem!
Jak do tej pory mieli szczęście. Żadna z eksplodujących bomb nie zapaliła wodoru w wielkich balonach, gdyby tak się stało, wszyscy w hangarze zginęliby.
Kiedy odwrócił się, doszedł do niego głośny ryk i z pobliskiego hangaru wylała się struga światła. Sterówce, prawdopodobnie dwa — zawsze ustawiali po dwa sterówce w hangarze — zajęły się płomieniami. To oznaczało, że już nic nie uchroni pozostałych hangarów przed ogniem.
Czekał, aż jego ludzie przecisną się przez drzwi i wybiegną przez przepastną dziurę w ścianie frontowej. Niektórym to się nie udało.
Poganiał Wufów, musieli przedostać się przez kilka pomieszczeń, by dotrzeć do drzwi w bocznej ścianie hangaru. Kiedy znaleźli się już na zewnątrz, ustawił ich w szyku bojowym i spomiędzy dwóch hangarów wyszli na otwarty teren lotniska. Następny hangar po prawej z hałasem wybuchnął płomieniami, po sześciu minutach wszystkie sześć budynków wściekle płonęło. Jego cała flota powietrzna została zniszczona.
Nie pozostało nic, tylko zabrać ludzi na otwarty teren. Nie mogli wracać i musieli uciec od światła w ciemności. Dhulhulicy nie wycofali się, latali ponad ich głowami, najwidoczniej z zamiarem wybicia całej załogi sił powietrznych. Żołnierze Ulissesa otoczyli go ze wszystkich stron, a on podniósł tarczę jakiegoś zabitego człowieka i trzymał ponad głową. Kilka strzał uderzyło o dysk obciągnięty skórą. Strzały i drewniane lotki obciążone kamieniami trafiły też kilku w pobliżu. Nie rzucono w nich bombą, chociaż to byłby najpewniejszy sposób zabicia ich. Wnioskował, że stracili je w początkowej fazie ataku. Możliwe też, że czekali na inne nietoperze.
Po pewnym czasie przesunęli się na granicę ciemności, pod drzewa. Uformowali koncentryczne kręgi i strzelali do tych z ludzi-nietoperzy, którzy zeszli na tyle nisko, iż stanowili właściwy cel.
Daleko na zachodzie, gdzie leżało miasto, odbijało się od chmur jasne światło. To chyba płonęły domy.
Poza latającymi nietoperzami pojawiły się inne niebezpieczeństwa. Podjechał samochód pancerny, wyskoczył z niego człowiek i podbiegł do Ulissesa. Kazał mu zameldować się u oficera w samochodzie. Ulisses zrobił tak, podszedł do Bleezhmaga (odpowiednik pułkownika sił zmechanizowanych), który czekał na niego przy otwartych drzwiach. Bleezhmag miał na czole głęboką ranę. Światło padało na niego, ukazując dziurę w lewym ramieniu. Jego żołnierze wysiedli z pojazdu i zaczęli strzelać z kusz drewnianymi bolcami.
— Mam rozkaz od Wielkiego Wezyra, by zabrać ciebie ze strefy zagrożenia — wychylił się i spojrzał w górę na wielkoskrzydłe postacie, migające w ciemnościach i blasku płonącego gazu. — Dwa razy trafili w nasz dach, ale oprócz spowodowania tymczasowej głuchoty nic się nie stało. Wsiadaj!
— Nie mogę zostawić moich ludzi!
— Oj, możesz! — ryknął przez trąbę zniecierpliwiony Neshgaj, może trochę histerycznie.
— To są nie tylko Dhulhulicy! Inne plemiona z Drzewa też nadciągają! To już nie horda, ale ogromna armia; utworzyli front, który przedarł się przez naszą obronę! Na razie ich powstrzymaliśmy, ale długo nie wytrzymamy! Wielki Wezyr twierdzi, że prawdopodobnie chodzi im o ciebie! Miasta nie wezmą, ale mogą zabrać ciebie!
Coś poruszyło się w ciemnościach opodal i wyłonił się następny opancerzony samochód. Podobnie jak pierwszy, przypominał żółwia na kółkach. Wygięty dach wykonany był z trzech warstw grubego ziarnistego drewna, spoczywających na mocnej warstwie plastyku. Boki posiadały podwójne ściany, drzwi i szpary. Mieściło się w środku sześciu łuczników, kierowca i oficer.
Ulisses przykucnął obok drzwi, a łucznicy stanęli dookoła i osłaniali go. Gestem przywołał Awinę, przybiegła, omalże nie kończąc jako cel dla zatrutej strzały. Awina minęła ją o kilka cali i już była przy nim. Jeden z łuczników miał szczęście i trafił do nietoperza, który strzelał do Awiny. Strzała trafiła go w ramię. Nietoperz krzyknął, wypuścił łuk i opadł z trzepotem. Następny grot wbił mu się w żebra, kiedy stopami dotykał już ziemi.
— Wsiadaj! — Ulisses krzyknął do Awiny, potem zwrócił się do Bleezhmaga: — Pojadę jeżeli przetransportujecie też resztę moich ludzi.
— Dobrze — odparł Bleezhmag.
Ulisses dał znak swoim ludziom kryjącym się pod drzewem, i ci, którzy jeszcze trzymali się na nogach pomogli rannym przedostać się przez otwarty teren do samochodów. Albo ludzie-nietoperze wyczerpali cały zapas pocisków, albo poczuli respekt przed łucznikami, w każdym razie nie próbowali zaatakować grupy, chociaż nawet nie osłaniano jej.
Kawalkada wyjechała na drogę z prędkością dwudziestu mil na godzinę. Reflektory nie świeciły tak jasno jak w samochodach z czasów Ulissesa. Spytał Bleezhmaga, dlaczego palą się światła. Będą tylko zwracały uwagę napastników, a tak naprawdę nie były potrzebne, gdyż kierowcy znali drogę dobrze.
