124153.fb2 Kt?? by niepokoi? Gusa? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Kt?? by niepokoi? Gusa? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

— Słuchaj, Harry, wyobraź sobie, że gdybym tylko chciał, mógłbym zatrzymać budowę tej autostrady. Przypuśćmy, że żaden buldożer nie mógłby się tutaj zbliżyć bez awarii. Przypuśćmy, że żadna koparka nie zagłębiłaby tu łyżki w ziemię, że laski dynamitu po prostu by nie wybuchały. Przypuśćmy, że gdyby ją już zbudowali, mógłbym ją rozpuścić jak lody waniliowe i spłynęłaby jak rzeka.

— Co takiego?

— Daj mi pióro.

Danvers automatycznie wyciągnął rękę i wręczył mu pióro. Gus włożył je między dłonie i utoczył z niego kulkę. Upuścił ją i złapał, kiedy sprężyście odbiła się od miękkiego, grubego dywanu. Rozciągnął ją palcami i powróciła do swego cylindrycznego kształtu. Zdjął nakrętkę, dwoma palcami spłaszczył ją na blaszkę, coś na niej nagryzmolił, z powrotem utoczył z niej nakrętkę i posługując się paznokciem wybrał atrament, który teraz stanowił jej cząstkę, by na stałe wpisać imię Danversa tuż pod metalową powierzchnią. Nałożył nakrętkę z powrotem i wręczył pióro urzędnikowi.

— Na pamiątkę — rzucił.

Urzędnik spojrzał na pióro.

— No i jak? — spytał Gus. — Czy nie ciekawi cię, jak to zrobiłem i kim jestem?

Urzędnik potrząsnął głową.

— Niezła sztuczka. Wy magicy musicie pewnie dużo trenować. Ja chyba nie mógłbym tyle czasu poświęcać na swoje hobby.

— Oto właściwe, rozsądne, praktyczne podejście do sprawy — przytaknął Gus. Szczególnie, kiedy my wszyscy automatycznie tłumimy ciekawość, pomyślał. Czy mógłbyś mieć inny punkt widzenia?

Ponad ramieniem urzędnika spojrzał na trawnik i kącikiem ust skrzywił się ponuro.

Tylko Bóg może stworzyć drzewo, pomyślał patrząc na krzewy i klomby. Czy wszyscy zatem powinniśmy próbować swych sił w uprawianiu ogrodów krajobrazowych? Czy mamy stać się ogrodnikami bogatych istot ludzkich, które mieszkają w swych ekskluzywnych domach, jeździć starymi, zardzewiałymi ciężarówkami, oliwić kosiarki, klęcząc na ludzkich trawnikach i szczękając nożycami, podchodzić do drzwi kuchennych prosząc o łyk wody w czasie upalnego, letniego dnia?

Autostrada. Tak. Mógł ją zatrzymać. Albo sprawić, żeby go ominęła. Nie można wyłączyć pola tłumienia ciekawości, tak jak i siłą woli nie można zatrzymać swego serca, ale można podwyższyć natężenie. Mógłby zmusić swój umysł, by pracował na granicy przeciążenia, i nikt by nie zauważył domku, trawnika, krzewu róży, czy pokiereszowanego starca popijającego piwo. A gdyby nawet widział, nie zwróciłby na to wszystko uwagi.

Ale jeśli tylko pojedzie do miasta czy umrze, pole przestanie istnieć. I co wtedy? Ciekawość, dochodzenie, gdzieniegdzie strzępek jakiejś teorii, którą można by dopasować do innej. A potem? Pogrom?

Pokręcił głową. Ludzie nie byli w stanie wygrać, odnieśliby druzgocącą porażkę. Właśnie dlatego nie może zostawić im żadnych wskazówek. Nie gustował w rzezi niewiniątek i wątpił, żeby jego współbracia to lubili.

Ach, współbracia! Zacisnął usta. Pewność miał tylko co do Halseya. Musieli też być i inni, ale nie potrafił ich odnaleźć. Nie wywoływali w ludziach żadnych reakcji, nie pozostawiali po sobie żadnego śladu. I tylko wtedy, kiedy tak jak Halsey pokazywali się publicznie, można ich było zauważyć. Niestety, nie istniała między nimi żadna prywatna linia telepatyczna.

Zastanawiał się, czy Halsey wierzy, że ktoś zwróci na niego uwagę i skontaktuje się z nim. Zastanawiał się, czy tamten w ogóle podejrzewa, że są inni, tacy jak on. Zastanawiał się, czy na przykład jego ktoś zauważył, kiedy nazwisko Kusevic sporadycznie pojawiało się w gazetach.

Oto świt mojej rasy, pomyślał. Pierwsze pokolenie — na pewno? A zresztą, czy to ma jakieś znaczenie? — ciekawe też, gdzie są kobiety.

— Chcę tyle, ile zapłaciłem — odwrócił się ponownie do urzędnika. Ani grosza więcej.

Mężczyzna szerzej otworzył oczy, potem odetchnął i wzruszył ramionami.

— Jak pan chce. Na pana miejscu dobrze bym ich oskubał.

Tak, pomyślał Gus, nie mam co do tego wątpliwości. Ale ja nie, bo przecież dzieciom nie zabiera się zabawek.

A więc superman pakuje walizki i usuwa się ludziom z drogi. Gus zdusił bezgłośny śmiech. Pole tłumiące. Pole tłumiące. Po trzykroć przeklęte, odwiecznie dobroczynne, niezawodne, autonomiczne, ochronne pole tłumiące!

Ewolucja niestety nie uświadomiła sobie jeszcze, że istnieje coś takiego, jak społeczeństwo ludzi. Wyprodukowała istotę, która w jakimś sensie różni się od ich stada, i tym samym osiągnęła praktycznie „psi”. Aby osłonić ten słaby gatunek, którego przedstawiciele byli tak strasznie nieliczni, obdarzyła ich doskonałymi barwami ochronnymi.

Wynik: Kiedy młodego Augustyna Kusevica zapisano do szkoły, okazało się, że nie ma świadectwa urodzenia. Żaden szpital nie odnotował jego narodzin. Co gorsza, jego ludzkim rodzicom zdarzało się całymi dniami nie pamiętać o jego istnieniu.

Wynik: Kiedy młody Gussie Kusevic próbował zapisać się do szkoły średniej, okazało się, że przedtem nie uczęszczał do podstawówki. Mimo że mógł wymienić nazwiska nauczycieli, podręczniki czy numery klas. Mimo że mógł przedstawić świadectwa. Wkładano je do złych teczek, a uciążliwe rozmowy egzaminacyjne szły w zapomnienie. Nikt nie wątpił w jego istnienie; ludzie pamiętali fakt, że był, że coś robił, że z nim coś robiono, ale tylko tak jakby czytali o tym w jakiejś potwornie nudnej książce.

Nie miał przyjaciół, dziewczyny; nie znał przeszłości, chwili obecnej, miłości. Nie miał swojego miejsca. Może jakiegoś kumpla znalazłby pośród duchów, gdyby istniały.

Kiedy wkroczył w wiek młodzieńczy, stwierdził, że absolutnie nic go nie łączy z gatunkiem ludzkim. Zajmował się nim, ponieważ stanowił widoczny element jego środowiska. Nie współżył z nim. Ludzie nie byli w stanie dać mu niczego, co miałoby dla niego jakąś wartość. Ich motywacje, moralność, zachowanie nie wywoływały w nim najmniejszej reakcji. I oczywiście to, co on reprezentował, na nich nie robiło absolutnie żadnego wrażenia.

Życie chłopa w starożytnej Babilonii interesuje zaledwie kilku historyków antropologów, z których żaden faktycznie nie chciałby tym chłopem być.

Kiedy dzięki swej beznamiętnej postawie ustalił wzór dla ludzkiej społeczności i nie traktował tego z większym przejęciem niż przyrodnik, który odkrywa, że jelenie wyjątkowo lubią zielone liście osiki, postanowił się wyżyć fizycznie. Odkrył dreszcz emocji w prowokowaniu bójek i zwycięstwach, w zmuszaniu ludzi, by zwracali na niego uwagę, kiedy im rozkwaszał nos.

Zostałby może stałym bywalcem doków Manhattanu, gdyby inny robotnik portowy nie przejechał go nożem do cięcia kartonów. Reguły gry były jasne. Musiał go zabić.

I to był koniec toczonych dziko bijatyk. Odkrył, nie tyle z przerażeniem, co z niesmakiem, że morderstwo może mu ujść na sucho. Nie było żadnego dochodzenia; nikt nawet nie próbował go szukać.

Taki był więc koniec, który doprowadził go jednak do wyrwania się w jedyny możliwy sposób z pułapki, w jakiej się znalazł. W sytuacji, gdy rywalizacja intelektualna nie wchodziła w grę, pozostawało uprawianie sportu. Wyczyny sportowe, ukierunkowujące jego energię i odnotowywane w stercie wycinków prasowych, utworzyły pierwszą w jego życiu ciągłość. Ludzie nadal zapominali o jego osiągnięciach, lecz kiedy zaglądali do tabel wyników, jego imię było tam czarno na białym. Akta można przełożyć do innej teczki. Świadectwa szkolne mogą zniknąć. Ale pole tłumienia nie wystarczy, by zamknąć w szufladach stertę gazet czy listy wyników, które przeciętny nawet sportowiec ciągnie za sobą jak kulę u nogi.

Gusowi zdawało się — i wiele się nad tym zastanawiał — że w przypadku męskiego przedstawiciela jego gatunku taki rozwój osobniczy jest czymś oczywistym. Kiedy trzy lata temu odkrył Halseya, znalazł potwierdzenie swojej hipotezy. Ale jaki pożytek może mieć z Halseya inny męski osobnik? Żeby się jakoś wzajemnie pocieszać? Nie miał najmniejszego zamiaru się z nim kontaktować.

Urzędnik chrząknął. Zaskoczony Gus gwałtownie obrócił się w jego kierunku. Zapomniał o nim.

— Chyba już pójdę. Proszę pamiętać — ma pan tylko dwa miesiące.

Gus wykonał jakiś nieokreślony gest. Facet dostarczył to pismo. Czemu nie uzna więc, że spełnił swoje zadanie, i już sobie nie pójdzie?

Uśmiechnął się ponuro. A jakież zadanie mógł mieć Homo nondescriptus, dokąd właściwie zmierzał? Halsey schodził już ze wzgórka po wyznaczonej trasie. Czy byli inni? Jeśli tak, musieli znajdować się gdzieś obok, w następnej koleinie, i nie było widać nawet czubków ich głów. Istoty jego gatunku mogły się nawzajem rozpoznać jedynie drogą szczegółowej eliminacji — musiały szukać tych, których nikt nie zauważa.

Otworzył urzędnikowi drzwi, zobaczył drogę i jego myśli znów powróciły do autostrady.

Będzie biegła od Hallister, węzła kolejowego, do bazy lotniczej w Farnham; tam właśnie, według jego dużo wcześniejszych obliczeń socjomatematycznych, miał zostać skonstruowany i wystrzelony pierwszy statek międzygwiezdny. Ciężarówki będą dudnić po autostradzie wrzucając w paszczę molocha ludzi i budulec.

Zwilżył wargi. Gdzieś tam, w Kosmosie, gdzieś poza Układem Słonecznym żyje inna rasa. Ślady jej bytności tutaj są aż nadto wyraźne. Ludzie mieli się z nią zmierzyć i znów potrafił przewidzieć wynik: ludzie wygrają.

Gus nie mógł odpowiedzieć na wyzwanie, które niewątpliwie kryło się pośród gwiazd. Kariera Kusevica nie docierała do świadomości kibiców, mimo że jemu udało się zapełnić całe skoroszyty notatkami i wycinkami. Halsey, który spokojnie pobił wszelkie rekordy w baseballu, znany był jako „niezły miotacz ligi krajowej”.

Jakimi referencjami mógłby poprzeć swoje podanie o przyjęcie do lotnictwa? Nawet gdyby je znalazł, czy ktoś by o nich pamiętał następnego dnia? Jak wyglądałby rejestr jego szczepień, kontroli lekarskich, szkoleń? Kto pamiętałby o tym, żeby zarezerwować dla niego koję, załadować zapasy, uwzględnić jego osobę przy planowaniu rezerwy tlenu?

Na gapę? Nic łatwiejszego. Ale kto miałby umrzeć, aby w ścisłym harmonogramie przydziałów zmieścił się on? Którą owcę trzeba by wydać na rzeź, i wreszcie ostatnie pytanie — w jakim pożytecznym celu?

— A więc do zobaczenia — rzucił urzędnik.

— Do widzenia — odpowiedział.

Urzędnik ruszył chodnikiem w kierunku wiropłatu.

Wydaje mi się, skomentował Gus w duchu, że dużo lepiej byłoby dla nas, gdyby ewolucja, miast chronić, więcej się o nas troszczyła. Pogrom od czasu do czasu nie zrobiłby nam nic złego. Getto zaś przynajmniej rozwiązuje problem kojarzenia par.

Nasze ziarno padło na ziemię kamienistą.

Nagle Gus, pchnięty myślą, której nie starał się nawet nazwać, rzucił się przed siebie. Zajrzał przez uchylone drzwiczki wiropłatu, a urzędnik spojrzał na niego zalękniony.