125912.fb2
Chociaż Ghlikh ważył tylko około czterdziestu pięciu funtów, to spadając z wysokości trzydziestu stóp prawdopodobnie by się zabił. Ulisses musiał także uważać, aby nie zaatakować za szybko, bo mógłby spaść razem z nim.
Zbliżał się bardzo powoli, ze strachem, że mały człowiek wyczuje ugięcie gałęzi pod jego stu czterdziestu pięcioma funtami. Ghlikh jednak nie siedział na cienkiej części gałęzi. Był w połowie. Ulisses uderzył go w bok szyi nie za mocno, by nie złamać kruchych, prawdopodobnie pneumatycznych kości. Bezgłośnie, Ghlikh przewrócił się i upadł do przodu. Ulisses musiał złapać go drugą ręką za skrzydło. Zawołał do ukrytych w krzakach, a gdy wyszli, zrzucił nieprzytomnego człowieka wprost w czekające ramiona. Zanim zszedł, Ghlikha już związano i zakneblowano. Kilka minut później otworzył oczy. Ulisses stał w świetle księżyca, więc Ghlikh widział, kto go pojmał. Rozszerzył oczy ze zdumienia i szarpnął się. Nadal się wił, kiedy przytroczono go do pleców Ulissesa jak plecak. Ulisses rozkazał Wulce, aby go jeszcze raz uderzył i Wagarondita z radością posłuchał.
Ostatnie pół mili pokonali w najszybszym możliwym tempie. Mgły zakryły Ulissesa nie tylko przed wzrokiem nietoperzy, ale także jego własnych ludzi. W ciemnościach i chmurach, unoszących się w otchłani, widział zaledwie na dwie stopy, przed i poniżej siebie. Jego ciało pokryły krople wody i zrobiło mu się zimno. Kora, palce rąk i stóp stały się śliskie.
Nie pozostało nic, tylko iść w dół. Gdyby był sam, lub z ludźmi, którzy nie uważali go za boga, nie wchodziłby w mgłę. Ale nie mógł unikać swoich powinności, ani łamać słowa.
— Mgła to nasza osłona — powiedział — ale jak wszystkie osłony, wszystkie tarcze, ma swoje minusy. Płaci się za nią cenę. Chowa nas przed wrogami, ale kryje niebezpieczeństwa. Będzie ślisko i będziemy ślepi.
Szli teraz bardzo wolno, szukając po omacku występu poniżej. Rękami uczepił się kory, jedna stopa tkwiła do połowy w szczelinie, a druga szukała oparcia. W końcu znalazł występ, wtedy opuścił się, upewniwszy się najpierw, czy chwyt jest bezpieczny. Ta czynność powtarzała się nieskończoną ilość razy. aż ciemności poczęły blednąc i widział trochę więcej niż przedtem.
Pod nim rozpościerała się masywna gałąź. Wszedł na nią ostrożnie, sprawdzając palcami każdy niewidoczny cal kory. Po lewej stronie ryczał wodospad, a woda zawzięcie dobierała mu się do lewej stopy. Nagle cały podskoczył, kiedy go coś dotknęło; obrócił się gwałtownie, z nożem w ręku. W mroku dojrzał niską, wiotką, czarno-białą postać Awiny. Zbliżyła się. Jej duże oczy stanowiły dwie ciemne otchłanie. Schował nóż, a ona przywarła do niego na chwilę. Futro miała mokre, lecz wkrótce ich ciała zaczęły się ogrzewać. Przejechał dłonią po wierzchu jej okrągłej głowy, dotknął mokrych, jedwabistych uszu, a potem pogładził ją po plecach. Jej futro było jak u utopionego szczura, a nie to cudownie puszyste, jakie znał.
Z mgły wyłoniły się inne postacie. Odsunął się od Awiny. Liczył ich. Byli wszyscy. Ghlikh zaczął się wiercić. W czasie zejścia zastygł w bezruchu, niczym worek mięsa. Teraz myślał, że jest bezpieczny i próbował rozruszać zdrętwiałe ciało. Ulisses kazał go sobie zdjąć z pleców i uwolnić mu nogi z więzów. Człowieczek podskakiwał na wątłych kończynach o wielkich stopach, a dwóch Wagaronditów stało gotowych do zadania mu ciosu, gdyby próbował uciec.
