123417.fb2 Hiszpa?scy ?ebracy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Hiszpa?scy ?ebracy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

KSIĘGA TRZECIAMarzyciele2075

Normy obowiązujące dla spokojnej przeszłości nie stosują się do burzliwej teraźniejszości. Sytuacja stała się bardzo trudna, a naszym obowiązkiem jest dostosować się do zaistniałej sytuacji. Przypadek nasz jest czymś zupełnie nowym, musimy więc myśleć w zupełnie nowy sposób i w nowy sposób działać. Musimy się wyzwolić.

ABRAHAM LINCOLN, PRZESŁANIE DO KONGRESU, 1 GRUDNIA 1862.

17

RANO, W DZIEŃ SWOICH SZEŚĆDZIESIĄTYCH SIÓDMYCH urodzin, Leisha Camden siedziała na brzeżku fotela w swojej posiadłości w Nowym Meksyku i rozmyślała nad własnymi stopami.

Były wąskie i wysoko sklepione, aż do samych prostych, silnych palców obciągnięte skórą o zdrowym i świeżym wyglądzie. Prosto przycięte paznokcie połyskiwały bladoróżowo. Coś takiego spodobałoby się Susan Melling. Susan przywiązywała wielką wagę do stóp — do ich siły, do stanu żył i kości i ogólnie, jako do barometru starzenia się. Albo niestarzenia się.

Rozśmieszyła ją ta myśl. Stopy! Żeby przypomnieć sobie Susan, zmarłą przed dwudziestoma trzema laty, w kontekście stóp! I to nawet nie w kontekście stóp Susan — co od biedy mogłoby zabrzmieć logicznie — ale przy okazji rozmyślań o własnych, o jej, Leishy stopach. In memoriam bipedalis.

Od kiedy to śmieszą ją rzeczy takie jak stopy? Z pewnością nie śmieszyły jej, kiedy była młoda — dwudziesto-, trzydziesto- czy pięćdziesięcioletnia. Wtedy wszystko wydawało się takie poważne, że mogło wstrząsnąć posadami świata. I to nie tylko sprawy, które rzeczywiście mogłyby wstrząsnąć posadami świata, ale praktycznie wszystko. Musiała być wtedy bardzo męczącą osobą. Być może nie ma innego sposobu na to, żeby młodzi byli poważni — po prostu muszą być przy tym nużący. Brak im tego najważniejszego z fizycznych wymiarów: równowagi działających sił. Zbyt wiele czasu przed sobą, zbyt mało za sobą — jak ktoś, kto próbuje przenieść drabinę w pozycji horyzontalnej, trzymając ją bliżej jednego z końców. Nawet czcigodne cierpienie nie może przydać tu równowagi. A kiedy człowiek przez cały czas się skręca, żeby jakoś utrzymać tę równowagę, to jak wtedy cokolwiek może mu się wydawać śmieszne?

— Z czego się śmiejesz? — spytała Stella, wkroczywszy do jej gabinetu po ledwie jednym stuknięciu do drzwi. — Ten reporter czeka na ciebie w jadalni.

— Już?

— Przyszedł wcześniej — fuknęła Stella. Nie podobało jej się, że Leisha chce rozmawiać z jakimiś reporterami. „Niech sobie obchodzą te swoje trzechsetlecie bez nas — oznajmiła wcześniej. — Co my z tym mamy wspólnego? A zwłaszcza teraz?” Leisha nie znalazła wtedy odpowiedzi, ale i tak zgodziła się przyjąć reportera. Stella potrafi być taka nieciekawa. Ale z drugiej strony, ma dopiero pięćdziesiąt dwa lata i jeszcze mało co ją śmieszy.

— Powiedz mu, że zaraz przyjdę — odparła Leisha — ale dopiero, kiedy zajrzę do Alice. Zrób mu kawy albo coś w tym rodzaju. Każ dzieciom, niech mu zagrają na fujarce, to powinno go oczarować. — Seth i Erik właśnie nauczyli się robić fujarki z kości zwierząt, których naznosili sobie z pustyni.

Stella fuknęła jeszcze raz i wyszła z pokoju.

Alice tylko co wstała. Siedziała na brzegu łóżka, a pielęgniarka zdejmowała jej przez głowę nocną koszulę. Leisha błyskawicznie wycofała się do holu; Alice nie znosiła, kiedy Leisha widziała ją nagą. Wróciła do pokoju dopiero kiedy usłyszała, jak pielęgniarka mówi: „Gotowe, pani Watrous”.

Alice miała na sobie luźne bawełniane spodnie i szeroką białą górę, skrojoną tak, by mogła włożyć ją używając do tego wyłącznie prawej ręki. Lewe ramię po ostatnim wylewie stało się zupełnie bezużyteczne. Białe loki były już przyczesane. Pielęgniarka klęczała na podłodze, wsuwając stopy swej podopiecznej w miękkie pantofle.

— Leisho! — zawołała z radością Alice. — Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin.

— Chciałam pierwsza ci to powiedzieć!

— Niedobrze — odparła Alice. — Sześćdziesiąt siedem latek.

— Ano tak — odpowiedziała Leisha i obie kobiety przez dłuższą chwilę mierzyły się spojrzeniem — Leisha wyprostowana, w szortach i trójkątnej bluzce-staniku i Alice, wspierająca się żylastą dłonią o kraj łóżka.

— Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Alice.

— Leisho! — Znów Stella w swym najlepszym dyrektorskim stylu. — O dziewiątej masz wideotelefoniczną konferencję, więc jeśli masz zamiar spotkać się z tym dziennikarzem…

Prawym kącikiem ust, tak cicho, by nie dosłyszała jej Stella, Alice wymruczała:

— Mój nieszczęsny Jordan…

— Sama wiesz najlepiej, że on to uwielbia — odmruknęła równie cicho Leisha i poszła do jadalni, żeby spotkać się z dziennikarzem.