— Takie mam rozkazy — odparł Neshgaj. Osunął się na swoim siedzeniu i ciężko oddychał przez usta. Z ran nadal krwawił.
Ulisses stał obok niego na siedzeniu, do niedawna zajmowanym jeszcze przez innego oficera Neshgaja; prawdopodobnie porzucono go gdzieś rannego lub martwego. Po prawej stronie Ulissesa siedział kierowca. Za nim, pośrodku tłoczyło się siedmiu Wufów i Awina. Łucznicy spoglądali w ciemność poprzez szczeliny, noc rozjaśniały smugi świateł wozów podążających za nimi.
— Nie masz rozkazów? — zdziwił się Ulisses. — Nie wolno ci ich wyłączyć bez rozkazu?
Bleezhmag kiwnął głową. Wtedy Ulisses powiedział.
— Rozkazuję wyłączyć światła. Może już być za późno, ale zrób to.
— Dowodzę korpusem wozów pancernych, a ty jesteś oficerem sił powietrznych — odparł Neshgaj. — Nie masz nade mną władzy.
— Ale jestem pod twoją opieką! — krzyknął Ulisses. — Masz obowiązek dostarczyć mnie do stolicy. Moje życie jest w twoich rękach! Nie wyłączając świateł, narażasz mnie! Nie wspominając załogi, za której życie jestem odpowiedzialny!
— Nie mam rozkazów — wymamrotał sennie Bleezhmag i skonał.
Ulisses przemówił do nadajnika. — Tu Komandor Śpiewający Niedźwiedź, mówię w imieniu pułkownika Bleezhmaga, który przekazał mi władzę ze względu na odniesione rany. Wyłączyć światła!
Chwilę później kawalkada toczyła się drogą w zupełnej ciemności. Szlak bielał wśród nocy, tak że mogli poruszać się z prędkością piętnastu mil na godzinę. Ulisses miał nadzieję, że dotrą do stolicy nie zaatakowani.
Włączył przycisk, oznaczony symbolem HQ na boku skrzynki. Powodowało to nacisk na splot nerwowy w roślinnym organizmie i zmianę pasma częstotliwości.
Nie dostał odpowiedzi na kilkakrotne żądania połączenia z Wielkim Wezyrem lub generałem armii. Nawet kiedy przedstawił się, nie uzyskał odpowiedzi. Przełączył się na częstotliwość używaną w samochodach i kazał telefoniście w następnym wozie wysyłać sygnały na HQ. Potem nastroił wszystkie możliwe częstotliwości w nadajniku. Usłyszał wiele rozmów, ale były niezrozumiałe. Próbował jeszcze wtrącić się do niektórych z nadzieją, że jego żądania zostaną przekazane do HQ, ale bez powodzenia.
Kierowca, Neshgaj, wyglądając przez szczelinę, zwrócił się do niego.
— Komandorze! Widzę coś na polu!
Ulisses kazał mu utrzymywać prędkość i spojrzał przez szparę. Zobaczył wiele jasnych postaci, zbliżających się szybko przez pola, najwidoczniej z zamiarem przecięcia im drogi. Włączył reflektory i postacie zrobiły się wyraźniejsze. W smugach światła oczy błyszczały im czerwonawo. Były to dwunożne postacie w leopardzie cętki, z długimi ogonami. Nieśli dzidy i okrągłe przedmioty, z pewnością bomby. Jak ludzie Drzewa zdobyli proch?
Przemówił do nadajnika:
— Wróg, po prawej, około trzydzieści jardów! Naprzód, z pełną prędkością! Jak wejdą na drogę, to przejedźcie po nich.
Pierwszy z biegnących ludzi-leopardów dostał się na drogę. Pojawił się nagle czerwony żar, a potem iskry. Otworzył skrzynkę z ogniem i przyłożył do bezpiecznika bomby. Ogień zatoczył krąg, lecąc w kierunku prowadzącego samochodu. Brzęknął łuk i z prawego przedniego otworu wyleciała strzała. Wróg krzyknął i upadł. Usłyszeli uderzenie o dach, a potem wybuch zakołysał wozem i ogłuszy} ich. Jednak bomba odbiła się i spadła na drogę. Samochód nadal jechał.
Podbiegli następni osobnicy, niektórzy z dzidami, inni z otwartymi skrzynkami ognia i z bombami. Oszczepnicy próbowali wcisnąć swoją broń poprzez szpary, a bombardierzy atakowali samochody z boku.
Ugodzeni strzałami włócznicy padali, a bomby odbiwszy się od dachu wybuchały na drodze, bardziej szkodząc atakującym niż wozom.
Pierwszy samochód minął napastników, którzy zaatakowali pozostałe wozy. Więcej niż połowa sił wroga została zabita lub ranna. Jeden z leopardów, zdesperowany podbiegł i wskoczył na poorany dach ostatniego samochodu. Położył bombę, zeskoczył i został trafiony w plecy. Bomba zniszczyła dwie warstwy i zarysowała trzecią. Pasażerowie stracili słuch na pewien czas, ale byli cali.
Gdy kawalkada wjeżdżała do miasta, płonęło kilka budynków i widać było zniszczenia. Samobójcza grupa ludzi-nietoperzy wleciała do pałacu przez okna na czwartym piętrze (nie były zakratowane, chociaż dwa tygodnie wcześniej wydano taki rozkaz). Zatrutymi strzałami zabili wielu ludzi, ale nie zdołali dotrzeć do władcy i Wielkiego Wezyra. Wszyscy nietoperze z tej grupy, z wyjątkiem dwóch, zginęli.