Ulisses ostrożnie wyszedł z mgły. Szczyt wodospadu wznosił się pięćset stóp wyżej. Nie widać było ludzi-nietoperzy. Krawędź gałęzi w górnej części znaczyły tylko krzewy i pochylone drzewa. Odwrócił się i zobaczył, że gałąź ciągnie się poziomo i dalej niknie z pola widzenia. Nic nie stało na przeszkodzie, by zbudowali nowe tratwy i kontynuowali podróż potokiem. Muszą jednak schować się w dżungli, aż znowu zapadnie noc. Muszą spać w dzień, chociaż trzeba będzie poświęcić trochę czasu na polowania. Zapasy żywności kończyły się.
Późnym wieczorem, już wyspani, ale konający z głodu, zorganizowali cztery grupy myśliwskie. Godzinę później mieli beznogiego krokodyla, hiposzczura, dwa wielkie czerwone kozły i trzy duże małpy.
Dobrze zjedli tego wieczoru i wszyscy poczuli się lepiej. Pościnali kłody, powiązali je i spuścili na rzeczkę. Przed świtem dotarli do następnego przełomu i następnej katarakty na wielkiej gałęzi. Zeszli na dół, lecz trzymali się poza mgłą i o świcie znaleźli się na dnie przy potoku. Przespawszy się, po polowaniu, zbudowali nowe tratwy. Dno trzeciego wodospadu okazało się być u podstawy Drzewa, czy — jak mówiła Awina pod stopami Wurutany.
Szerokie pnie, gałęzie i różnorodna roślinność, rosnąca aż do wysokości dziesięciu tysięcy stóp tworzyły gęstwinę, która dopuszczała jedynie nieliczne promienie słoneczne. W południe panował tutaj głęboki półmrok, a rano i po południu prawie noc jak burza z kruczych piór, wypełniała przestrzenie pomiędzy gigantycznymi kolumnami i łukami zatopionymi w bagnie. Ziemia pod Drzewem chłonęła wodę katarakt, deszcze — to, czego nie zużyły gałęzie i kolosalne liście Drzewa i rośliny na nim żyjące. U podstawy Drzewa powstawały mokradła, ogromne, niewypowiedziane, posępne bagna. Głębokość wody wahała się od jednego cala do kilku stóp; dosyć, aby się człowiek utopił. Z tej wody, z tego błota wyrastało wiele dziwnych, cuchnących roślin, szarych i plamistych.
Półmrok nadawał im koszmarne formy. Ogromne fragmenty kory, niektóre wielkości domku wczasowego, odpadały od Drzewa, uderzając po drodze w gałęzie i pnie, ścinając inne duże gnijące występy kory. Drzewo, jak wielki Wąż ze skandynawskiej mitologii, zmieniało skórę. Kora nieustannie gniła, a potem pękała i spadała na gałęzie, by tu dalej gnić, albo spadała dalej jak zimna, czarna gwiazda i z pluskiem uderzała w wodę i błoto moczarów. Tam, zanurzona do połowy gniła, a owady i robactwo, władające tym ponurym światem, miało w niej swój dom.
Były to długie i cienkie robaki o trupim kolorze i owłosionych głowach, żuki, koloru granatu, uzbrojone w potężne żuchwy, długonogie, jasnoszkarłatne i ciemne jak noc węże z rogami na trójkątnych głowach, wielonogie gąsienice o giętkich tułowiach, wyposażonych w tuzin wyrostków, które w momencie przerażenia emitowały trujący gaz, czemu towarzyszyła głośna eksplozja i jeszcze całe zastępy obrzydliwych stworzeń. Ogromne fragmenty kory, leżące wszędzie w ciemnościach jak głazy po wycofaniu się lodowca, pełne były robaczywego, jadowitego życia.
Wokół tych poszczerbionych odpadów rosły wysokie, smukłe, bezlistne rośliny, które wydawały zielonożółte owoce w kształcie serc. Wyrastały ze szczelin w rogowych łupinach. Rósł tam także gruby, szlamowaty chwast. Wyrastał na stopę lub dwie ponad mulistą wodę czy wodnisty muł. Ponad nim czasami zatrzepotał szerokimi skrzydłami owad, cały o cielistym kolorze dopiero co zmarłego człowieka. Głowę miał białą, z dwoma okrągłymi znamionami i wcięciami pod nimi, tak że wyglądała jak trupia czaszka. Przelatywał bezgłośnie, dotykając czasami kogoś z członków wyprawy, który wtedy odskakiwał. Jednak wszelkie hałasy i ruch tłumiono. Ludzie rozmawiali bardzo cicho, często szeptali i w ogóle nie śmiali się. Stopy tonęły w wodzie i mule, wyciągali je powoli, jakby w pokorze, towarzyszące temu plaśnięcia także były ciche i delikatne. Ludzie zbili się ciasno i nikt nie chciał zejść w krzaki lub za wysokie, szaroniebieskie, blade łodygi, by ulżyć swoim potrzebom.
