123976.fb2 Ka?da kocha Irvinga Bommera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Ka?da kocha Irvinga Bommera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Wylał odrobinę na lewą rękę. Purpurowe.

Czyjaś pięść załomotała w drzwi.

— Hej tam! — krzyknęła pani Nagenbeck. — Ty, Bommer! Otwieraj drzwi! Wiem, co tam masz! Masz tam moje jedzenie! Otwórz drzwi!

Gdy Irving Bommer wzdrygnął się, nóż pod jego pachą dziko skoczył w stronę blasku wolności. Celował w nadgarstek, gdzie przy odrobinie szczęścia mógł uszkodzić całą rękę (a czyż to osiągnięcie nie postawiłoby go w jednym rzędzie ze wspaniałym toporem rzeźnika!). Niestety, dłoń instynktownie uciekła, żeby wepchnąć salami i placek pod poduszkę. Nóż zagrzechotał o podłogę zadowolony, choć nie uszczęśliwiony — z czubka serdecznego palca i płatka różowego mięska.

— Jeśli nie otworzysz drzwi natychmiast, w tej chwili, w tej sekundzie — pani Nagenbeck zapowiedziała przez dziurkę od klucza, której używała jako megafonu — to je wykopię, wyłamię. — Zdobywszy Ossę, oglądała się za Pelionem. — Rozwalę je i obciążę cię kosztami drzwi, dwóch zawiasów i całego zniszczonego drewna. Nie wspomniawszy już o jedzeniu, które tam masz i brudzisz paluchami. Otwieraj drzwi, Bommer!

Wrzucił nóż pod poduszkę w ślad za jedzeniem i przykrył kocem. Potem, zakręciwszy butelkę po lekarstwie, poszedł otworzyć drzwi, ssąc krwawiący palec i pocąc się bez umiaru.

— Zzza sekundę — obiecał niewyraźnie, bo słowa więzły mu w krtani.

— No i jeszcze zamek — pani Nagenbeck myślała na głos. — Dzisiaj dobry zamek kosztuje jakieś cztery, pięć, sześć dolarów. A gdzie robocizna fachowca, który go założy? Jeśli będę musiała wyłamać te drzwi, jeśli zniszczę własne…

Jej głos przeszedł w niezrozumiały bełkot. Zanim Irving Bommer otworzył drzwi, usłyszał dźwięk przypominający sapnięcie lokomotywy.

Pani Nagenbeck stała w drzwiach w pachnącej lawendą koszuli nocnej, ściągając brwi i szeroko otwierając nozdrza.

Salami! Z jej doświadczeniem w prowadzeniu pensjonatu mogła zupełnie pewnie po samym zapachu trafić na właściwy róg poduszki, pod którą ją ukrył.

— Co za śmieszny… — zaczęła pani Nagenbeck niepewnie, a groźne zmarszczki powoli znikały z jej twarzy. — Co za dziwaczny zapach! Taki niezwykły… specyficzny, tak… Och, biedny pan Bommer… skaleczył się pan?

Potrząsnął głową, oszołomiony wyrazem jej twarzy, którego nigdy dotąd nie widział. Nie był to gniew, ale z pewnością wyglądało to niebezpiecznie. Cofnął się do pokoju. Pani Nagenbeck weszła za nim, wydając różne dźwięki, aż wreszcie doszła do czegoś w rodzaju gruchania.

— Niech zobaczę te skaleczone paluszki, co za rozcięcie, draśnięcie, i siniak! — zawołała z niepokojem, odciągając mu rękę od ust z siłą zdobią wyrwać parę zębów. — Oo-ooch, czy to boli? Ma pan jodynę albo nadtlenek rtęci, żeby to odkazić? A laseczkę do tamowania krwi? A bandaże z gazy, żeby to zawinąć i opatrzyć?

Ujęty tą zadziwiającą zmianą jej nastroju, Irving Bom-mer wskazał brodą na apteczkę.

Wciąż wydawała te dziwne, krępujące go dźwięki, opatrując ranę takim bandażem, jakby zranił się piłą tarczową. Za każdym razem, gdy podnosiła oczy i napotykała wzrok Irvinga Bommera, uśmiechała się i robiła szybki wydech. Ale gdy oglądając swe dzieło, znienacka złożyła długi, głośny pocałunek na jego dłoni, przestraszył się.

Ruszył do drzwi z panią Nagenbeck przypiętą do jego bezcennej ręki.

— Wielkie dzięki — powiedział. — Ale już późno. Muszę się kłaść spać.

Pani Nagenbeck puściła jego rękę.

— Chce pan, żebym sobie poszła — stwierdziła z wyrzutem.

A gdy kiwnął głową, przełknęła ślinę, uśmiechnęła się dzielnie i przeszła przodem, ocierając się o niego i prawie urywając guziki jego koszuli.

„Niech pan nie pracuje zbyt ciężko — mówiła jej twarz, gdy zamykał za nią drzwi. — Ktoś taki jak pan nie powinien się zabijać pracą. Dobranoc, panie Bommer.”

Soczysta purpura buteleczki mrugnęła do niego od strony łóżka. Napój miłosny! Wylał sobie kroplę na rękę i kiedy zaciął się w palec, odruchowo zacisnął dłoń. Cyganka powiedziała, że kropla jego krwi zmieszana z kroplą napoju uczyni tę kroplę jego własną. Najwyraźniej tak się stało: pani Nagenbeck cała płonęła. Zadrżał. Pani Nagenbeck! Cóż za napój…

Ale to, co stanowiło przyprawę dla pani Nagenbeck, przyciągnie i inne, młodsze, bardziej atrakcyjne kobiety. Jak ta senna dziewczyna ze stoiska ze sztućcami albo ta flirciara od naczyń żaroodpornych. Pukanie do drzwi.

— To tylko ja, Hilda Nagenbeck. Panie Bommer, tak sobie pomyślałam, że salami i placek ryżowy to trochę za suche. No i pewnie chciałby się pan czegoś napić. Więc przyniosłam dwie puszki piwa.

Uśmiechnął się, otworzył drzwi i wziął te dwie puszki Dla pani Nagenbeck czas nie stał w miejscu. To, co przedtem dopiero pączkowało w jej oczach, teraz było w pełnym rozkwicie. Jej serce machało mu ręką spoza rzęs.

— Dziękuję, pani Nagenbeck. A teraz, proszę iść prosto do łóżka. Proszę.

Kiwnęła głową szybko, posłusznie i poszła ciężko korytarzem, rzucając przy każdym kroku tęskne spojrzenie przez ramię.

Irving Bommer wcisnął uchwyt puszki od piwa, trzymając się prościej i z większą dumą niż przedtem. Pani Nagenbeck to jeszcze nic, ale ona właśnie wskazywała mu drogę do ciekawszej przyszłości.

Teraz był przystojny — dla każdej kobiety ze średnio wrażliwym powonieniem.

Kłopot w tym, że mało było tego, butelka była taka malutka. Kto wie, jak długo trwa działanie? A tyle musiał nadrobić.

Gdy kończył drugą puszkę piwa — bardzo, bardzo z siebie zadowolony — nagle wpadł na doskonały pomysł. Pięknie! I jakie to proste. Najpierw wylał zawartość butelki do pustej puszki. Potem zdarł bandaże, włożył zraniony palec w trójkątny otwór i przejechał świeżo zabliźnionym strupkiem po ostrej krawędzi. Po chwili krew tryskała strumieniem do puszki, a on wspomagał go kolejnymi zacięciami.

Gdy uznał, że konsystencja jest odpowiednia, potrząsnął puszką parę razy, opatrzył swoje zmasakrowane palce i przelał cały ten obrzydliwy płyn do dużej butelki płynu po goleniu, który kupił tydzień temu. Była wyposażona w rozpylacz.

— A teraz — mruknął, rzuciwszy nóż i placek na biurko, zgasił światło, wlał do łóżka i zaczął żuć salami. Teraz strzeżcie się Irvinga Bommera!

Zapomniał nastawić budzik i obudziły go dopiero rytualne śpiewy, jakie sąsiad zza ściany urządzał przy myciu.

„Dwadzieścia minut, żeby się ubrać i wyjść — do pracy — uświadomił sobie, odrzucając kołdrę i stając przed miednicą. — I bez śniadania!”

Ale pani Nagenbeck zderzyła się z nim na dole. Miała figlarny uśmiech na twarzy, a w ręku tacę. Nie zważając na jego protesty, nalegała, żeby co nieco przekąsił.

Gdy gorączkowo zmiatał jajecznicę z głębokiego talerza, rozmazując ją sobie na twarzy, bo ciągle rzucał głową, jak clown w cyrku, aby uniknąć namiętnych pocałunków pani Nagenbeck, zastanawiał się, gdzie się podziała ta sztywna i groźna gospodyni, której bał się jeszcze wczoraj.

Której bał się jeszcze wczoraj!…

Korzystając z okazji, że pani Nagenbeck poszła po słoik kawioru („żeby do kawki miał pan kanapeczkę z kawiorem”), popędził z powrotem do pokoju.

Zerwał koszulę i krawat, a po namyśle jeszcze podkoszulek. Wycelował w sobie otwór rozpylacza i ścisnął gumową kulkę. Spryskał sobie twarz, włosy, uszy, szyję, klatkę piersiową, plecy, ręce, brzuch. Wcisnął nawet rozpylacz za pasek od spodni i prysnął tam sporą dawkę. Gdy ręka, nie-przyzwyczajona do takich ćwiczeń, zaczęła mu drętwieć, przestał w końcu i zaczął się ubierać. Zapach przyprawiał go o mdłości, ale mimo to czuł się zadziwiająco lekko na duchu.

Zanim wyszedł z pokoju, potrząsnął butelką. Jeszcze była prawie pełna. A wiec to był wydatek, który szybko się spłaci. Zanim się skończy, wiele osób zapłaci mu za różne rzeczy!

Kiedy przechodził, Cyganka stała przed swoim obdrapanym sklepem. Uśmiech pojawił się na jej twarzy, ale nagle zniknął i zastąpiło go przekleństwo, po którym dzieci uciekły do środka. Cofając się do sklepu, zatkała sobie nos i krzyknęła za nim ponuro:

— Za dużo! Nie bierz wszystkiego naraz! W pośpiechu niedbale machnął w jej stronę.

— Nie wziąłem wszystkiego. Jeszcze dużo zostało!

Pociąg był zatłoczony, ale z peronu zobaczył przez okno wolne miejsce. Wepchnął się w kłąb ludzi zebranych wokół drzwi i dosłownie rozsunął ich na boki. Wskoczył lekko do pociągu, niemal śpiewając z zadowolenia i wiary w siebie, odepchnął dwie dosyć stanowcze panie, ze znawstwem kopnął starszego pana w łydkę, żeby odwrócić jego uwagę i już opadł na siedzenie, gdy pociąg ruszył. Szarpniecie sprawiło, że stracił równowagę, co pozwoliło dwudziestoparoletniej panience o lalkowatej twarzy — bezczelnej konkurentce — wśliznąć się pod tylną część jego ciała. Kiedy wyprostował się i odwrócił, ona — już zadowolona z siebie — rozciągała w uśmiechu małe lecz mocno czerwone usta.

Jeśli człowiek dojeżdżający stale koleją podziemną czegoś się uczy, to tego, że niezbadane są wyroki boskie — pozwalające jednym siedzieć, podczas gdy drudzy zawsze podróżują na stojąco. Irving Bommer chwycił się poprzeczki nad głową, dostosowując się do twardych praw popytu i podaży.

Dziewczyna skrzywiła się, jakby miała zaraz się rozpłakać. Potrząsnęła spazmatycznie głową i spojrzała na niego, zagryzając wargi. Oddychała głośno. Nagle wstała i pokazała swoje miejsce dworskim gestem.

— Proszę usiąść — poprosiła głosem wręcz opływającym mlekiem i miodem. — Musi pan być zmęczony.

Irving Bommer usiadł w pełni świadomy, że głowy pasażerów zwracają się w ich stronę. Jego sąsiadka, dosyć pulchna dziewiętnastolatka, zaczęła pociągać nosem i powoli, jakby nie dowierzając, przesunęła błyszczący wzrok z kart historycznej powieście na jego twarz.