124128.fb2
Fragment powieści
Gdy się obudził, był dzień i przez wielkie, zajmujące całą ścianę okno widział bezlistne gałęzie drzewa, a dalej prostopadłościany zabudowań z tarczami anten kierunkowych na dachach.
Na zewnątrz był wiatr idący porywami od gór, ale pokój był dźwiękoszczelny i słyszał tylko bicie własnego serca. Czuł w całym ciele mrowienie. Ciała swego nie widział pod naciągniętym pod samą szyję prześcieradłem, na którym nie było najdrobniejszej nawet zmarszczki. Chciał poruszyć nogą… i nie mógł. I wtedy przyszedł strach.
Leżał chwilę nieruchomo, aż znowu mógł myśleć. — „Musi być wiosna, wczesna wiosna… lub późna jesień. A wtedy była zima i przymarzłe płaty lodu na szosie”. Ten zakręt nie wydawał się trudny, ale gdy już skręcił kierownicę, wiedział, że ma za dużą szybkość. Potem wiedział, że nie wyjdzie z tego zakrętu, gdy pedał gazu osiągnął punkt oporu i czuł poślizg kół. Słupki, z czerwonymi światełkami odblaskowymi z przeciwnej strony szosy, były coraz bliżej. Wiedział, że nie wytrzymają ciężaru jego wozu. Na moment, zanim w nie uderzył, przekręcił w stacyjce kluczyk, bo był starym kierowcą i zawsze najbardziej bał się śmierci w płomieniach. Pamiętał jeszcze szarą płaszczyznę skały z płatami śniegu. Uderzenia nie poczuł…
„I jednak żyję — pomyślał. — Pewnie mnie połatali, jak mogli, a potem zastanawiali się, czy przeżyję. Nie zrobiłem im zawodu i będą zadowoleni. Zawiozę im kwiaty i to wszystko, co lekarze lubią najbardziej. Zawiozę w fotelu na kółkach, a potem sam się będę martwił dalej. A może miałem szczęście i będę chodził. A twarz… jak wygląda moja twarz?”… — poruszył się gwałtownie, ale lustra w pokoju nie było. Ściany były puste i wydawało mu się, że odbijają więcej światła niż zwykłe ściany, tak jakby pokryte były farbą odblaskową.
Gdzieś, ledwie słyszalny, zabuczał brzęczyk. Słyszał go tylko dlatego, że cisza była tak zupełna. Próbował unieść głowę, ale głowa była w hełmie, poczuł jego ucisk na skroniach. I wtedy usłyszał głos: — Zbudziłeś się. Czekaliśmy, aż się zbudzisz — to mówiła kobieta. Głos był czysty, bez żadnych zniekształceń, tak jakby stała tuż obok, ale w pokoju nie było nikogo. — Czujesz się pewnie słaby i jest ci może zimno, ale nie martw się, tak musi być i wszystko to jest normalne. To minie i wtedy będziesz mógł chodzić nawet na dalekie piesze wędrówki, a zimą jeździć na nartach.
Będziesz zdrowy, zupełnie zdrowy, tak jak dawniej.
— Jesteś… jesteś tego pewna? — Tak. Wszystko sprawdziliśmy, każdy twój mięsień, kości. Wszystkie złamania się zrosły.
Twój mózg działa normalnie. śadnych większych uszkodzeń nie ma. Jeśli zechcesz, zapomnisz o swoim wypadku na zawsze.
— Zapomnę?
— Jeśli zechcesz.
Milczał chwilę i tylko ściany świeciły teraz jaśniej, a może mu się tak wydawało.
— Jak długo tu jestem? — zapytał w końcu.
— Długo. Teraz jest wiosna. Za kilka dni zobaczysz pierwsze zielone liście.
— I wyjdę stąd… sam?
— Tak. Przed tobą jeszcze wiele, wiele lat. Jesteś młody, Stef.
— Wiesz, jak mam na imię?
— Oczywiście. Opiekuję się tobą.
— Tak, rozumiem. Operowałaś mnie?
— Operował cię Telp, on jest twoim prowadzącym. Przyjdzie do ciebie potem.
— A ty?
— Jestem przecież z tobą.
— Rozmawiasz ze mną tylko.
— Zobaczysz mnie później. Teraz jesteś izolowany. Jesteś jeszcze bardzo słaby. Czujesz to przecież…
— Wracam, zdaje się, z dalekiej drogi.
— Nie rozumiem.
— Ten wypadek. Był chyba poważny. To aż dziwne, że żyję.
— Myślałeś wtedy…
— Nic nie myślałem. Właściwie bałem się, żeby się nie spalić, nic więcej.
— Miałeś szczęście, Stef. Tuż za tobą jechała ciężarówka. Wyciągnęli cię i w kilkanaście minut byłeś w szpitalu.
— Pamiętam, wyprzedzałem ją nawet tuż przed tym zakrętem. Wyobrażam sobie, ile Kar miała z tym kłopotów. Kiedy będzie mnie mogła odwiedzić?
— Kar?
— Tak. Kar, moja żona.
— Teraz jesteś jeszcze bardzo słaby. Zobaczymy, jak skończy się izolacja.
— To długo trwa?
— Nie myśl o tym. Teraz zaśniesz. I tak długo już rozmawiamy. Zbudzisz się silniejszy. Nie będziesz już czuł zimna. — Ale ja nie chcę jeszcze spać — powiedział to i równocześnie poczuł senność. Nie dosłyszał nawet odpowiedzi. Zasnął.
— Zbudziłeś się. Świetnie. — Pochylał się nad nim niski mężczyzna. Widział jego oczy, wielkie, ciemne, o tym dziwnym wyrazie, jaki mają tylko oczy krótkowidza. — Jestem Telp, twój prowadzący. Jak się czujesz, Korn?
— Chyba dobrze. — Podciągnął nogi i usiadł. Hełm gdzieś znikł. W pokoju było jasno i przez chwilę myślał, że to świeci słońce. Ale za oknem był deszcz i tylko ściany świeciły silnym żółtym blaskiem.
— To się cieszę — powiedział Telp. — Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się cieszę. Spróbuj wstać — podał mu rękę.
„Mogę się poruszać, naprawdę mogę się poruszać” — pomyślał Korn. Bosymi stopami dotknął dywanu, którym wyłożony był pokój, i wstał.
— Wcale nie czuję się słaby — powiedział.
— W porządku. Tak właśnie być powinno. Możesz nawet początkowo odczuwać pewien nadmiar mocy twoich mięśni, zanim się do tego nie przyzwyczaisz.
— Nie rozumiem.
— Mechanizm jest nieistotny i dość skomplikowany. Ale tak właśnie jest. Pamiętaj, że jesteś silny, zapewne silniejszy niż byłeś poprzednio.