Początkowo Ulisses miał zamiar trzymać się blisko mokradła. Chociaż wędrówka była powolna i ciężka, to miejsce to wydawało się dogodniejsze od terenów leżących powyżej, gdzie żyło zbyt wiele myślących wrogów. Ale jeden dzień i jedna noc wśród Stóp Wurutany wystarczyły jemu i jego ludziom. Następnego ranka omal nie poderwał się na równe nogi, kiedy krwista żaba skoczyła z odłamu kory wprost na jego piersi, a stamtąd do głębokiej po kostki wody. Wtedy pomyślał, że więcej nie ścierpi. Próbowali też spać na odłamku kory wielkości małej, wiejskiej chaty, ale przez całą noc niepokoiły ich stworzenia wypełzające z dziur w korze i tajemnicze głosy zwierząt mokradeł.
Postanowił poprowadzić ich z powrotem w górę najbliższą zachęcającą gałęzią. Musieli iść skrajem obszaru wypełnionego ruchomymi piaskami, więc dopiero po południu dotarli do chropowatych kolumn, które zanurzały się w bagnie. Płynęła tutaj rzeka, która wyglądała na trującą. Woda była karminowa.
Ulisses zbadał ją i odkrył, że kolor pochodzi od milionów stworzeń, tak małych, że pojedynczy osobnik był prawie niewidoczny. Ghlikh, który do tej chwili nie miał zamiaru mówić, odezwał się. Powiedział, że te zwierzęta mają tarło raz na rok. Nie wiedział skąd pochodzą, ani gdzie płyną. Wody rzek i stawów pozostają czerwone przez tydzień, a potem robią się czyste. W międzyczasie służą rybom, ptakom i zwierzętom w dżungli za pożywienie. Poradził sporządzić z tego zupę.
Ulisses skorzystał z tej propozycji, ale kazał wpierw Ghlikhowi napić się zupy. Kiedy minęło kilka godzin bez żadnych negatywnych skutków, Ulisses wypił sam pełną tykwę i uznał potrawę za bardzo sytą i smaczną. Przez następnych kilka dni, płynąc na tratwach, żywili się głównie czerpanymi z wody karminowymi żyjątkami. Bez potrzeby stawania na polowanie, podróż postępowała dużo szybciej. Pokonali w przybliżeniu pięćdziesiąt mil, schodząc trzema kataraktami, zanim dotarli do najniższego poziomu rzeki. Do tego czasu karminowy plankton zniknął.
Kiedy się na powrót wspięli, Ulisses kierując się na poły zachcianką, a na poły ciekawością, poprowadził ich jak mogli dojść najwyżej. Wspinaczka po chropowatym i pooranym boku pnia zajęła im trzy dni. W nocy spali na występach kory, które musiały być na tyle duże, by pomieścić całą gromadę. Trzeciego driia wspinali się poprzez chmury i przedarli się przez nie dopiero wieczorem. Rano chmury zniknęły i ujrzeli otchłań. Znajdowali się na wysokości przynajmniej kilkudziesięciu tysięcy stóp. Pień wznosił się jeszcze przez dwieście lub trzysta stóp, ale nie było sensu wspinać się wyżej. Do tego poziomu wyrastały gałęzie. Ten konar był ich prawdziwym błogosławieństwem. Wydawał się ciągnąć w nieskończoność, schodząc łagodnie w dół.
Ze spojenia gałęzi z pniem tryskało źródło, do niego dołączały inne źródła, tworząc rzeczkę, która milę dalej stawała się żeglowna.
Co milę schodziła w dół pionowa odnoga, sięgająca dna — o ile mogli tak sądzić — albo łączyła się z inną gałęzią poniżej.
Aby ludzie-nietoperze nie próbowali odlecieć, Ulisses wybił im dziury w membranach skrzydeł, potem związał skrzydła cienką nicią z jelit. Zmusił ich do samodzielnej wspinaczki po pniu, gdyż ich ciężar był zbyt duży do dźwigania na tak długim podejściu. Szli w środku linii, pełzającej chropowatym zboczem z kory, co uniemożliwiało im ucieczkę. Byli tak lekcy, że potrafili wspinać się znacznie szybciej niż zwinni Wufowie.