Zaskoczył ją. Wyglądał na lat mniej więcej szesnaście — ot, kościsty chłopak o ostro zarysowanych łokciach i kiepskiej cerze, ubrany, zdaje się, według najnowszej młodzieżowej mody: w bombiaste szorty i plastykową bluzę, obramowaną maleńkimi plastykowymi skuterami w kolorach czerwonym, białym i niebieskim. Przycupnął nerwowo na brzeżku krzesła, podczas gdy dookoła niego tańczyli Erik i Seth, popiskując beznadziejnie na swoich fujarkach. Leisha wygoniła swych ciotecznych wnuków z pokoju. Seth wybiegł z radością, Erik zawył i trzasnął drzwiami. W ciszy, jaka nagle nastała, Leisha usadowiła się przy stole, dokładnie na wprost chłopca.

— Jaką, mówił pan, reprezentuje pan sieć, panie… Cavanaugh?

— Sieć informacyjną mojego liceum — wygadał się. — Tylko że nie wspomniałem o tym tamtej pani, kiedy umawiałem się na spotkanie.

— Rzecz jasna — odparła Leisha. Co tam jej stopy — to dopiero było śmieszne! Pierwszy wywiad, na jaki zgodziła się od dziesięciu lat, i okazuje się, że udzieli go dzieciakowi z licealnej gazetki. To dopiero spodobałoby się Susan.

— No dobrze, zacznijmy zatem — powiedziała. Wiedziała, że chłopak rozmawia z Bezsenną po raz pierwszy w życiu. Miał to wypisane na twarzy: tę ciekawość, niepewność, ukradkowe ocenianie. Ale bez zawiści w żadnej z jej jadowitych postaci. To właśnie była dość szczególna rzecz — brak zawiści u tego zupełnie przeciętnego chłopaka.

Był bardziej rozgarnięty niż na to wyglądał.

— Mama opowiadała mi, że kiedyś wszystko było inaczej. Woły, a nawet Amatorzy Życia nienawidzili Bezsennych. Jak to możliwe?

— Jak to możliwe, że pan ich nie nienawidzi?

Wydawał się szczerze zaskoczony takim pytaniem. Nachmurzył się, potem zerknął na nią z ukosa tak zakłopotany, że Leisha widziała wyraźnie, jaki z niego przyzwoity chłopiec.

— No cóż, nie chciałbym pani urazić, ale… dlaczego właściwie miałbym panią nienawidzić? To znaczy: to przecież Woły — a z tego, co wiem, Bezsenni to jakby taki rodzaj Superwołów, prawda? — zajmują się wszystkim co trzeba. My, Amatorzy Życia, tylko korzystamy z wyników ich pracy. Żyjemy. Wie pani — wybuchnął w nagłym przypływie szczerości — nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego Woły tego nie mogą zrozumieć i dlaczego tak nas nie znoszą.

— Plus ca change, plus c’est la meme chose.[1]

— Co to znaczy?

— Nic takiego, panie Cavanaugh. Czy w pańskiej szkole są jakieś Woły?

Popatrzył na nią tak, jakby o takich rzeczach sama powinna wiedzieć, co było zresztą zgodne z prawdą. Stany Zjednoczone były społecznością trzykondygnacyjną: najpierw ci, którzy nie mają nic, a którzy dzięki opium tajemniczej, hedonistycznej Filozofii Prawdziwego Życia zostali stałymi odbiorcami daru wolnego czasu. Amatorzy Życia, czyli osiemdziesiąt procent populacji, porzuciło etykę pracy na rzecz populistycznej i wesołkowatej wersji etyki dawnej arystokracji: szczęśliwcy nie muszą pracować. Ponad nimi — a może poniżej — znajdowały się Woły, genetycznie wspomagani Śpiący, którzy zarządzali polityczną i ekonomiczną maszynerią tak, jak dyktowały im łaskawe głosy nowej klasy niepracujących. Woły zarządzały, a ich roboty wykonywały wszelką inną pracę. Zaś ponad tym wszystkim byli jeszcze Bezsenni, w większości niewidoczni, ukryci w Azylu, lekceważeni przez Amatorów Życia, a kto wie, czy i nie przez Woły. W całości ów trójdzielny system — id, ego i superego, jak ktoś kiedyś określił go sardonicznie — bazował na taniej, wszechobecnej energii Y, napędzającej w pełni zautomatyzowane fabryki i gwarantującej istnienie niezwykle wprost hojnej opieki społecznej, która w zamian za głosy wyborców fundowała chleb i igrzyska. Zjawisko to, myślała Leisha, było szczególnie amerykańskie w charakterze, łącząc demokrację z materializmem, przeciętność z entuzjazmem, potęgę z iluzją jej oddolnego kontrolowania.

— Proszę mi powiedzieć, panie Cavanaugh, co pan i pańscy przyjaciele robicie z całym tym wolnym czasem?

Wyglądał na zaskoczonego.

— Co robimy?

— Właśnie. Co z nim robicie. Na przykład dzisiaj. Co pan będzie robił, kiedy skończy pan nagrywać ten wywiad?

— No… Podrzucę nagranie do szkoły. Nasz nauczyciel puści je chyba przez sieć informacyjną. Jak będzie chciał.

— On jest Amatorem Życia czy Wołem?

— Jasne, że Amatorem — odparł z lekkim przekąsem. Leisha wyczuła, że jej akcje gwałtownie spadają. — Potem pewnie posiedzę chwilę nad czytaniem; do południa, dopóki nie skończy się szkoła. Już prawie umiem czytać, ale jeszcze nie całkiem. To bez sensu, ale mama chce, żebym się nauczył. W południe są zawody skuterowe, idę z przyjaciółmi…

— A kto za nie płaci, kto je organizuje?

— Nasza miejscowa radna, to jasne. Cathy Miller. To ona jest Wołem.

— No jasne.

— Potem z kolegami robimy sobie psychoimprezy, nasz kongresman przywiózł najświeższy towar z Kolorado czy skądś, no a potem jest ten wirtualny holowid…

— Jaki ma tytuł?

— „Tamara z marsjańskich mórz”. Nie będzie pani oglądać? Jest agro!

— Może się załapię — odpowiedziała Leisha. Stopy, dziennikarze, Tamara z marsjańskich mórz. Moira, córka Alice, wyemigrowała na marsjańską kolonię. — Wie pan, że na Marsie nie ma mórz, prawda?