— Taka kuracja wzmacniająca?
— Coś w tym rodzaju. — Telp uśmiechnął się i wtedy Korn spostrzegł, że Telp jest młody, w jego wieku, może młodszy nawet.
Zrobił kilka kroków. Chodzenie nie sprawiało mu trudności.
— Spróbuj zamknąć oczy i przejść kilka kroków — powiedział Telp.
Zrobił to i widział, że Telp jest zadowolony. Wtedy zdecydował się zapytać.
— A twarz… moja twarz jest w porządku?
— Oczywiście. Chciałbyś zobaczyć?
— Tak.
— Lustro — powiedział Telp, mimo że w pokoju nikogo nie było.
— Przyniosą?
Telp uśmiechnął się i wskazał na boczną ścianę. Jej część odbijała wnętrze pokoju, i gdy się zbliżył, zobaczył siebie. To była jego twarz, może trochę inna, ale na pewno jego. W pierwszej chwili nie wiedział, na czym polega różnica, a potem zrozumiał. Jego twarz nie miała zmarszczek.
— Zrobiliście zabieg plastyczny? — powiedział. — Trzeba było trochę cię poprawić — Telp uśmiechnął się znowu. — Ale jesteś chyba zadowolony.
— Tak.
Patrzył teraz na swoją twarz, krótko, prawie przy skórze przycięte włosy i na dziwny opalizujący materiał, który go szczelnie opinał. Guzików nie spostrzegł. Spojrzał na Telpa. Telp ubrany był w strój z tego samego materiału.
— Jak to się zdejmuje? — zapytał.
Telp podszedł do niego i lekko szarpnął materiał na szyi. Materiał rozszedł się wzdłuż niewidocznego szwu. Korn widział teraz swoją pierś i cienkie zbielałe blizny długich cięć.
— Krajaliście mnie?
— Tak, ale zrosło się świetnie, jak widzisz.
— Zupełnie nie czuję tych blizn — powiedział Korn. — W ogóle wydaje się, że to wszystko, coście zrobili ze mną, to dobra robota.
— Nie może być inaczej. Jesteś moim doktoratem, Korn.
Korn spojrzał na Telpa, ale twarz tamtego była poważna.
— Doktoratem? To było aż tak poważne?
— Więcej. To była rzecz zupełnie nowa. Unikalny zabieg.
— Naprawdę?
— Przekonasz się jeszcze o tym. W każdym razie twój organizm jest bez zarzutu.
Rozumiesz? Stuprocentowo sprawny, może nawet nieco więcej niż stuprocentowo. Wszystko przed tobą. Możesz zostać nawet kosmonautą.
— Ta dziewczyna mówiła mi co prawda tylko o nartach…
— Dziewczyna?
— Ta, z którą rozmawiałem tuż po przebudzeniu.
— Ach, Koma.
— Tak się nazywa?
— Właśnie. Opiekowała się tobą. Ja jestem tylko lekarzem, operacja, zabiegi wstępne. Potem oczywiście też się tobą zajmowałem, ale jako lekarz, rozumiesz?
— Tak. Pewnie masz wielu pacjentów. Kar ma ich zawsze za dużo.
— Kto?
— Kar, moja żona. Musiałeś się przecież z nią kontaktować.
— Tak, oczywiście.
— Ona mnie tu umieściła, moja żona. To jakaś bardzo nowoczesna klinika.
Telp chwilę nie odpowiadał, patrzył w okno, na gałęzie drzewa poruszane wiatrem. — Jedno jest pewne, Korn — powiedział w końcu. — To, że żyjesz, jej masz do zawdzięczenia.
— No i tobie…
— Moja rola — Telp zawahał się — jest w pewnym sensie wtórna.
— Nie rozumiem.
— Porozmawiamy jeszcze o tym. Teraz coś zjesz. Pierwszy prawdziwy posiłek po długim sztucznym odżywianiu. Cieszysz się?
— Jasne.
— Zaraz tu będzie. Wyda ci się może trochę dziwny, ale jeszcze jesteś na diecie. A ja pójdę do innych moich podopiecznych.
Korn chciał go jeszcze zapytać, kiedy skończy się izolacja, ale wtedy właśnie drzwi się otworzyły, wjechał stolik i zapachniało bulionem. Telp przysunął mu krzesło.
— Siadaj i jedz. Może chcesz posłuchać muzyki. Już starożytni doceniali wpływ muzyki na proces trawienia.
— Jest tu gdzieś radio? — Korn rozejrzał się, ale radia nie zobaczył.
— Tylko głośnik. Co chcesz posłuchać?
— Wszystko jedno. — Korn usiadł i rozłożył serwetkę na kolanach. Usłyszał cichy trzask i pierwsze dźwięki melodii.
— Włączyłeś?
— Ja? Nie. To jest automatyczne — powiedział Telp i wyszedł.
„Automatyczne… — pomyślał Korn. — Ten szpital jest w ogóle trochę nadmiernie automatyczny”. Ale potem zaczął jeść, słuchał Mozarta i przestał myśleć o tym. Pomyślał o tym raz jeszcze, gdy wstał, a stolik samoczynnie wyjechał przez drzwi, które rozwarły się na chwilę. Chciał zobaczyć, co się stanie ze stolikiem, podszedł do drzwi i czekał, aż się otworzą, ale pozostały zamknięte i widział tylko ich żółtawo opalizującą powierzchnię. Wrócił na środek pokoju, spojrzał w okno, w szare niebo nadchodzącego zmierzchu, i zaczai myśleć. Potem położył się i zasnął.
Znowu był na drodze w ten poranek, gdy nocny mróz ściął wodę wieczornej odwilży. Znowu wyprzedzał niezgrabne wielkie autobusy na autostradzie i widział na horyzoncie zbliżające się góry. Wewnątrz było ciepło, bo ogrzewanie pracowało już kilkadziesiąt minut, i gdy wjeżdżał w pierwsze serpentyny, pogwizdywał marsz, który pamiętał ze swych harcerskich czasów. A potem przymarzłe płaty śniegu na szosie, zakręt i dziwny ucisk w żołądku, gdy koła oderwały się od nawierzchni. Zbudził się. Czuł tętno w skroniach. Równocześnie usłyszał głos: —…i znowu, znowu nie kontrolowany sen. To jest niedopuszczalne. Ile razy mam ci to powtarzać… — Zgodnie ze schematem rekombinacyjnym ta faza musi nadejść. — To mówiła kobieta, kobieta, której głos znał.
— Nic mnie twoja faza nie obchodzi. To mój pacjent.
Korn otworzył oczy. Telp stał koło łóżka, poza nim nie dojrzał nikogo.