Ulisses zarządził obozowisko. Odpoczną przez kilka dni, polując i chodząc na zwiady w okolicy. Miał nadzieję, że znajdzie inną dziuplę w pniu i poeksperymentuje z membraną. Od czasu wydarzenia z Wuggrudami szukał innych dziur. Był pewien, że istnieją ich tysiące, ale nie widział żadnej. Jak twierdzili ludzie-nietoperze, były wszędzie. Frustrowało go, że wiedział o nich, a jednocześnie nie mógł ich znaleźć. Był przekonany, że każda pieczara jest strzeżona przez niedźwiedziowatych Wuggrudów albo podobnych do leopardów Khrauszmiddumów. Naprawdę nie stać go było na jeszcze jedno spotkanie z nimi, gdyby mieli zdziesiątkować jego ludzi. Gdyby tylko znalazł membranę; zdążył już poznać kod. Posługiwał się językiem handlowym, a przypominał Morse'a — używano długich i krótkich impulsów.
Wydobył to z Ghlikha w nocy, kiedy wszyscy powinni odpoczywać po trudach dnia. Khyuks nieugięcie odmawiał wydania kodu. Właściwie, to nawet nie przyznał, że taki istnieje, ale Ghlikh był inny. Jego próg bólu był niższy, czy też charakter miał inny. Albo też był bardziej inteligentny od Khyuksa, lub świadom, że czasami musi coś zdradzić. Dlaczego więc nie mówić od razu?
Khyuks przeklinał Ghlikha, wyzywał go od zdrajców, tchórzy, flaków i że nie ma kręgosłupa. Ghlikh na to, że jeżeli się nie zamknie, to zabije go przy pierwszej sposobności.
Minio że Ghlikh wyjawił kod, nie wskazał, albo nie mógł wskazać, miejsca centralnej bazy. Zaklinał się, że trzeba wznieść się znacznie ponad Drzewo, aby ujrzeć pewne znaki nawigacyjne, które wiodą do ich bazy. Tymi znakami są wysokie drzewa, a ich liście układają się w pewien wzór, zaś odczytać go można jedynie z wysokości dwóch tysięcy stóp. Nawet gdyby znajdowali się pod jednym z takich drzew, to z dołu nic nie potrafił rozpoznać.
Ulisses rozczarowany, machnął na to ręką. Nie miał w planach atakowania ich bazy teraz, nawet gdyby znał jej położenie. Przydałaby mu się jednak ta informacja, bo po zebraniu odpowiednich sił, mógłby uderzyć. Tak czy inaczej, dowie się.
Siedział oparty plecami o dość duży, luźny kawał kory, dziesięć stóp przed nim płonęło ognisko. Była już prawie noc, poniżej panowała kompletna ciemność. Niebo jeszcze błękitne, a odległe chmury przechodziły w róż, jasną zieleń i ciemniejącą szarość. Krzyki i wycie polujących zwierząt i ich ofiar unosiły się w oddali jak zapomniane nocne mary. Dwójka ludzi-nietoperzy znajdowała się blisko niego, siedzieli bez słowa, nawet nie patrząc na siebie. Wufowie, Wagarondici i Alkunquibowie zgromadzili się wokół sześciu dużych ognisk. Strażników rozstawiono na gałęzi, a także poza zasięgiem wzroku na jej bokach. Czuć było wszędzie smakowity zapach pieczonego mięsa i ryb, aż ślina ciekła. Wyprawa myśliwska wyruszyła wcześnie i powróciła z trzema czwororożnymi kozłami o kasztanowatej sierści i dziesięcioma wielkimi rybami (zabrali je kotu, wielkości kuguara, w szaroczarne cętki, który właśnie je upolował), przynieśli też torby pełne różnego rodzaju owoców i trzy ogromne, mocno owłosione małpy.
Myśliwi zameldowali, że roślinność na szczycie gałęzi składa się głównie z jodeł, krzewów owocowych, trawy po kolana, rosnącej w szczelinach, wypełnionych ziemią i mchu do kostek. W rzece przeobfitość ryb, ale bez snoligosterów i hiposzczurów. Głównymi drapieżcami były: czarnoszara puma, mały niedźwiedź i kilka gatunków wydr. Pozostałe zwierzęta to kozły i małpy.
Tego wieczoru dobrze zjedli, a spali tak blisko ognia, jak tylko można, aby się od niego nie zająć. Na tej wysokości po zachodzie słońca robiło się przenikliwie zimno.
Rano na śniadanie zjedli resztki z kolacji i zabrali się do budowy tratw. Ścięli kilka jodeł, wysokości zaledwie dwudziestu stóp i zrobili tratwy. Wyruszyli w pogodnym nastroju i pełni nadziei.