— Tak? — spytał bez śladu zainteresowania. — Potem ja i kumple będziemy grać w piłkę, a później ja i moja dziewczyna będziemy się pieprzyć. No a później, jeśli zostanie mi trochę czasu, może wpadnę do moich rodziców, bo mają dzisiaj tańce. Jeśli nie starczy… Pani Camden, czy powiedziałem coś śmiesznego?

— Ależ nie — wysapała Leisha. — Przepraszam. Żaden osiemnastowieczny arystokrata nie mógłby się pochwalić bardziej zapełnionym kalendarzem imprez towarzyskich.

— No cóż, jestem Amatorem dość agro — odparł skromnie. — Ale to przecież ja mam pani zadawać pytania. Dobrze, czy jest… Nie, nie, proszę poczekać… Co to za fundacja, którą pani prowadzi? Czym się zajmuje?

— Zapytuje żebraków, dlaczego są żebrakami i zapewnia finansowanie tym, którzy pragną zostać kim innym.

Chłopak był wyraźnie zbity z tropu.

— Jeśli, na ten przykład — pospieszyła z wyjaśnieniem Leisha — zechciałby pan zostać Wołem, Fundacja imienia Susan Melling pomogłaby panu dostać się do odpowiedniej szkoły i opłaciłaby panu wszystkie konieczne usprawnienia.

— Ale po co w ogóle miałbym tego chcieć?

— Rzeczywiście, po co? — odparła Leisha. — Niemniej są tacy, którzy tego chcą.

— W każdym razie ja takich nie znam — odparł zdecydowanym tonem. — Dla mnie brzmi to zupełnie beznadziejnie. Jeszcze jedno pytanie: dlaczego pani to robi? Dlaczego prowadzi pani tę jakąś fundację?

— Ponieważ my, silni, to właśnie winni jesteśmy żebrakom: zapytać każdego z nich, dlaczego jest żebrakiem i postąpić stosownie do udzielonej odpowiedzi — wyjaśniła precyzyjnie Leisha. — Ponieważ społeczeństwo to tylko pewne założenie, a nie wynik, bo tylko nadając bezproduktywności tyleż samo cech indywidualnych co doskonałości i tym się kierując można spłacić swój dług wobec hiszpańskich żebraków.

Ujrzała wyraźnie, że chłopiec nie zrozumiał z tego ani słowa. O nic też nie zapytał. Wstał, z wyraźną ulgą wziął ze stołu swój sprzęt — koniec pracy na dzisiaj — i wyciągnął ku niej rękę.

— No cóż, wydaje mi się, że to już będzie wszystko. Nauczyciel powiedział, że w zupełności wystarczą cztery pytania. — Dziękuję, pani Camden.

Uścisnęła jego dłoń. Taki uprzejmy chłopiec, pozbawiony zawiści i nienawiści, taki zadowolony. I taki głupi.

— Dziękuję, panie Cavanaugh. Za to, że odpowiedział pan na moje pytania. Odpowie mi pan na jeszcze jedno?

— Jasne.

— Jeśli pański nauczyciel puści ten wywiad przez sieć, czy ktokolwiek będzie go oglądał?

Odwrócił wzrok; widziała wyraźnie, że nie chce sprawić jej przykrości odpowiedzią. Co za uprzejmy chłopiec.

— Czy pan w ogóle ogląda sieci informacyjne, panie Cavanaugh? Teraz spojrzał jej prosto w oczy, wyraźnie oburzony.

— Oczywiście! Cała moja rodzina ogląda! Inaczej skąd mama i tato by wiedzieli, które Woły dadzą nam najwięcej za nasze głosy?

— Ach tak — stwierdziła Leisha. — Amerykańska konstytucja działa.

— A przyszłym roku mamy trzechsetlecie — dopowiedział z dumą chłopiec. Amatorzy Życia bez wyjątku czuli się patriotami. — No cóż, w takim razie jeszcze raz dziękuję.

— To ja panu dziękuję — odpowiedziała Leisha. W drzwiach pojawiła się surowa Stella i odprowadziła go do wyjścia.

— Leisho, za dwie minuty masz połączenie na wideotelefonie, a w tej chwili…

— Stello, ile zgłoszeń rozpatrywała Fundacja w tym kwartale?

— Sto szesnaście — odrzekła Stella. Prowadziła wszystkie akta Fundacji, w tym również sprawy finansowe.

— Iluprocentowy spadek w porównaniu z zeszłym kwartałem?

— Sześć procent.

— A w porównaniu z zeszłym rokiem?

— Osiem procent. Przecież wiesz.

To prawda — Leisha wiedziała. Stella miałaby się czym zająć, gdyby Fundacja działała na taką samą skalę, co na początku swej działalności. Nie starałaby się zajmować pierwszorzędnego intelektu obowiązkami matki i sekretarki, przy okazji zamęczając wszystkich dookoła. Stella musiała chyba zgadnąć, o czym myśli Leisha, bo nagle powiedziała:

— Mogłabyś wrócić do praktykowania prawa. Albo napisać kolejną książkę. Albo założyć kolejną korporację, gdybyś tylko zechciała konkurować z Wołami w czymś, co i tak robisz lepiej.

— Konkuruje z nimi Azyl — odrzekła łagodnie Leisha. — A ten nowy porządek ekonomiczny i tak nie opiera się na konkurencji. Opiera się na specyficznym stylu życia. Powiedział mi o tym właśnie pewien młody człowiek. Nie męcz mnie, Stello, dziś są moje urodziny. Co to za hałas na podwórzu?

— To właśnie przez cały czas usiłuję ci powiedzieć. Przed bramą stoi jakieś dziecko i wrzeszczy na całe gardło, że chce się z tobą widzieć. Z tobą i nikim innym.