— On już nie śpi. Zajmij się nim. Ja potem wrócę.
Korn spojrzał na drzwi, ale tam także nie było nikogo. Telp patrzył teraz wprost na niego.
— To nie jest przyjemne, te wszystkie sny. Ale to minie. Potem będziesz miał normalne sny, których nie będziesz pamiętał.
— A ona… dlaczego ona wyszła?
— Kto, Koma? Wróci. W najbliższym czasie będziesz bardziej pod jej niż moją opieką. Ona nadzoruje twój proces adaptacyjny.
— Jest psychologiem?
— Psychologiem też. No cóż, wracam do siebie. Przyszedłem tu, bo ciśnienie twojej krwi wzrosło, tętno ci podskoczyło i chciałem zobaczyć, co się dzieje…
— Wiesz, myślałem nad tym i mam tego dość — powiedział Korn.
— Nie rozumiem.
— Mam dość tej izolacji. Czuję się zdrowy, zupełnie zdrowy, chcę zobaczyć rodzinę, jakieś znajome twarze. Chcę stąd wyjść.
— Wyjdziesz niedługo.
— Słyszałem to już przedtem.
— A cóż byś chciał nowego usłyszeć?
— Termin, jakąś datę.
Telp spojrzał na niego uważnie.
— Przejdziesz proces adaptacyjny. To nie trwa długo, dwa, trzy dni. Potem wyjdziesz i o reszcie sam zadecydujesz. Ale te kilka dni musisz poczekać. Jesteś dorosłym człowiekiem, Korn.
Przy drzwiach odwrócił się jeszcze, spojrzał na Korna i powiedział: — Masz trzydzieści jeden lat. Wkroczyłeś dopiero w „smugę cienia” i wszystko przed tobą.
Pamiętaj o tym, zawsze.
Wyszedł, a Korn patrzył w sufit, który jarzył się w mroku ledwo widoczną niebieskawą poświatą, i zastanawiał się, co naprawdę chciał mu powiedzieć ten lekarz o szerokim czole, palcach, które jeszcze nie drżały i oczach krótkowidza. Potem sufit przygasł i leżał w ciemności.
Otworzył oczy, gdy poczuł dotknięcie na czole, tuż pod linią włosów. W pokoju znowu było jasno i zobaczył dziewczynę. Siedziała na krześle, tuż obok łóżka i patrzyła wprost na mego. „Wygląda jak portret — pomyślał. — Jak obraz starych dobrych mistrzów, którzy nie udziwniali tego świata; jak portret wyjęty z ram”.
— Ty jesteś Koma? — zapytał.
— Tak. Rozmawialiśmy już ze sobą. Teraz przyszłam do ciebie.
— Wiem, jesteś psychologiem. Kierujesz moim procesem adaptacyjnym.
— Można tak to nazwać. Ale cały proces to po prostu rozmowa — mówiła spokojnie, wyraźnie, jak dobry wykładowca.
— I od czego chcesz zacząć?
— To obojętne. Kiedyś zajmowałeś się astronomią, prawda?
— Tak, jeszcze przed maturą. Skąd wiesz o tym?
— Musisz przyjąć, że wiem o tobie bardzo dużo, przyjąć to jako założenie i nie dziwić się więcej. Zgoda?
— Tak. A więc zajmowałem się astronomią, to było wcześniej, zanim zacząłem studia na wydziale fizyki.
— Ucieszyłam się, gdy to znalazłam. Z tymi, którzy patrzyli nocami w niebo, łatwiej mi się rozmawia; są trochę ponad czasem. To zostaje na całe życie.
— Nie rozumiem.
— Rozumiesz, tylko może jeszcze nie wiesz o tym. Przypomnij sobie…
Chciał powiedzieć, że nie wie, co mógłby sobie przypomnieć, ale wtedy właśnie poczuł wieczorny wiatr ze spalonej słońcem równiny i zobaczył niebo, na którym błyszczały jasne wieczorne gwiazdy. To było dawno, dziesięć, dwanaście lat wcześniej, droga z koleinami zastygłej gliny, niskie, gliną oblepione chaty, beczenie kóz, a potem ta równina i ruiny, z których oni patrzyli w niebo.
— Nad pustynią gwiazdy są bliżej — mówił skośnooki starzec — i dlatego zbudowali tu obserwatorium. Nocami patrzyli w niebo, a rankiem, gdy wschodziło słońce, schodzili w głąb, w podziemia, na odpoczynek. To już tysiąc lat prawie, gdy odeszli, ale gdyby żyli dzisiaj, żyliby tak samo.
Pamiętał jego twarz, gdy patrzył w niebo, i zapamiętał ją wtedy, twarz tego starca, który prowadził stary rozlatujący się autobus, żuł tytoń i targował się o cenę przejazdu. Potem była noc i gdy wracali szosą przez pustynię, gwiazdy nad pustynią były bliżej.
— Ty wiedziałaś o tym obserwatorium? — zapytał.
— Tak. Ale wtedy byłeś jeszcze za młody i tak jak teraz wszystko wydawało ci się niezmienne albo raczej bardzo powoli przemijające. Tak jest zawsze, dopóki człowiek jest młody. Gdy spostrzegamy, jak wszystko się zmienia — jesteśmy starzy. Od tego momentu dni są coraz krótsze, lato łączy się z zimą i następnym latem, a jesieni i wiosny prawie nie zauważamy.
— Po co mi to mówisz?
— Bo czas jest twoim problemem.
— Problemem?
— Tak.
Nie rozumiał. Patrzył uważnie na dziewczynę, widział jej nieruchome ciemne oczy i włosy, które były gładkie i spięte z tyłu w wielki węzeł. Spojrzał na jej ręce, lecz w pierwszej chwili zobaczył tylko jasną plamę dłoni, która wyostrzyła się, gdy jej się przyjrzał. „Jak w kinie, gdy obraz nastawia niewprawny operator — pomyślał. — Ale mózg mój nie jest w porządku, jeśli widzę w ten sposób. Zresztą dobrze, że w ogóle widzę i nie powinienem myśleć o takich drobiazgach”.
— Ile ty masz lat, Koma? — zapytał.
— Ja? Czy to ważne?
— Chyba jednak tak. Przemawiasz do mnie jak, powiedzmy, dużo starsza siostra wprowadzająca chłopaka w życie, a podejrzewam, że bawiłaś się jeszcze w piasku, jak ja robiłem maturę.
— Nigdy nie bawiłam się w piasku — powiedziała to spokojnie, jak wszystko inne, a jednak wydawało mu się, śe ją uraził.
— Takie niemądre porównanie — powiedział. — W każdym razie jesteś młodsza ode mnie.
Przypuszczam, że masz mi coś do powiedzenia i chciałbym, żebyś powiedziała to możliwie prosto i jasno.
Przez chwilę nie odpowiadała, a potem uśmiechnęła się.
— Stef — powiedziała — powiem ci jedno… prosto i jasno. Ta rozmowa, jak wiele innych, to moja praca. Wiem, co robię i dlatego będziemy jeszcze trochę rozmawiać, chyba że jesteś zmęczony.
— Nie, nie jestem zmęczony i chciałbym to jak najszybciej mieć za sobą. Potem mogę rozmawiać z tobą na wszystkie tematy, jakie zechcesz, ale jak z dziewczyną.
— Myślisz, że będziesz chciał. Nie przypuszczam, byś tu wrócił. Powiedz mi, chciałeś zostać kiedykolwiek kosmonautą?
— Każdy chłopak z mego pokolenia chciał.
— Ale potem myślałeś jeszcze o tym?
— Może… kiedyś. Nie pamiętam.
A jednak pamiętał. To było wtedy, gdy pierwsza załoga wylądowała na Wenus. Widział w ekranie telewizora tłum na ulicach, chorągiewki ze srebrnym grotem kosmonauty i kwiaty, które dziewczyny rzucały do samochodów. A w samochodach widział ich twarze, znane z fotografii w gazetach, twarze ludzi, którzy wrócili stamtąd. Tych, którzy wrócili w metalowych skrzyniach w ładowniach rakiet, nie pokazywano, ale byli w tle tego wszystkiego, bo podkreślali bohaterstwo żywych. Potem spóźnił się do kina, bo transmisja była długa i chciał widzieć wszystko do końca.
Ale miał już wtedy tyle lat, że nie potrafił sobie wyobrazić siebie uśmiechniętego w samochodzie razem z nimi. Może jeszcze potrafiłby wyobrazić siebie tam na Wenus, w chwili gdy opuszcza rakietę i wchodzi w skafandrze w biały bezwietrzny opar planety.
— Ja kosmonautą. Jakoś trudno mi w to uwierzyć — powiedział. — Wyprawa do odległych planet, powrót po latach…
— Nie, to nie dla mnie. Milczała chwilę.
— A czy nazwisko profesora Bedforda mówi ci coś? — zapytała wreszcie.
— Nie. Jakieś jego twierdzenie, dowód. A może powinienem go pamiętać z jakiegoś zjazdu?
— Nie. To dawniejsze czasy. Przed twoim urodzeniem. Twój ojciec pamiętałby zapewne to nazwisko.
— To zadzwoń do niego i zapytaj o to.
— Nie żartuj.
— Mówię poważnie. Jeśli ci na tym zależy…
— Ja wiem, kto to był Bedford. Nie jest zresztą istotne, czym się zajmował. Do historii wszedł jako pierwszy człowiek, który pozwolił się zamrozić, żeby przetrwać. Umierał na raka i gdy stan był beznadziejny, ciało jego ochłodzono, tak że procesy życiowe w jego organizmie ustały, a rozpad tkanek nie nastąpił. Potem zamkniętego w hermetycznej powłoce zanurzono w płynnym azocie. Teoretycznie proces był odwracalny. Ale tylko teoretycznie… W jego czasach nikt nie potrafił naprawdę zrealizować tego procesu.
— I on postanowił przetrwać zamrożony?
— Przetrwać tyle lat, aż ludzie zdobędą sztukę przywracania zamarzłemu ciału życia i sztukę leczenia raka. Dla niego czas się zatrzymał.
— On umarł.
— Nie, on trwa. Jest to ten trzeci stan między życiem a śmiercią — trwanie. Stan, gdy się nie umiera i jest się ponad czasem. Stan, w którym kosmonauci lecą do Urana i Neptuna. Gdy on się obudzi, Wega przesunie się na niebie i w głębi Kosmosu rozbłysną nowe słońca…
Widział jej nieruchome oczy i twarz, która się wyostrzała, gdy jej się przyglądał.
— Dla niego także czas będzie problemem? — zapytał w końcu.
— Tak.
Zrozumiał. Patrzył na ściany, które płonęły niezmiennym blaskiem, i milczał. — Ile… ile lat? — zapytał w końcu.
— Czterdzieści jeden. Czterdzieści jeden lat minęło w zimie.
— To dużo? — powiedział i zrozumiał, że pytanie nie ma sensu. Ona jednak zrozumiała.
— Chyba dużo — patrzyła na niego tym nieobecnym spojrzeniem.
— Miałbym teraz siedemdziesiąt dwa lata…
— Nie myśl tak. Masz trzydzieści jeden. Pamiętaj, trzydzieści jeden. To tylko jest prawdziwe i tylko to jest ważne. Wracasz z podróży, z dalekiej podróży, jak kosmonauta.
— Wierzysz w to, Koma?
— Ty w to wierzysz!
— Wierzę… i co z tego. To już jest inny świat.
— Ludzie są zawsze tacy sami. A reszta to techniczna dekoracja.
— Może tacy sami, ale już nie ci sami. Miałem rodzinę, przyjaciół…
— To wszystko przed tobą.
— Cóż innego możesz mi powiedzieć! Ale to nie będzie proste.
— Wolałbyś umrzeć, nie zbudzić się więcej?
— Nie wiem. Chyba nie. — Popatrzył znowu na ściany i wtedy jej twarz rozmazywała się w jasną plamę z ciemnym zarysem włosów.
— Poza śmiercią to było jedyne wyjście.
— Jak u Bedforda.
— Tak. Tylko ty od początku miałeś lepsze szansę. On jeszcze trwa. Dla niego świat będzie jeszcze trudniejszy…
— Ale on się na to zgodził!
— Czy to ważne? Czy na swoje urodzenie wyrażałeś zgodę?
— Tak, ale w moim przypadku dwukrotnie mnie o to nie pytano.
— Nie jest najgorzej, Stef, jeśli mogę z tobą dyskutować w ten sposób.
Spojrzał na nią i pomyślał, że chce być sam.
— Ty mnie obserwujesz jak… jak obiekt. Ty także pewnie robisz doktorat — powiedział i po raz drugi spostrzegł, że ją uraził.
— Nie, nie robię doktoratu — powiedziała. — Pójdę już. Reszta to sprawy techniczne. Chcę ci ułatwić poruszanie się w tym trochę innym świecie.
— Więc izolacja skończona?
— Tak. Twoje ubranie czeka na ciebie — wskazała uchyloną ścienną szafę. Korn pomyślał, że przedtem szafy tam nie było, ale nic nie powiedział. — Jutro pokażę ci kilka stereowidów, to znaczy filmów. — …i mogę stąd wyjść? — przerwał jej.
— Tak.
— W każdej chwili, teraz, za godzinę?
— Tak. Odradzałabym ci pośpiech, ale zrobisz, jak zechcesz. I jeszcze jedno: tu jest twój zlicz — podała mu małą plastykową tabliczkę z tłoczonymi znakami.
— ASMI — 413 — 9221 — przeczytał. — Co to jest? Karta identyfikacyjna?
— Więcej. Jest to jedyna rzecz, która jest ci niezbędna. Zapamiętaj swój zlicz. Możesz zapomnieć, jak się nazywasz, ale zlicz musisz pamiętać.
— ASMI — 413 — 9221 — powtórzył.
— Świetnie — uśmiechnęła się. — Teraz zaśniesz.
Światła jakby przygasły i twarz dziewczyny widział niewyraźnie.
,Nie chcę zasnąć” — pomyślał i więcej już nic nie pamiętał.
Gdy się zbudził i dotknął swego czoła, czuł pod palcami wgniecenie skóry, jakie zostawia hełm. Był dzień. Za oknem widział drzewo i pierwsze drobne zielone liście. Michaił Puchów — Nad przepaścią Złotow stał na stopniu drommera i mrużąc oczy przyglądał się, jak Sandler, sunąc długimi susami, zbliża się do niego. Jego sylwetka, czarna w promieniach zachodzącego Słońca, rosła w oczach.
— Jest robota? — zapytał, kiedy tamten wskoczył już na stopień. Sandler skinął głową. Weszli do kabiny i pojazd natychmiast wzbił się w niebo. Zamglona tarcza Księżyca topniała w dole, z wolna zlewając się z błękitną kulą Ziemi. — Statek w Orionie — powiedział Sandler. — Dwudziesty wiek. Albo początek dwudziestego pierwszego.
Pojazd zadrżał nagle, znalazłszy się w ognisku hiperanteny marsjańskiej. Potem wibracje ustały i drommer przeskoczył 1013-kilometrową przepaść lekko jak fala radiowa — tyle tylko, że nieporównanie szybciej. Słońce było teraz gwiazdą średniej wielkości.
— śe też trzeba po takiego rupiecia… — mruknął Złotow.
Sandler wprowadził do pamięci maszyny równanie statku, któremu lecieli na spotkanie.
Drommer znów wykonał skok — tym razem już samodzielnie — i ponownie wychynął z zadaną prędkością w żądanym punkcie przestrzeni.
— Dziwny jakiś — powiedział Złotow. — Zupełnie jak nie nasz.
Reflektory drommera oświetlały starodawny gwiazdolot, powracający z dalekiego rejsu na Ziemię. Dziób i rufa statku tonęły w mroku. Cylindryczny korpus równomiernie wirował wokół osi symulując pole ciężkości. Drommer sunął wolno wzdłuż przezroczystych pokładów niby kanoe z ciekawskimi tubylcami.
— Po prostu jest bardzo stary. — Sandler zatrzymał pojazd. — Spróbujemy tutaj.
Drommer wykonał jeszcze jeden skok — już ostatni — i znaleźli się we wnętrzu gwiazdolotu, w pustym, przestronnym korytarzu. Siła odśrodkowa miękko ułożyła pojazd na podłodze wykonanej z przezroczystego materiału. Sandler wyskoczył z kabiny, po chwili Złotow poszedł za jego przykładem.
— Świetne — powiedział, spoglądając na gwiazdy pod stopami. — Jakby się chodziło po niebie.
Tylko czemu tu tak pusto?
— Widocznie mają tu teraz noc — odparł po chwili zastanowienia Sandler. — I wszyscy śpią.
Śnią sobie o tym, jak to za rok będą lądować na Ziemi. — A my tu mamy dla nich niespodziankę — uśmiechnął się Złotow. — Kocham niespodzianki! Słuchaj, czy oni tu nie mają żadnej wachty? — Jest, z pewnością… Pewnie gdzieś na przodzie, w sterowni. Szli szybko po szklanej podłodze. W korytarzu trwała cisza i tylko gdzieś na jego końcach szemrało echo kroków. Nagle Złotow — ledwie dosłyszalnie — roześmiał się. Sandler spojrzał na niego, zaskoczony.
— Całe życie marzyłem o takiej okazji — powiedział Złotow. — Postaw się w miejscu tego wachtowego. Siedzisz tyle godzin pod rząd w tej sterowni sam jeden przy pulpicie i tu nagle ni stąd, ni zowąd pojawiam się ja. Potrząsam cię za ramię i mówię: „Niech pan będzie łaskaw to podpisać, o tu…”. Przecież byś zemdlał.
— No i co? — Nic, śmieszne — odparł Złotow. Potem westchnął. — Tyle że to się nigdy nie zdarza. Zawsze ci ktoś wcześniej zedrze z głowy urojoną perukę i w sumie ci nie do śmiechu. I kiedy wreszcie wszystko wyjaśnisz, tamci długo i nudnie będą się rozwodzić nad tym, jak to lecieli setkę lat, dotarli do Syriusza, siedzieli tam całe trzy dni i teraz wracają, niosąc swój wkład do skarbnicy ludzkiej wiedzy…
— Dość — cicho powiedział Sandler. — Nie ma się z czego śmiać.
— Nie masz poczucia humoru — obruszył się Złotow. — Ja nie jestem temu winien, że się tak nadymają. Może nawet bardziej niż ty pragnąłbym, żeby któryś z nich się odwrócił i powiedział: „Obleciałem całą Galaktykę, byłem w układach tysięcy gwiazd, widziałem obce cywilizacje…”
Niestety, to się nie zdarza.
Resztę drogi przebyli szybko, w milczeniu. Drzwi sterowni były tylko przymknięte. Złotow błagalnie spojrzał na Sandlera.
— No dobra — powiedział tamten z ociąganiem. — Dokonaj tego nikczemnego aktu.
Ostrożnie weszli do środka. Sterownia także okazała się przestronniejsza, niż się tego spodziewali. Pod przeciwległą ścianą, odwrócony do nich plecami, siedział w obrotowym fotelu jakiś mężczyzna. Jego łysa czaszka wyraziście rysowała się na tle płyt aparatury.
Złotow bezgłośnie podkradł się do człowieka w fotelu, czując na sobie pełne wyrzutu spojrzenie Sandlera. Ale pokusa była wielka. Położył dłoń na ramieniu wachtowego. Ten przez sekundę pozostał jeszcze nieruchomy, potem strząsnął rękę Złotowa z ramienia i odwrócił się na fotelu ku niemu. Wszystko na jego twarzy — począwszy od nienormalnie jasnej skóry — wskazywało, że jest przybyszem z przeszłości. Jasne, błękitne oczy spojrzały na Złotowa.
— Jest pan wachtowym? — spokojnie spytał Złotow, dobywając z kieszeni na piersi zawczasu wypełniony blankiet. — Niech pan będzie łaskaw to podpisać.
Wachtowy w milczeniu odebrał arkusz papieru, szybko przebiegł oczyma tekst, podpisał się pod nim i zwrócił blankiet Złotowowi. Potem odwrócił się do pulpitu.
Po minucie raz jeszcze obejrzał się przez ramię.
— Podpisać coś jeszcze? — N-nie — odparł Złotow.
— To cóż pan tu tak stoi? Chce pan zrobić wywiad?
Złotow nie był w stanie wykrztusić słowa. Słyszał za plecami dziwne dźwięki, jakby płacz dziecka, ale nie miał sił obejrzeć się, żeby zobaczyć, co tam się dzieje.
— Wobec tego, jeśli pan pozwoli, pójdę już — powiedział wachtowy. — Koniec dyżuru, czas trochę pospać. Zaraz tu powinien być mój zmiennik.
Wstał z fotela, okazując się nadspodziewanie wysoki i skierował do wyjścia. Złotow osunął się na opuszczony fotel. Po chwili podszedł tam Sandler, poszperał przy ścianie pokrytej blokami aparatury i wydostał stamtąd składany stołeczek, usadawiając się na nim. Nie mógł już się śmiać, opanowała go czkawka. Jakiś czas w milczeniu spoglądali po sobie.
— I tak zawsze — mruknął wreszcie Złotow. — A ten co? Telepata jakiś?
Z korytarza dały się słyszeć szybkie kroki. Do sterowni wszedł mężczyzna może czterdziestoletni, również nienormalnie jasnoskóry. Skierował się wprost ku nim, wyciągając na powitanie rękę.
— Dzień dobry. Aleksander Kuncew, drugi pilot.
Wymienili uściski dłoni.
— No i jak się wam podobał Sklar? — zainteresował się Kuncew. — To nasz dowódca.
Spotkałem go przy wejściu do kajuty, powiedział, że pojawili się chłopcy z Ziemi, żeby nas powitać. I poszedł spać. No więc przybiegłem…
— Czy wasz dowódca to telepata? — spytał Sandler.
— Nie sądzę. Ale intuicję ma piekielną. Jeszcze przy starcie powiedział nam: powrócimy tu za, trzy wieki. Postęp w tym czasie jest nieunikniony i powrót na pewno będzie wyglądać zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażacie. Z pewnością przechwycą nas jeszcze w trakcie drogi i zgrabnie usadzą gdzieś na Księżycu…
— Tak powiedział? śe na Księżycu?…
— Dokładnie tak — potwierdził Kuncew. — Tylko że Księżyc do tego czasu się zmieni, powiedział, i pojawią się tam pewnie morza, atmosfera, zbudują uzdrowisko. „Jeszcze w tym kurorcie poodpoczywamy”, powiedział.
— To znaczy, że się już teraz niczemu nie dziwicie?
— Czemu nie? — odparł Kuncew. — Dziwimy się, tyle że w rozsądnych granicach. Osobiście wierzę Sklarowi; jeśli mówi, że coś będzie, to będzie… Ale ja wam tu zabierani czas, a wy się pewnie spieszycie. Pomóc wam w czymś?
— Nie, dzięki — powiedział Sandler. — Roboty mamy nie więcej niż na pół godziny.
— Mógłbym popatrzeć, jak to będziecie robić? — Jasne — zgodził się Sandler.
Powoli skierowali się do wyjścia. Nagle — nieoczekiwanie dla samego siebie — Złoto w zwrócił się do Kuncewa: — Opowiedz nam po drodze, jak wam to szło, na Aldebaranie?
— Dlaczego na Aldebaranie?!
— No, mam na myśli tę gwiazdę, na którą lecieliście…
Wyszli na korytarz o szklanej podłodze.
— Program był zupełnie luźny — powiedział Kuncew. — Trasa przebiegała przez setki słońc, oblecieliśmy cały zespół gwiazd.
Złotow drgnął.
— Nie, no oczywiście nie całą Galaktykę — uściślił Kuncew. — Tylko Cmentarzysko Neutronowe.
— Cmentarzysko? — zdziwił się Sandler.
Kuncew uśmiechnął się.
— Nazwa brzmi złowieszczo, ale ten rejon w istocie robi takie wrażenie. Kiedyś była tam gromada kulista, ale potem to wszystko eksplodowało.
— Eksplodowało? — powtórzył znów Sandler. — Rozumiem, że może wybuchnąć gwiazda, ale cała gromada?!
— To wszystko jest ze sobą powiązane w jeden łańcuch — powiedział Kuncew. — To miało miejsce miliardy lat temu. Najpierw zaczęło się od supernowej, poziom promieniowania gwałtownie wzrastał, naruszona została stabilność sąsiednich gwiazd. No i rozpoczęła się reakcja łańcuchowa. Bardzo szybko wszystkie gwiazdy przekształciły się w supernowe pozostawiając po sobie mnóstwo pulsarów, czy jak kto woli — gwiazd neutronowych… — Interesujące! Ale dlaczego ja o tym nigdzie nie czytałem?
— Nie wiem — powiedział Kuncew. — Kiedy odlatywaliśmy, słyszał o tym każdy uczeń. To jasne, pierwsza ekspedycja gwiezdna!
— Pierwsza?
— Oczywiście.
— Zaraz, chwileczkę — wtrącił się Złotow. — Nie rozumiem. Mówi pan, że pierwsza ekspedycja międzygwiezdna — a mimo to postawili przed wami takie skomplikowane zadanie, jak oblecenie setki gwiazd? Nawet teraz nie organizuje się takich lotów!
— No, wtedy był to dowód słabości, nie siły — przyznał Kuncew. — Inaczej nie można było lecieć. I, na przykład, jakaś Alfa Centauri była dla nas nieosiągalnym marzeniem. Przecież szliśmy karambolem… Spojrzał na osłupiałe twarze.
— Tak — westchnął. — Postęp jest jednak nieubłagany. Widać wszystko zapomnieliście, przechodząc,na nowe silniki. Karambol też przestał być aktualny. Ale, jeśli was to tylko interesuje, to mogę wam palnąć cały wykład.
— Oczywiście że interesuje — powiedział Sandler. — Opowiadaj!
— Wiecie co to bilard? To świetnie. Karambolem nazywa się tam złożone uderzenie, przy którym bila, zanim zderzy się z kulą-tarczą, uderza wcześniej w jedną lub kilka kuł pośrednich. My posługujemy się tym terminem na określenie lotów z grawitacyjnym rozpędzaniem i zakręcaniem.
Czasem nazywa się to „manewrem perturbacyjnym”, ale moim zdaniem „karambol” to lepsze określenie. Pierwsze takie rejsy realizowano jeszcze w XX wieku, kiedy to oblecenie Wenus albo Jowisza, w drodze ku innym planetom, pozwalało na nabranie dodatkowej prędkości i zaoszczędzenie paliwa. Potem koncepcja ta została na jakiś czas zarzucona i zyskała na znaczeniu dopiero podczas pierwszych lotów ku gwiazdom. Faktem jest, że przeznaczenie karambolu również się wtedy zmieniło. Wcześniej stosowano go w zasadzie tylko do zwiększania prędkości statku, teraz natomiast wykorzystuje się go do zmiany kierunku…
Z uwagą przysłuchiwali się drugiemu pilotowi. Kuncew zrobił krótką przerwę, a potem znów podjął w lektorskim tempie: — Wyobraźcie sobie gwiazdolot, poruszający się z dala od wszelkich centrów grawitacji.
Kiedy wreszcie napotka gwiazdę, to oblatuje ją po hiperboli, zmieniając swój kurs o pewien kąt.
Trasę statku można tak zaplanować, by statek po wykonaniu kilku kolejnych zwrotów powrócił do miejsca startu. W porównaniu ze schematem klasycznym — kiedy to statek hamuje przed gwiazdą— celem, a potem znów się musi rozpędzać — przy zamkniętym karambolu można zaoszczędzić kupę energii i materii. Zauważcie, jakie mamy tu przestronne pomieszczenia…
— Przepraszam, że przerywam — powiedział Sandler. — Ale niezupełnie rozumiem, w jaki sposób gwiazda może zmienić kierunek statku, jeśli posiada on tak dużą prędkość… — Słuszna uwaga — przyznał Kuncew. — Dostatecznie silne pola grawitacyjne występują tylko w pobliżu pulsarów i czarnych dziur. Takim standardowym punktem zwrotu jest właśnie gwiazda neutronowa. Można ją łatwo zidentyfikować na podstawie jej promieniowania radiowego — zwłaszcza w Cmentarzysku Neutronowym. Jest ich tam pełno, podczas gdy czarnej dziury praktycznie nie sposób odkryć. Zdarzyło się to nam tylko jeden raz.
— To znaczy, że cały wasz lot odbył się bez lądowania?
— Jakie znowu lądowanie — żachnął się Kuncew. — Przelot obok gwiazdy trwa mgnienie oka!
Zwykle przez kilka dni oglądaliśmy potem nakręcone filmy; wszystkie zresztą są na ogół do siebie podobne. Chociaż, oczywiście, zdarzają się i niespodzianki… — A oto nasz drommer — przerwał mu Sandler. — Podoba ci się?
Złotow wskoczył na stopień i otwarł drzwi kabiny.
— Interesująca zabawka — przyznał Kuncew. — Jak to działa?
— Właź tutaj — powiedział Złotow. — Kabina jest wprawdzie obliczona na dwie osoby, ale jakoś się pomieścimy. No, rozgość się…
Usadził Kuncewa w fotelu, a sam przycupnął obok, na pokrywie silnika. Sandler zajął swoje miejsce.
— Naciskam ten oto guzik — powiedział — i wasz statek jest już gotowy do przerzutu. Jeśli teraz nacisnę ten, to znajdziemy się na Księżycu.
— A jak to wszystko działa?
Sandler speszył się.
— Nie wiem. Naciska się guzik… To wszystko.
— Tak… Postępu nie sposób zatrzymać — przyznał raz jeszcze Kuncew. — Nam by się taka zabawka przydała. Nawiązalibyśmy masę kontaktów.
— Z kim?
— No, odkryliśmy kupę cywilizacji — powiedział Kuncew. — Dobra, więc naciskaj ten twój guzik.
— Ej, słuchaj no — odparł Sandler. — Niczego nie nacisnę, dopóki wszystkiego nam nie opowiesz.
— Interesuje was to? — zdziwił się tamten. — No dobra, to słuchajcie. To się zdarzyło właśnie podczas badania czarnej dziury, o której wam wspomniałem. Prawdopodobnie wiecie, co to takiego? Czy może zmieniła się przez ten czas terminologia?
— Nie, wiemy, wiemy — powiedział Sandler. — To taka masywna gwiazda, niepohamowanie zapadająca się pod wpływem własnego pola grawitacyjnego. Teraz częściej nazywa się ją „kolapsarem”.
— No dobra — przytaknął Kuncew — Tak więc, gdybyście tam zaczęli opadać, to po kilku godzinach nic by z was nie zostało. Faktem jest jednak, że kolaps grawitacyjny zmienia upływ czasu… Dla obserwatora, pozostającego poza jego granicami, takie opadanie trwałoby wiecznie.
Jest to bardzo ważna okoliczność. Ale kiedy któregoś dnia w sali zgasło światło, nie pamiętałem o tym. Podobnie jak inni, nie spodziewałem się po przeglądzie, filmu żadnej niespodzianki.
Na ekranie trwała ciemność trwała bardzo długo i wielu z nas doszło nawet do wniosku, że musiała się zerwać taśma. I wtedy właśnie, nieoczekiwanie, na tle owej nieprzejrzanej czerni rozjarzył się jakiś amebokształtny kleks. Rychło plama rozpłynęła się po całym ekranie. Szum w sali ucichł. Przecież to były oryginalne kadry, nie tknięte jeszcze montażem. Zarysy kleksa zniknęły już po chwili poza granicami ekranu i przed nami rozpościerała się teraz świetlista, pofałdowana powierzchnia. Długo to trwało, zanim niespodzianie, w rogu ekranu, pojawił się jakiś przedmiot, sunący zgodnie z ruchem kamery.
„Stop!” — krzyknął ktoś w sali i obraz zastygł nagle przed oczami, ostry i wyrazisty. Po rzędach przemknęło głośne westchnienie. To był statek kosmiczny. Nie — nie miał ani stożkowatego, ani cylindrycznego, ani opływowego kształtu. Z drugiej zaś strony jednak nie było w nim również niczego z owych kulistych czy dyskowych tworów, zrodzonych w wyobraźni uczestników biurakańskich sympozjów. Jeśli już się doszukiwać jakiejś geometrycznej analogii, to określiłbym go jako równoległościan. A spośród wszystkich środków transportu najbardziej przypominał mi zwykły kolejowy czy tramwajowy wagon…
Wyobraźcie sobie ów znieruchomiały na ekranie obraz: głęboką czerń opasaną świetlistą błonką. Przelatujemy nad nią na niewielkiej wysokości, wszystko wydaje nam się płaskie jak lód, pod którym skryła się pociemniała woda. A z rogu ekranu wpełza w pole widzenia nie wiadomo czyj statek kosmiczny, podobny do wagonu tramwajowego!
Patrzyliśmy z niedowierzaniem na ekran. Specjalnie zbudowane radioteleskopy od dawna nadaremnie przeszukiwały Wszechświat. I nikomu jeszcze nie udało się odebrać ani jednego pozaziemskiego sygnału…
— Jasne — przytaknął Złotow. — I do tej pory nikt jeszcze niczego nie odebrał. Nieźle wam się poszczęściło z tym statkiem.
— Poszczęściło się… — powtórzył Kuncew. — Zwłaszcza jeśli zważyć, że tamten miał pecha.
Nikt z nas w to nie wątpił. Jak cegła, skuta lodem jeziora, bezradnie zawisł nad przepaścią. A my sunęliśmy ponad nim po zakrzywionym nieboskłonie, niezdolni do przyhamowania, żeby mu pomóc. Przecież nie mieliśmy żadnej możliwości zatrzymania się na trajektorii. Inaczej nigdy nie bylibyśmy się znaleźli tak nisko nad kolapsarem.
Tak czy inaczej, nasza pomoc nigdy nie była spóźniona — gdybyśmy tam nawet powrócili za milion lat, nic by się nie zmieniło; na tamtym statku bowiem upłynęłoby zaledwie kilka minut. Ale wtedy nikt z nas o tym nie myślał. O tym, że to, co widzimy, to tylko filmowy zapis — również nie pamiętaliśmy. Przelatywaliśmy nad ginącym statkiem i w świetlicy panowała cisza.
„Dalej” — powiedział półgłosem Sklar i obcy gwiazdolot, pozostając w miejscu, znów począł sunąć po ekranie. Ale nie zdążył się przesunąć nawet pół metra, kiedy w sali rozległo się nowe westchnienie. W polu widzenia pojawił się jeszcze jeden statek kosmiczny. Jego sytuacja była nie mniej krytyczna. „To pomoc” — powiedział ktoś nagle. I oto nieoczekiwanie ujrzeliśmy wszystko to, co się tam rozgrywało, z innej strony. Było przecież nieprawdopodobieństwem, aby dwa różne statki doznały nagle awarii tak blisko siebie. Nie — to jeden z nich miał awarię, a drugi przybył mu na pomoc, dobrowolnie oddając się we władanie grawitacji kolapsara. To był heroiczny wyczyn, rozciągnięty na całe wieki… W każdym razie tak się nam wydawało.
„Nie — powiedział wtedy Sklar. — To kontakt”.
A w kadr — jak mrówki — wpełzły dwa następne statki kosmiczne. Potem, już podczas powtórnego przeglądania filmu, wielu z nas przyznało, że to te dwa statki sprawiają takie wrażenie.
I stało się wtedy jasne, że nie mamy tu do czynienia z przypadkowym incydentem, czy nawet akcją ratunkową. Może mieli rację… Mnie, w każdym razie, najbardziej zapadł w pamięć pierwszy statek — kiedy tak wisiał w świetlistej mgiełce, podobny do wagonu tramwajowego, a my przelatywaliśmy ponad nim po czarnym niebie, nie mając możliwości udzielenia mu jakiejkolwiek pomocy…
A coraz to nowe statki kosmiczne, pojawiające się w polu widzenia kamery, wywoływały w nas jedynie uczucie niesamowitej ciekawości — ileż ich jeszcze będzie? Ich liczba przekroczyła już setkę, a one wciąż jeszcze się pojawiały. Zdawało się, że nigdy nie będzie temu końca. — Ale skąd one przybyły? — wmieszał się Sandler. — Przecież każdy gatunek biologiczny istnieje tylko pewien czas. A istoty rozumne nawet zwykle tego limitu czasu nie wyczerpują. Więc w Galaktyce nie może istnieć tyle cywilizacji!
— To wszystko prawda — zgodził się Kuncew. — W moich czasach też tak uważano.
Cywilizacje pojawiają się i umierają w różnych epokach i ich przedstawiciele nie mają praktycznie żadnych szans na spotkanie. Ale w sumie to była tylko teoria — a praktykę mieliśmy przed sobą…
Tak… Potem statki zaczęły się pojawiać coraz rzadziej i wreszcie ostatni z nich zniknął z ekranu.
Kuncew umilkł.
— I to wszystko?
— Prawie — powiedział Kuncew. — Wiele razy przeglądaliśmy taśmę. I powstało, rozumie się mnóstwo hipotez. Ale jedyna, naprawdę rozsądna, oparta była na przypuszczeniu, które Sklar wypowiedział od razu — kiedy jeszcze widać było pierwsze dwa statki. Jak zwykle, strzelił w dziesiątkę.
Zasadniczą trudność w nawiązaniu kontaktu stanowi wybór miejsca spotkania. Cywilizacje żyją w różnych epokach i prawdopodobieństwo nawiązania kontaktu jest dostatecznie duże jedynie w obszarach, w których czas płynie wolniej w stosunku do reszty Wszechświata — w pobliżu kolapsujących gwiazd. W takich miejscach statki obcych cywilizacji — nawet jeśli przybyły w odstępach miliarda lat — znajdą się praktycznie jednocześnie. Dlatego też planety, poszukujące kontaktu, kierują swoich przedstawicieli właśnie ku czarnym dziurom. Stopniowo gromadzi się tam coraz więcej statków różnych kultur, wymieniają się tam one informacjami, a potem powracają, przeżywszy tych, którzy je tam posłali.
Wcześniej czy później każda cywilizacja poznaje zdolność kolapsara do spowalniania czasu. Czarna dziura to idealne miejsce kontaktu. Być może nawet, że niektóre cywilizacje podlegają zupełnie świadomemu rozpraszaniu się po kolapsarach, by potem, bogatsze o nową wiedzę, wychodzić stamtąd po milionach lat i restaurować swoją cywilizację. No, ale to już tylko domysły…
— Czemu — sprzeciwił się Sandler. — Moim zdaniem to niesamowite! A jeśli oni rzeczywiście znajdują się w takim „zamrożonym” stanie? I gotowi są w pewnym ściśle określonym momencie powrócić do zwykłego czasu? Wyobraź sobie: dzień „X” — cała cywilizacja wychodzi na arenę Wszechświata? To się może wydarzyć choćby jutro! — Nie, to już tylko domysły — powtórzył Kuncew. — Tak w każdym razie uważa Sklar. No, a teraz włączajcie tego swojego drommera. A propos: dlaczego on się tak nazywa?
Sandler wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Pracuję na nim już trzeci rok, ale nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
— Zapytaj swojego Sklara — dorzucił Złotow. — On pewnie będzie wiedział.
Przełożył z rosyjskiego Krzysztof W. Malinowski