Po raz pierwszy nie byli rozczarowani, ani zawiedzeni. Rzeka niosła ich wolnym tempem przez około trzydzieści mil, a potem skończyła się na rozszerzeniu gałęzi. Nie spadała z hukiem kataraktą pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, lecz po prostu rozlewała się szeroko i spływała po bokach, hamowana lekkim wzniesieniem gałęzi. Podróżnicy zeszli z tratw i zanieśli kłody wzniesieniem, biegnącym pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Na wierzchołku znaleźli inny potok, który wkrótce zamieniał się w nową rzekę. Złożyli tratwy i pozwolili ponieść się prądowi. Ten sposób podróżowania powtórzył się dziesięciokrotnie. W końcu gałąź przeszła w najdłuższy odcinek, to już znali dobrze. Ciągnęła się przez około sześćdziesiąt mil, schodząc tak umiarkowanie, że wody wpływały wprost w mokradła. Ulisses obliczył, że na tej gałęzi musieli przebyć około dwustu pięćdziesięciu mil. Ghlikh powiedział, że mieli szczęście znajdując ją. Mało było takich.
Wspięli się, uciekając od zimnego, mokrego i cuchnącego bagna, aż znaleźli obiecującą gałąź na wysokości około sześciu tysięcy stóp. Dziesięć dni później dotarli do wodospadu, którego podstawa znajdowała się aż pięć tysięcy stóp niżej. I tutaj Drzewo się kończyło.
Ulisses poczuł się jak we śnie, kręciło mu się w głowie. Tak przywykł do tego świata, będącego jednym gigantycznym drzewem o wielu poziomach, poplątanych, krętych gałęzi, pni, z pozoru sięgających nieba, że myślał, iż Drzewo jest całym światem.
Teraz rozpościerała się przed nimi równina na przestrzeni pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu mil, a za nią wyłaniały się szczyty gór. Po drugiej stronie łańcucha górskiego, jeśli wierzyć Ghlikhowi, było morze.
Awina stała tak blisko Ulissesa, że jej owłosione biodro ocierało się o niego. Długi, czarny ogon chodził z boku na bok, a jego koniec czasami łaskotał mu nogi.
— Wurutana oszczędził nas — powiedziała. — Nie wiem dlaczego, ale ma swoje powody.
Ulisses zdenerwował się.
— Dlaczego nie pomyślisz, że to nasz sukces, że zawdzięczamy to mojej boskiej władzy?
Awina wzdrygnęła się i spojrzała na niego z ukosa. Jej oczy były ogromne jak zawsze, ale źrenice zwęziły się do szparek.
— Wybacz, panie — przeprosiła. — Wiele tobie zawdzięczamy, bez ciebie zginęlibyśmy. Jednak jesteś małym bogiem w porównaniu z Wurutana.
— Wielkość wcale nie musi oznaczać wyższości — odparł.
Był zły, nie dlatego, że zaprzeczała lub nie doceniała jego boskości. Z pewnością nie był do tego stopnia zarozumiały. Domagał się tylko właściwej oceny, ludzkiej oceny, nawet jeżeli musiał odgrywać boga.
Chciał, aby doceniła go Awina. Bardziej niż kto inny. Ale dlaczego miałby tego pragnąć? Dlaczego ta piękna, lecz dziwna istota, to myślące, ale nie-ludzkie stworzenie, miało być dla niego takie ważne?
Z drugiej strony, myślał — dlaczego nie? Od pierwszego dnia była jego ostoją, nauczyła go języka, służyła na wiele sposobów, dawała wsparcie moralne. I była bardzo atrakcyjna, w fizycznym znaczeniu. Tyle czasu minęło, odkąd widział ludzką istotę, że przywykł już do nie-ludzi. Awina była bardzo piękną samicą (omal nie pomyślał — kobietą).
Mimo że podobała mu się, często czuł do niej odrazę. To zdarzało się, kiedy zbliżała się za bardzo. Wtedy on odsuwał się, a ona spoglądała na niego, nie rozumiejąc. Czy znała jego myśli? Czy poprawnie interpretowała jego odruch?
Miał nadzieję, że nie. Bo gdyby tak, to była na tyle inteligentna i wrażliwa, by domyśleć się, że unikanie fizycznego kontaktu było z jego strony obroną. Wiedziałaby, tak jak i on wiedział, dlaczego musi się bronić.
Krzyknął do Wulki i innych wodzów: