124648.fb2
Gdy „Tachmasib” przestał wywracać kozły, Dauge puścił krawędź komory wyrzutni, której się przedtem uczepił, i wyciągnął bezwładne teraz ciało Jurkowskiego spod odłamków aparatury. Nie zdążył się jeszcze zorientować, co zostało rozbite, a co ocalało, wiedział wszakże, że wiele rzeczy uległo zniszczeniu, że stojak z pojemnikami przechylił się, pojemniki zaś poleciały na pulpit z przyrządami do kierowania radioteleskopem. W kabinie obserwacyjnej było gorąco i czuło się ostrą woń spalenizny.
Dauge wyszedł z opresji bez większego szwanku. Od razu kurczowo uchwycił się komory, więc tylko krew wystąpiła mu pod paznokciami i bardzo bolała go głowa. Jurkowski miał bladą twarz, powieki fioletowe. Dauge zaczął dmuchać mu w twarz, potrząsać za ramiona, klepać po policzkach. Jurkowski nie odzyskiwał przytomności. Jego głowa chwiała się na wszystkie strony. Dauge zaczął go ciągnąć do kabiny lekarskiej. Na korytarzu panował straszny chłód, na ścianach iskrzył się szron. Dauge położył sobie głowę Jurkowskiego na kolanach, zeskrobał ze ściany trochę szronu i przyłożył zimne, mokre palce do jego skroni. W tym momencie doznał przeciążenia — Bykow zaczął właśnie hamować lot „Tachmasiba”. Wówczas Dauge położył się na wznak, ale poczuł się tak źle, że przewrócił się na brzuch i zaczął wodzić twarzą po oszronionej podłodze. Gdy przeciążenie minęło, Dauge poleżał jeszcze chwilę, potem wstał, ujął Jurkowskiego pod pachy i idąc tyłem, wlókł go dalej. Od razu zorientował się, że nie zdoła dobrnąć do kabiny lekarskiej, i dlatego też przywlókł Jurkowskiego do kajuty ogólnej, rzucił na kanapę, a sam usiadł obok, sapiąc ciężko i dysząc. Jurkowski strasznie rzęził.
Gdy Dauge nieco odpoczął, wstał i podszedł do bufetu. Wziął karafkę z wodą i zaczął pić prosto z niej. Woda ciekła mu po podbródku i szyi za kołnierz. Dauge poczuł przyjemny chłodek. Wrócił do Jurkowskiego i spryskał mu twarz wodą z karafki. Potem postawił karafkę na podłodze i rozpiął Jurkowskiemu bluzę. Na ciele Jurkowskiego zauważył dziwny, zagmatwany rysunek, biegnący przez całą szerokość piersi od ramienia do ramienia. Rysunek przypominał kształtem dziwaczne wodorosty — na śniadej skórze odcinał się purpurą. Dauge przez dłuższą chwilę oglądał dziwny rysunek, aż nagle zdał sobie sprawę, że jest to ślad po silnym porażeniu prądem elektrycznym. Widocznie Jurkowski upadł na nieosłonięte przewody, znajdujące się pod wysokim napięciem. Cała aparatura pomiarowa planetologów pracowała pod wysokim napięciem. Dauge puścił się biegiem do kabiny lekarskiej. Zrobił Jurkowskiemu cztery zastrzyki i dopiero wówczas ten ostatni otworzył oczy. Dauge bardzo się ucieszył, chociaż wzrok Jurkowskiego był zamglony i bezmyślny.
— O niech cię diabli, Wołodia — powiedział z ulgą w głosie. — Już myślałem, że z tobą całkiem kiepsko. No jak, możesz się podnieść?
Jurkowski poruszył wargami, otworzył usta i coś wychrypiał. Oczy jego pojaśniały, zmarszczył brwi.
— Dobrze, dobrze, leż — rzekł Dauge. — Musisz trochę poleżeć. Odwrócił się i ujrzał w drzwiach Charlesa Molliara. Molliar stał
trzymając się framugi drzwi, chwiał się z lekka. Twarz miał czerwoną, nabrzmiałą, cały był mokry i obwieszony jakimiś białymi sopelkami. Daugemu wydało się nawet, że unosi się z niego para. Molliar stał dłuższą chwilę w milczeniu, przenosząc wzrok z Daugego na Jurkowskiego, planetolodzy zaś patrzyli na niego ze zdumieniem. Jurkowski przestał chrypieć. Potem Molliar mocno kiwnął się ku przodowi, przestąpił próg i szybko przebierając nogami dotarł do najbliższego fotela. Był cały mokry i wyglądał fatalnie. A kiedy usiadł, w kajucie rozszedł się zapach gotowanego mięsa. Dauge pociągnął nosem.
To zupa? — zapytał.
— Oui monsieur — odrzekł żałośnie Molliar. — Vermicelle.
— A jak tam zupa? — zapytał Dauge. — Doskonal-je?
— Doskonal-je — odparł Molliar i zaczął zbierać z siebie makaron.
— Bardzo lubię zupę — wyjaśnił Dauge. — I zawsze się nią interesuję.
Molliar westchnął i uśmiechnął się.
— Nie ma już zupa — powiedział. — To była bardzo gorąca zupa. Ale nie była to wrzątek.
— O Boże! — zawołał Dauge i mimo wszystko się roześmiał. Molliar także zaczął się śmiać.
— Tak! — zawołał. — To było bardzo zabawne, ale bardzo niemile i zupa przepadła.
Jurkowski zachrypiał. Twarz mu się wykrzywiła i nabiegła krwią. Dauge spojrzał na niego z niepokojem.
— Waldemar mocno się uderzył? — zapytał Molliar i wyciągając szyję, spojrzał na Jurkowskiego z trwogą i ciekawością.
— Waldemara poraził prąd — rzekł Dauge. Teraz już się nie uśmiechał.
— Ale co się stało? — powiedział Molliar. — To było bardzo przykro…
Jurkowski przestał rzęzić, siadł, strasznie wyszczerzył zęby i zaczął grzebać w kieszeni bluzy na piersi.
— Co z tobą, Wołodia? — stropił się Dauge.
— Waldemar nie może mówić — rzekł cicho Molliar. Jurkowski skwapliwie pokiwał głową, wyciągnął wieczne pióro oraz notes i potrząsając głową, zaczął pisać.
— Uspokój się, Wołodia — wyszeptał Dauge. — To przejdzie ci wkrótce.
— To przejdzie — przytaknął Molliar. — Ze mną też tak było. Był bardzo silny prąd, a potem wszystko przeszło.
Jurkowski podał notes Daugemu, znów się położył i przymknął oczy.
— Nie mogę mówić — z trudem rozszyfrował Dauge. — Nie przejmuj się, Wołodia, to przejdzie. — Jurkowski szarpnął się niecierpliwie. — Tak. Zaraz. Co z Aleksiejem i z pilotami? Co ze statkiem? Nie wiem — rzekł Dauge zmieszany i spojrzał w stronę luku, prowadzącego do kabiny nawigacyjnej.
— Niech to diabli, o wszystkim zapomniałem.
Jurkowski potrząsnął głową i również spojrzał na luk, prowadzący do kabiny nawigacyjnej.
— Zobaczę — rzekł Molliar. — Zaraz się dowiem wszystkiego. Podniósł się z fotela. Tymczasem luk się otworzył i do kajuty
wszedł kapitan Bykow, olbrzymi, nasępiony, o nienaturalnie fioletowym nosie i z granatowoczarnym siniakiem nad prawym okiem. Obrzucił wszystkich wściekłym spojrzeniem maleńkich oczu, podszedł do stołu, wsparł się o jego blat pięściami i rzekł:
— Dlaczego pasażerowie nie w amortyzatorach? Powiedział to głosem cichym, ale tak, że z twarzy Charlesa
Molliara od razu zniknęła radość. Nastąpiła krótka chwila denerwującej ciszy, po czym Dauge wykrzywił się w jakimś dziwnym grymasie i zaczął patrzeć gdzieś w bok. Jurkowski natomiast znów przymknął oczy. No, nie jest wesoło, pomyślał sobie Jurkowski. Znał przecież dobrze Bykowa.
— Kiedy wreszcie na tym statku zapanuje dyscyplina? — rzekł Bykow.
Pasażerowie milczeli.
— Smarkacze — powiedział Bykow z niesmakiem i usiadł. — Czy to żłobek? Co z wami, monsieur Molliar? — W jego głosie brzmiało znużenie.
To zupa — skwapliwie odparł Molliar. — Już idę się oczyścić.
— Poczekajcie, monsieur Molliar — powstrzymał go Bykow.
— Kch… ziemy? — zachrypiał Jurkowski.
— Spadamy — uciął Bykow. Jurkowski wstrząsnął się cały i wstał:
— Kch… zie? — zapytał.
Spodziewał się tego, ale mimo wszystko aż go poderwało.
— Na Jowisza — poinformował Bykow.
Nie patrzył na planetologów. Spoglądał tylko na Molliara. Było mu go żal, bardzo. Przecież to pierwszy, naprawdę poważny rejs kosmiczny Molliara i na Amaltei oczekiwano go niecierpliwie. Molliar był świetnym radiooptykiem.
— O — odezwał się Molliar — na Jowisza?
— Tak. — Bykow zamilkł, obmacując siniak na czole. — Zwierciadło fotonowe rozbite. Aparatura kontrolna zwierciadła zniszczona. Statek ma osiemnaście dziur.
— Czy spłoniemy? — spytał niecierpliwie Dauge.
— Na razie jeszcze nie wiem. Misza przeprowadza obliczenia. Może i nie spłoniemy.
Bykow zamilkł. Molliar znów się odezwał:
— Pójdę się oczyścić.
— Zaczekajcie, Charles — przerwał mu Bykow. — Towarzysze, czy zrozumieliście dobrze, co wam powiedziałem? Spadamy na Jowisza.
— Zrozumieliśmy — rzekł Dauge.
Teraz będziemy spadać na Jowisza aż do końca życia — powiedział Molliar.
Bykow nie odrywając wzroku patrzył na niego spod oka.
— D-dobrze powiedziane — rzekł Jurkowski.
— C ‘est le mot — potwierdził Molliar, uśmiechając się. — Czy można… czy można, jednak mimo wszystko pójdę się oczyścić?
— No, idźcie już — wycedził Bykow.
Molliar odwrócił się i wyszedł z kajuty. Wszyscy patrzyli za nim i usłyszeli, jak w korytarzu zaczął coś śpiewać cichym, acz przyjemnym głosem.
— Co on śpiewa? — zapytał Bykow. — Molliar nigdy dotąd nie śpiewał.
Dauge przysłuchiwał się przez chwilę, po czym zaczął tłumaczyć:
— Dwie jaskółki całują się za oknem mojego gwiazdolotu. W ogromnej pustce-ce-ce. Co je zagnało aż tutaj? One bardzo się kochały i przyfrunęły aż tu, by popatrzeć na gwiazdy. Tra-la-la. I co wam do tego. Coś w tym rodzaju.
— Tra-la-la — rzekł zamyślony Bykow. — Fajne to.
— T-ty t-tłu-łumaczysz j-jak maszyna LIANTO — rzekł Jurkowski. — P-pra-awdziwe aar-rcydzieło.
Bykow spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— A co ci jest, Wołodia? — zapytał. — Co z tobą?
— J-jąkała n-na całe życie — odparł Jurkowski.
— Prąd go poraził — szepnął Dauge. Bykow poruszył wargami.
— No nic — powiedział. — Nie my pierwsi. Bywało gorzej. Wiedział dobrze, że dotychczas nigdy jeszcze nie było gorzej.
Ani z nim, ani z planetologami. Przez niedomknięty luk posłyszeli głos Michaiła Antonowicza:
— Aloszeńka, gotowe!
— Chodź tutaj — rzekł Bykow.
Michaił Antonowicz, gruby i pokiereszowany, wpadł do kajuty. Był bez koszuli, cały lśnił od potu.
— Och, j aktu macie chłodno! — powiedział, obejmując tęgą pierś krótkimi, pulchnymi dłońmi. — A w kabinie nawigacyjnej potwornie gorąco.
— Dawaj, Misza — niecierpliwił się Bykow,
— A co z Wołodieńką? — przestraszył się nawigator.
— Dawaj, dawaj — powtórzył Bykow. — Prąd go poraził.
— A gdzie jest Charles? — siadając, zapytał nawigator.
— Charles zdrów i cały — odrzekł Bykow, hamując zniecierpliwienie. — Wszyscy zdrowi i cali. Zaczynaj.
— No, to chwała Bogu — odetchnął z ulgą nawigator. — No więc, chłopcy. Coś niecoś obliczyłem i oto co z tego wynika: „Tachmasib” spada, ale nie starczy nam paliwa, żeby się wyrwać.
— To jasne nawet dla jeża — rzekł Jurkowski, prawie się nie zacinając.
— Nie starczy. Wyrwać się można tylko na reaktorze fotonowym, ale zdaje się mamy rozbite zwierciadło. A na hamowanie lotu paliwa starczy. Obliczyłem, oto program. Jeśli uznana powszechnie teoria budowy egzosfery Jowisza jest słuszna, to nie spłoniemy.
Dauge chciał wtrącić, że nie istnieje i nigdy nie istniała żadna powszechnie uznana teoria budowy Jowisza, jednak się powstrzymał.
— Już w tej chwili niezgorzej hamujemy — ciągnął Michaił Antonowicz. — Sądzą, że spadanie przebiegnie pomyślnie. Nic więcej nie możemy zdziałać, chłopcy. — Michaił Antonowicz uśmiechnął się, jakby był winowajcą. — Jeśli oczywiście nie zreperujemy zwierciadła.
— Na Jowiszu nie ma stacji remontowych. To wynika jasno ze wszystkich teorii budowy Jowisza.
Bykow chciał, żeby chłopcy zdali sobie sprawę z sytuacji. Żeby zrozumieli wszystko do końca. Wciąż mu się jeszcze wydawało, że chłopcy nie zdawali sobie z tego sprawy.
— Jaką teorię budowy uważasz za uznaną powszechnie? — zapytał Dauge.
Michaił Antonowicz wzruszył ramionami.
— Teorię Kangrena — odrzekł.
Bykow spoglądał wyczekująco na planetologów.
— No cóż — wzruszył ramionami Dauge. — Może być i Kangren. Jurkowski milczał, spoglądając w sufit.
— Słuchajcie, planetolodzy-specjaliści — nie wytrzymał Bykow. — Co będzie tam w dole? Czy możecie coś o tym powiedzieć?
— Tak, oczywiście — rzekł Dauge. — Już wkrótce powiemy ci o tym.
— Kiedy? — ożywił się Bykow.
— Gdy będziemy tam, na dole — roześmiał się Dauge.
— Planetolodzy — rzekł Bykow. — Spec-jali-ści.
T-trzeba obliczyć — powiedział Jurkowski, patrząc w sufit. Mówił powoli, prawie się nie zacinał. — Niech M-michaił obliczy, na jakiej głębokości s-statek przestanie spadać i z-zawiśnie.
— A to ciekawe — zainteresował się Michaił Antonowicz.
— W-według Kangrena ciśnienie atmosfery na Jowiszu r-rośnie szybko. O-oblicz, Misza. I podaj g-głębokość zanurzenia, c-ciśnienie na tej głębokości oraz siłę c-ciężkości.
— Tak — rzekł Dauge. — Jakie będzie ciśnienie? Może po prostu nas zgniecie.
— No, nie takie to łatwe — powiedział Bykow. — Dwieście tysięcy atmosfer wytrzymamy. A reaktor fotonowy i kadłuby rakiet wytrzymająwięcej.
Jurkowski usiadł, podwinąwszy nogi.
— T-teoria Kangrena nie jest gorsza od innych — oznajmił. Dostarczy nam podstawowych danych. — Spojrzał na nawigatora. — Moglibyśmy o-obliczyć to sami, ale ty masz m-maszynę.
— Oczywiście — przyznał Michaił Antonowicz. — Nie ma o czym mówić. Oczywiście, chłopcy.
Bykow zwrócił się do Krutikowa z prośbą:
— Misza, daj mi program, tylko przejrzę… I zaraz przekaż go nawigatorowi cybernetycznemu.
— Już mu podałem, Loszeńka — odrzekł nawigator przepraszającym tonem.
— Aha. No cóż, dobrze — powiedział Bykow i wstał. — Tak. Teraz wszystko jasne. Nie zgniecie nas, oczywiście, ale z powrotem już się nie wydostaniemy — możemy to sobie otwarcie powiedzieć. Nie my pierwsi. Żyliśmy z honorem i z honorem umrzemy. Spróbuję razem z Żylinem, może się coś uda zrobić ze zwierciadłem, ale to… nic… — Zmarszczył czoło i pokręcił spuchniętym nosem. — A co wy zamierzacie robić?
— P-prowadzić obserwacje — odparł zdecydowanie Jurkowski. Dauge przytaknął kiwnięciem głowy.
— Bardzo dobrze. — Bykow popatrzył na nich spod oka. — Mam do was prośbę. Zwróćcie uwagę na Molliara.
— Tak, tak — poparł go Michaił Antonowicz.
— To człowiek nowy i… może się zdarzyć coś niedobrego… sami wiecie.
— Dobra, Losza — rzekł Dauge, uśmiechając się zuchowato. — Możesz być spokojny.
— No więc tak — powiedział Bykow. — Ty, Misza, idź do kabiny nawigacyjnej i dokonaj wszystkich obliczeń, a ja pójdę pomasować sobie bok. Strasznie się potłukłem.
Wychodząc usłyszał, jak Dauge mówi do Jurkowskiego:
— Wiesz, Wołodia, w pewnym sensie to się nam powiodło. Zobaczymy coś takiego, czego nikt dotychczas nie widział. No chodź, do dzieła.
— Ch-chodźmy— rzekł Jurkowski.
No, mnie nie zwiedziecie, pomyślał Bykow. A jednak jeszcze nie zdajecie sobie ze wszystkiego sprawy. Jednak jeszcze wierzycie. Myślcie sobie: Aleksiej wybawił nas z Czarnych Piachów Golkondy, wybawił nas ze zgniłych bagien, wybawi nas też od śmierci wodorowej. Dauge na pewno tak myśli. Ale czy Aleksiej wybawi? A może jednak, może wybawi?
W kabinie lekarskiej Molliar, głośno sapiąc z bólu, smarował się tłustą maścią taninową. Skórę na twarzy i rękach miał czerwoną i lśniącą. Gdy ujrzał Bykowa, uśmiechnął się i zaczął głośno śpiewać piosenkę o jaskółkach. Wyglądało na to, że jest już całkiem uspokojony. I gdyby nie zaśpiewał tej piosenki, Bykow mógłby pomyśleć, że Molliar naprawdę już się uspokoił. Ale Molliar śpiewał zbyt głośno i zbyt wyraźnie, od czasu do czasu sycząc z bólu.