— Bezsenne dziecko? — spytała Leisha, czując, że krew zaczyna żywiej krążyć w jej żyłach. Takie wypadki nadal się zdarzały — nielegalna genomodyfikacja, zagubione dziecko z upływem lat przekonujące się, że jest różne od swych rówieśników, że nie wystarczą mu wyścigi skuterów, holowidy i psychoimprezy. Potem przypadkiem dowiaduje się o Fundacji imienia Susan Melling, zwykle od jakiegoś sympatyczniejszego Woła, i przestraszone, lecz zdeterminowane, rusza w długą podróż w poszukiwaniu swoich, na długo przedtem, zanim się dowie, że ma jakichś swoich. Promowanie tych dzieci, nastolatków, a czasem nawet dorosłych do swojego domu i pomaganie im, by mogli w pełni stać się sobą, to dla Leishy najżywsza radość Ale Stella odpowiedziała:

— Nie. To nie Bezsenny. Ma około dziesięciu lat. To brudny dzieciak, który drze się na całe gardło, że musi się zobaczyć z tobą i nikim innym. Wysłałam Erika, żeby mu powiedział, że dzień przyjęć jest jutro, ale ten dał Erikowi w oko i oświadczył, że nie może czekać.

— Czy Erik go rozłożył? — spytała Leisha. Dwunastoletni syn Stelli miał genomodyfikację siły. I nauczyciela karate. A także pewne skłonności, które u Bezsennych raczej nie powinny występować.

— Nie — odparła Stella z dumą w głosie. — Erik dorasta. Nauczył się, że wolno uderzyć tylko w obliczu bezpośredniego fizycznego zagrożenia.

Leisha szczerze w to wątpiła. Erik Bevington-Watrous był źródłem jej nieustannych zmartwień. Ale powiedziała tylko:

— Wpuść chłopca. Zaraz się z nim spotkam.

— Ależ Leisho! Dosłownie w tej minucie masz połączenie z Tokio!

— Powiedz im, że oddzwonię. Pozwól mi pokaprysić, Stello; dziś są moje urodziny. Jestem stara.

— To Alice jest stara — odrzekła Stella, natychmiast zmieniając ton. Po chwili dorzuciła: — Przepraszam.

— Wpuść dzieciaka. Przynajmniej przestanie się drzeć. Jak, mówiłaś, on się nazywa?

— Dan Arlen — odparła Stella.

* * *

Na orbicie, gdzieś nad wodami Pacyfiku, Rada Azylu wybuchnęła spontanicznym aplauzem.

Czternaścioro mężczyzn i kobiet siedziało wokół wypolerowanego metalowego stołu w kształcie stylizowanej podwójnej spirali, wewnątrz Kopuły Rady. Dookoła pomieszczenia, metr nad podłogą, ciągnęło się wielkie okno z plastiglasu, tu i ówdzie poprzecinane metalowymi wspornikami. Sama zaś kopuła umiejscowiona została możliwie najbliżej jednego z końców cylindrycznej stacji orbitalnej, tak że widok z sali konferencyjnej, która sama zajmowała dokładnie połowę kopuły, był przyjemnie urozmaicony. Na „północy” rozciągały się pola uprawne z rozsianymi tu i ówdzie mniejszymi kopułami; podchodziły leciutko do góry, by zniknąć w końcu na tle zamglonego nieba. Na „południu” był kosmos — bezkompromisowy, oddzielony od kopuły tylko cienką warstewką powietrza, jakie znajdowało się pomiędzy nią a plastiglasową ścianą stacji. Na południu panował ciepły i słoneczny „dzień” i przez długie, nie zaciemnione sekcje okien wlewał się z tej strony słoneczny blask, na północy natomiast królowała nie kończąca się noc, wypełniona na przemian rojami gwiazd lub przygnębiająco wielką Ziemią. Niesymetryczna krzywa stołu konferencyjnego i przyśrubowane do podłogi fotele sprawiały, że sześciu członków Rady spoglądało na gwiazdy, a ośmiu patrzyło na słońce.

Jennifer Sharifi, dożywotnia przewodnicząca Rady, zawsze siedziała z twarzą zwróconą na południe, ku słońcu. Kiedy mówiła, w jej oczach lśniła radość.

— Wszystkie testy mózgu, analizy płynu mózgowo-rdzeniowego, kartografia kręgosłupa, no i rzecz jasna analizy DNA wykazują nasz pełny sukces. Doktorom Toliveriemu i elementowi należy z całego serca pogratulować. Podobnie, rzecz jasna, jak Ricky’emu i Hermione. — Uśmiechnęła się ciepło do syna i synowej. Ricky odpowiedział jej uśmiechem, Hermione zaś spuściła głowę i nagły skurcz przeszył jej niezwykle piękną twarz. Mniej więcej połowa rodziców w Azylu zaprzestała korzystania z genomodyfikacji, zadowolona z intelektualnych i psychicznych korzyści, jakie zapewnia bezsenność, i pragnąca utrzymać rodzinne podobieństwo. Hermione, smukła i fiołkowooka, była dzieckiem rodziców z tej drugiej połowy.

Radny Victor Lin zapytał z zapałem:

— Czy nie moglibyśmy zobaczyć dziecka? Środowisko mamy chyba dostatecznie sterylne.

Kilkoro innych roześmiało się głośno.

— Tak, bardzo proszę — dorzuciła radna Lucy Ames i zarumieniła się. Miała dopiero dwadzieścia jeden lat — urodziła się już na stacji — i ciągle jeszcze nie przywykła do myśli, że to jej nazwisko wyłoniono do Rady w loterii obywatelskiej. Jennifer uśmiechnęła się do niej.

— Tak, oczywiście. Możemy zobaczyć dziecko. Ale chciałabym tu powtórzyć to, co mówiono wam już wcześniej: ta runda modyfikacji genetycznych wykracza daleko poza wszystko, czym dane jest cieszyć się któremukolwiek z nas. Chcemy utrzymać swoją przewagę nad Śpiącymi na Ziemi, musimy zatem zbadać każdą drogę do dominacji, jaka się przed nami otwiera. Ale za ten postęp trzeba czasami płacić w dziedzinach o mniejszym znaczeniu.

Przemowa ta nagle wszystkich otrzeźwiła. Ośmiu członków Rady wylosowanych w loterii na tę kadencję spojrzało po sobie. Żadne z nich nie należało do rodziny Sharifi, która opanowała pięćdziesiąt sześć procent finansów Azylu i co za tym idzie, do niej należał też taki sam procent głosów w Radzie. Stali członkowie Rady — Jennifer, Ricky, Hermione, Najla i jej mąż, Lars Johnson, a także mąż Jennifer, Will Sandaleros — mieli na twarzach niczym nie zmącony uśmiech. Może z wyjątkiem Hermione.

— Proszę, przynieś dziecko — poleciła jej Jennifer.

Hermione wyszła. Ricky ostrożnie wyciągnął ku niej dłoń, kiedy go mijała, ale jej nie dotknął. Cofnął rękę i zapatrzył się w okno. Nikt nie odezwał się ani słowem, dopóki nie wróciła Hermione, niosąc opatulony tobołek.

— Oto — oznajmiła Jennifer — Miranda Serena Sharifi. Nasza przyszłość.

Hermione położyła dziecko na stole konferencyjnym i rozsupłała żółty kocyk. Miranda miała dziesięć tygodni. Jej skóra była blada, bez śladu różowości, a włosy mierzwiły się gęstą czernią. Żywe, bardzo ciemne oczka rozglądały się bystro wokół. Odrobinę wyłupiaste, strzelały ciągle na boki i nie były w stanie ani na chwilę spocząć w jednym miejscu. Silne małe ciałko podrygiwało bez przerwy. Maleńkie piąstki otwierały się i zamykały z taką szybkością, że niepodobna było policzyć małych paluszków. Niemowlę emanowało jakąś nienormalną witalnością, nienaturalnym napięciem — tak wzmożonym, że wydawało się, iż jej wzrok wytnie zaraz zygzakowatą dziurę w suficie kopuły.

Młodziutka radna Ames przycisnęła dłoń do ust.

— Na pierwszy rzut oka — odezwała się Jennifer swym opanowanym głosem — można by pomyśleć, że objawy występujące u naszej Mirandy przypominają pewne zakłócenia systemu nerwowego, jakie trapią czasem niemodyfikowanych żebraków. Albo objawy, jakie wywołują paraamfetaminy. Ale to coś skrajnie odmiennego. Mózg Mirandy pracuje z szybkością trzy albo cztery razy większą od naszej, posiadając przy tym niewiarygodnie wzmocnioną pamięć i równie wspaniałą zdolność koncentracji. Nie występuje tu utrata kontroli nad tkanką nerwową, choć efektem ubocznym jest pewna utrata kontroli motorycznej. Genomodyfikacje Miri zawierają też wysoki poziom inteligencji, ale dopiero zmiany w systemie nerwowym pozwolą jej korzystać z tej inteligencji w sposób, którego teraz nawet nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Ta genomodyfikacja to najlepszy sposób obejścia ogólnie znanego problemu regresji intelektualnej, kiedy to nadzwyczaj inteligentni rodzice wydają na świat przeciętne dzieci, dając tym samym gorsze podłoże nowym genomodyfikacjom. Kilkoro z siedzących przy stole pokiwało głowami, kilkoro innych, obeznanych z sytuacją, w której Najla i Ricky wypadali raczej słabo na tle samej Jennifer, opuściło wzrok. Radna Ames nie przestawała wpatrywać się w dziecko szeroko otwartymi oczyma i z dłonią przyciśniętą do ust.

— Miranda jest pierwsza — oświadczyła Jennifer — ale z pewnością nie ostatnia. My, mieszkańcy Azylu, prezentujemy sobą najtęższe umysły w całych Stanach Zjednoczonych. W interesie nas wszystkich leży, abyśmy utrzymali tę przewagę. To nasz obowiązek.

— Do tego wystarczą nasze zwykłe, Bezsenne i genomodyfikowane dzieci — odezwał się cicho radny Lin.

— Tak — odpowiedziała mu Jennifer z szerokim uśmiechem — ale w każdej chwili żebracy na Ziemi mogą zrewidować swoją krótkowzroczną politykę i sami mogą do tego wrócić. Potrzebujemy czegoś więcej. Potrzebujemy wszystkiego, co jesteśmy w stanie wytworzyć w dziedzinie inżynierii genetycznej, którą w przeciwieństwie do nich mamy śmiałość wykorzystać w całej jej pełni dla rozwoju umysłu, technologii, obronności…

Will Sandaleros delikatnie położył dłoń na jej ramieniu.

W oczach Jennifer zamigotała furia, lecz natychmiast zniknęła, a ona uśmiechnęła się do Willa, który patrzył na nią pełnym czułości wzrokiem. Roześmiała się.

— Czyżby mnie znowu poniosło? Przepraszam. Pewna jestem, że wszyscy pojmujecie filozofię Azylu równie dobrze jak ja.

Kilkoro z obecnych odpowiedziało jej śmiechem, kilkoro innych poprawiło się niespokojnie w swoich krzesłach. Radna Ames nie przestawała wpatrywać się w rozedrgane niemowlę. Hermione uchwyciła przerażony wzrok młodej kobiety i natychmiast zawinęła Mirandę z powrotem w kocyk. Żółta tkanina podskakiwała i drżała. Wzdłuż lamówki ciągnęły się wyhaftowane białe motylki i ciemnoniebieskie gwiazdki.

* * *

Dan Arlen stanął przed Leishą Camden na szeroko rozstawionych nogach. Leishy przyszło na myśl, że nigdy dotąd nie widziała jeszcze tak ostrego kontrastu jak między tym dzieckiem a nastoletnim reporterem, który właśnie wyszedł, a którego nazwiska już zdążyła zapomnieć.

Był najbrudniejszym dziesięciolatkiem, jakiego oglądały jej oczy. Błoto zlepiało jego ciemne włosy, oklejało resztki plastikowej bluzy, spodni i podartych butów z przydziału. Do rany na obnażonym lewym ramieniu przylgnęło tyle brudu, że według Leishy musiało wdać się zakażenie. Skóra w okolicy sterczącego ostro łokcia była zaczerwieniona i podrażniona. W ustach brakowało wybitego zęba, natomiast reszta twarzy niczym się nie wyróżniała, może z wyjątkiem koloru oczu, tak zielonych jak oczy Leishy. Wyróżniał ją także wyraz pewnej upartej gorliwości, jak gdyby Dan był gotów walczyć o coś do ostatniej cząstki swego brudnego, wychudzonego i z całą pewnością nie należącego do Wołów jestestwa.

— Ja jestem Dan Arlen — oświadczył. Zabrzmiało to jak fanfary.

— Leisha Camden — odparła z powagą. — Nalegałeś, żeby się ze mną spotkać.

— Chcę być w tej waszej fontannie.

— Fundacji. Skąd wiesz o mojej fundacji?

Dan machnął ręką, jakby to była rzecz bez znaczenia.

— Od takiego jednego. Powiedział mi, a potem przeszedłem kawał drogi, żeby się tu dostać. Aż z Luizjany.

— Pieszo? Zupełnie sam?

— Czasem udało mi się przejechać kawałek na gapę — odparł znów takim tonem, jakby rzecz nie warta była wzmianki. — Długo mi to zajęło. No, ale teraz jestem i może pani ze mną zaczynać. Jestem gotowy.

— Proszę przynieść z lodówki kanapki i mleko — poleciła Leisha robotowi domowemu. Robot potoczył się bezgłośnie do kuchni. Dan przyglądał mu się z najwyższą uwagą, dopóki nie zniknął. Wtedy zwrócił się do Leishy.

— Czy on jest z tych, co umieją się mocować? Do treningu mięśni? Ja takie widziałem w wiadomościach.

— Nie. To zwykły model podstawowy, pamięciowo-rejestrujący. Ale, ale — na co ty właściwie jesteś gotowy, Dan?

— Żeby zaczynać — odrzekł niecierpliwie. — Tę pani fontannę. Żebym został kimś.

— A co to dla ciebie znaczy?

— To pani powinna wiedzieć, w końcu to pani fontanna! Muszę się umyć, wykształcić i być kimś!

— Chcesz zostać Wołem?

Chłopak spochmurniał.

— Nie. Ale od tego trzeba zacząć, co nie? No to od tego zaczniemy.

Robot już wrócił. Dan wpatrzył się pożądliwie w jedzenie, a kiedy Leisha zaprosiła go gestem, rzucił się na nie jak psiak. Odrywał wielkie kęsy lewą stroną szczęki, krzywiąc się z bólu za każdym razem, kiedy do dziury po prawej dostał się kawałek chleba lub mięsa. Leisha przyglądała mu się przez chwilę.

— Kiedy ostatnio coś jadłeś?

— Wczoraj rano. Ale dobre.

— Czy twoi rodzice wiedzą, gdzie jesteś? Dan wziął z talerza okruch i zjadł.

— Mamy nic nie obchodzi. Cały czas lata po psychoimprezach. Tata nie żyje — rzucił szorstko, swymi zielonymi oczyma patrząc prosto w oczy Leishy, jakby spodziewał się, że powinna wiedzieć, że jego ojciec nie żyje. Leisha sięgnęła po terminal.

— Nie da się do nich zadzwonić. Nie mamy w domu terminalu.

— Nie mam zamiaru do nich dzwonić. Chcę się czegoś o tobie dowiedzieć. W której części Luizjany mieszkałeś?

— W Montronce Point.

— Prywatne bio-poszukiwania, wszystkie podstawowe archiwa danych — rzuciła Leisha do mikrofonu. — Jaki jest twój numer rejestracyjny w opiece społecznej?

— 842-06-3421-889.

Montronce to nieduże miasteczko w delcie Missisipi, w którym Woły nie prowadziły żadnych wartych wzmianki przedsięwzięć. Tysiąc dziewięćset dwadzieścioro dwoje mieszkańców, szkoła z szesnastoprocentową frekwencją uczniów i sześćdziesięciodwuprocentową — nauczycieli ochotników, którzy trzymali budynek otwarty przez pięćdziesiąt osiem dni w roku. Dan należał do owych szesnastu procent, choć z przerwami. Nie miał żadnych akt opieki medycznej, ale istniały akta jego rodziców i dwóch młodszych sióstr. Leisha zaczęła ich słuchać i raptem znieruchomiała.

Kiedy terminal skończył, zwróciła się do chłopca.

— Twoje stopnie, nawet jak na to, co uchodzi za szkołę w Montronce, nie są zachwycające.

— Nie są — zgodził się. Ani na moment nie spuścił wzroku.

— I chyba nie masz żadnych szczególnych uzdolnień w sporcie, muzyce ani czymkolwiek innym.

— Nie, nie mam.

— I tak naprawdę wcale nie masz ochoty zdobyć wykształcenia, żeby pracować jako Wół.

— Zgadza się — rzucił agresywnym tonem. — Ale mogę to zrobić.

— Tylko że tak naprawdę nie chcesz. Fundacja imienia Susan Melling istnieje po to, żeby pomagać ludziom zostać tym, kim chcą być. A ty co chciałbyś zrobić ze swoją przyszłością?

Pytanie to zabrzmiało absurdalnie, kierowane do dziesięciolatka, a w szczególności do tego akurat dziesięciolatka. Biedniejszego niż większość Amatorów Życia. Niezbyt utalentowanego. Kościstego. Cuchnącego. Śpiącego.

A mimo wszystko nie tak całkiem zwyczajnego — zielone oczy wpatrywały się w Leishę ze szczerością większą niż ta, na jaką zdobyłby się którykolwiek z dorosłych Śpiących, nawet w tym rozluźnionym, hedonistycznym klimacie społecznym towarzyszącym obchodom trzechsetlecia. W istocie, myślała Leisha, w oczach Dana znaleźć można coś więcej niż samą tylko szczerość. Odnalazła w nich ufność w jej pomoc, jakiej nie spotkała dotąd u żadnego ze zgłaszających się. Większość spoglądała na nią z niepewnością lub podejrzliwie, a czasem z nerwową służalczością, która nieodmiennie przywodziła Leishy na myśl płaszczące się u stóp psy. Dan patrzył tak, jakby on i Leisha byli partnerami w stuprocentowo pewnym interesie.

— Słyszała pani, jak terminal mówił, w jaki sposób zginął mój dziadek.

— Pracował jako robotnik przy budowie Azylu. Metalowa podpórka, unosząca się luzem w przestrzeni, rozerwała mu kombinezon — odparła Leisha.

Dan pokiwał głową. W jego głosie nie było smutku, a tylko ta sama co poprzednio radosna pewność siebie, kiedy mówił:

— Mój tato był wtedy całkiem mały. Opieka społeczna prawie nic jeszcze nie dostarczała.

— Pamiętam — poświadczyła sucho Leisha.

To, czego wówczas dostarczała ludziom opieka społeczna, oparta na taniej energii Y i nieczystym sumieniu społecznym, nie dało się nawet porównać z tym, czego dostarczał teraz rząd i Woły dzięki potrzebie pozyskiwania wyborczych głosów. Od stoczenia się w podobne Rzymianom barbarzyństwo chroniło ich tylko to samo tanie bogactwo. Wygodni i cywilizowani, Amatorzy Życia nie mieli w sobie tłumionego gniewu, któremu trzeba by dać ujście na arenie.

Spodziewała się, że wzmianka o tym, że pamięta czasy jego ojca, przemknie bez echa. Większość dzieci nie przywiązywała wagi do przeszłości. Ale on ją zaskoczył.

— Naprawdę pani pamięta? Jak to było? Ile ma pani lat, Leisho?

Nie wie nawet, że nie wypada mu zwracać się do mnie po imieniu — pomyślała Leisha pobłażliwie. I natychmiast też dostrzegła — po raz pierwszy — pewien jego szczególny dar. Okazywał jej zainteresowanie tak żywe, świeże, błyszczące takim żarem w jego zielonych oczach, że Leisha natychmiast poczuła ochotę, żeby okazywać mu pobłażanie. Niewinność przylgnęła do niego jak zapach. Zaczynała rozumieć, w jaki sposób zdołał przebyć tę długą drogę z Luizjany do Nowego Meksyku cały i zdrowy: pomagali mu ludzie. W istocie, krew na ramieniu była świeża, podobnie jak rana po wybitym zębie — możliwe, że do chwili spotkania z Erikiem Bevington-Watrousem napotykał wyłącznie ludzką życzliwość.

A miał dopiero dziesięć lat.

— Mam sześćdziesiąt siedem lat — odpowiedziała mu. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.

— O rany! Wcale nie wygląda pani jak staruszka!

„Gdybyś widział moje stopy…”

Roześmiała się, a dziecko odwzajemniło się uśmiechem.

— Dziękuję, Dan. Ale wciąż nie odpowiedziałeś mi na pytanie. Czego właściwie chcesz od mojej fundacji?

— Mój tato chował się bez swojego taty i dlatego wyrósł na gbura i za dużo pił — oświadczył Dan, jakby to miało starczyć za odpowiedź. — Bił moją mamę. Bił moje siostry. I bił mnie. Ale mama mówiła, że nie byłby taki, gdyby żył jego tato. Byłby zupełnie inny, dobry i miły — więc to nie była jego wina.

Leisha jakby to widziała: maltretowana matka, sama niespełna trzydziestoletnia, usprawiedliwia ojca przed maltretowanymi dziećmi tak długo, że w końcu sama zaczyna wierzyć w te swoje usprawiedliwienia, bo potrzebuje czegoś, co nie dałoby jej odejść. „To nie jego wina” przechodzi stopniowo w „To nie moja wina”. „Cały czas lata po psychoimprezach” — powiedział o niej Dan. Były imprezy i imprezy — nie wszystkie stosowały się do przepisów o stosowaniu łagodnych środków i zakazie kumulacji efektów ubocznych.

— To nie była wina mojego taty — powtórzył Dan. — Ale ja sobie myślę tak: moja też nie. No więc musiałem wydostać się z Montronce.

— Tak, ale… Czego ty właściwie chcesz?

Zielone oczy nagle zmieniły wyraz. Leisha nie pomyślałaby nawet, że jakieś dziecko może wyglądać w ten sposób. Nienawiść — owszem, nieraz zdarzało jej się widzieć dziecięce oczy pełne nienawiści. Ale to nie była nienawiść ani gniew, ani nawet dziecinny żal. To było całkiem dorosłe spojrzenie — takie, jakie i dorosłym zdarza się teraz dość rzadko, spojrzenie staromodne: lodowata determinacja.

— Chcę dostać Azyl.

— Chcesz dostać? Co to znaczy, że chcesz go dostać? Chcesz go zniszczyć? Skrzywdzić ludzi?

Spojrzenie zielonych oczu zmiękło nieco; wydawały się teraz rozbawione, w jeszcze bardziej dorosły i niepokojący sposób.

— Jasne, że nie. Ale pani głupia — odpowiedział. — Nie chcę nikogo skrzywdzić. Wcale nie chcę zniszczyć Azylu.

— No to…

— Mam zamiar któregoś dnia mieć go na własność.

* * *

Po całej stacji niósł się dźwięk alarmu — głośny i nieomylny. Technicy złapali za kombinezony. Matki chwyciły swoje rozwrzeszczane pociechy i wydawały polecenia terminalom głosami tak roztrzęsionymi, że nieledwie uniemożliwiały identyfikację. Giełda Azylu natychmiast zamroziła wszelkie transakcje — nikt nie miał prawa ciągnąć korzyści z katastrofy, bez względu na to, co by się działo.

— Sprowadź oblatywacz — rzuciła Jennifer do Willa Sandalerosa, już ubranego w kombinezon ochronny. Sama szybko wciągnęła swój i wybiegła z kopuły mieszkalnej. Tym razem to może być koniec. Za każdym razem to może być koniec.

Will poderwał oblatywacz w górę. Kiedy zbliżyli się do strefy swobodnego spadku biegnącej wzdłuż centralnej osi stacji, wideotelefon poinformował:

— Czwarta platforma. To pocisk, Will. Roboty są o trzydzieści trzy sekundy od miejsca zderzenia, załoga techniczna o półtorej minuty. Obserwujcie, jak próżnia wysysa…

— Nie znajdziemy się tam na tyle szybko — rzucił szorstko Will. Pod pozorną szorstkością Jennifer wychwyciła nutkę zadowolenia. Will nie lubił pędzić osobiście na miejsce katastrofy. Ją za to mógłby utrzymać z daleka tylko gdyby ją skrępował sznurami.

Dojrzała już dziurę — postrzępioną szramę nad platformą uprawną. Roboty były już na miejscu; rozpryskiwały po szczelinie tymczasowe pokrycie z mocnego plastyku. Aby nie zmiótł ich pęd uciekającego bezcennego powietrza Azylu, roboty uczepiły się powierzchni za pomocą potężnych przyssawek napędzanych energią Y. Kiedy robot musiał się przesunąć, w jednej z nóg po prostu odcinał ssanie. Oblatywacze załogi technicznej spłynęły w dół wdzięcznym wirem, a już w następnej sekundzie technicy w kombinezonach sanitarnych byli na zewnątrz, rozpylając szerokim kręgiem po zbiorach inne zabezpieczenia, które nie uszkodzą tkanki organicznej, żeby później można było ją zanalizować na poziomie DNA i sprawdzić, co się wydarzyło.

Zwykła broń to jeszcze średni kłopot; najgorsze były kontaminacje. Nie wszystkie nacje na Ziemi zakazały badań genetycznych.

— Gdzie ten pocisk? — Jennifer połączyła się z szefem drużyny technicznej. W kombinezonie miał tylko audio, ale nie potrzebował pytać, kto mówi.

— W sekcji H. Już go zabezpieczyli. Przy zderzeniu spowodował wgięcie platformy, ale jej nie uszkodził.

To była dobra wieść — pocisk mógł zostać natychmiast poddany badaniom, bez konieczności ściągania go z przestrzeni kosmicznej.

— Jak wygląda?

— Jak meteor.

— Może to i meteor — powiedziała Jennifer, a siedzący obok Will skinął głową. Cieszyła się, że z nią poleciał. Czasem do awarii leciał z nią Ricky, a to bywało męczące.

Z powrotem Will prowadził oblatywacz znacznie wolniej. Był dobrym pilotem i wiedział o tym. Pod nimi rozciągał się Azyl — pola i kopuły, drogi i zakłady energetyczne, przejrzyste szyby pokrywy, czyszczone nieustannie przez maleńkie roboty, zbudowane specjalnie do tej pracy. Jasny i ciepły blask sztucznego słońca napełniał powietrze złotawą mgłą. Kiedy wylądowali, Jennifer doleciał korzenny zapach sojecznika — ich najnowszej rośliny dekoracyjno-jadalnej.

— Chcę, żeby Rada zebrała się dla wysłuchania raportów z laboratorium.

Will, już bez hełmu, najpierw spojrzał na nią zaskoczony, potem zrozumiał.

— Wezwę ich.

Nigdy nie wolno spocząć. Koran i historia Stanów Zjednoczonych przynajmniej w tym jednym punkcie były zgodne: „Ci, którzy dopełnią przymierza i z hartem ducha zniosą zły los, niewygody i niebezpieczeństwa — tylko ci są prawdziwi w swej wierze”. I dalej: „Ceną wolności jest wieczysta czujność”.

Nie znaczy to oczywiście, że Azyl mógł się cieszyć prawdziwą wolnością.

Jennifer stanęła przed swoją Radą. Ricky zajrzał jej w twarz i jego własna twarz znieruchomiała. Najla gapiła się przez okno. Radny Lin pochylił się do przodu, a radna Ames trzymała dłonie, mocno zaciśnięte, na metalowym blacie stołu.

— Wszystkie raporty z laboratorium mówią o wynikach negatywnych — zaczęła Jennifer. — Tym razem. Skład pocisku zgodny jest z normą dla meteorów klasy J, co oczywiście nie wyklucza, że mógł zostać rozmyślnie użyty jako broń. Wygląda na to, że pokrywa nie zawiera żadnych aktywnych mikrobów, genomodyfikowanych ani żadnych innych, które potrafilibyśmy zidentyfikować, chód oczywiście nie oznacza to, że ich tam w ogóle nie ma, bo przecież mogą mieć ukryte w łańcuchu DNA specjalne upodobnienia, które za pomocą wbudowanych genetycznych wyzwalaczy mogą ujawnić się później.

— Ależ, matko — wtrącił ostrożnie Ricky — nikt prócz nas nie jest w stanie pracować na tak zaawansowanym poziomie inżynierii genetycznej. A przecież nawet my nie jesteśmy jeszcze w tym zbyt dobrzy.

Jennifer obdarzyła go szerokim uśmiechem.

— Nikt, o kim byśmy wiedzieli.

— Przecież kontrolujemy praktycznie każde laboratorium na Ziemi…

— Zwróć łaskawie uwagę na słówko „praktycznie” — odrzekła Jennifer. — Przecież nie wiemy o wszystkich, jakie istnieją, prawda?

Ricky poprawił się na krześle. Miał trzydzieści jeden lat, był krępym mężczyzną o gęstych, ciemnych włosach i nisko opadających brwiach nad brązowymi oczyma.

— Mamo, to szesnasty alarm w sprawie uszkodzenia powłoki w ciągu ostatnich dwóch lat, a ani jedno z nich nie było wynikiem ataku. Osiem razy trafił w nas meteor, w tym trzy razy spowodował rozdarcie powłoki. Trzy krótkotrwałe awarie, niemal natychmiast naprawione. Dwie spontaniczne mutacje mikrobów pod wpływem promieniowania kosmicznego, na które nic nie możemy poradzić. Jedna…

— Szesnaście awarii, o których wiemy — przerwała mu Jennifer. — Czy możesz mi zagwarantować, że nie mamy teraz żadnych DNA-mimetycznych mikrobów w powietrzu, którym oddychamy?

— Ależ nieobecność dowodów… — wtrąciła nieśmiało radna Ames.

— Dowód polityczny to wymysł żebraków — zgasiła ją Jennifer. — Nie masz o tym pojęcia, Lucy, ponieważ nigdy nie byłaś na Ziemi. Koncepcja dowodu naukowego uległa tam zupełnej degradacji. Używa się jej selektywnie — żeby uzasadnić każdą przyczynę, jaką rząd sobie wybierze, by wnosić kolejne roszczenia pod adresem lepszych tego świata. W ten sposób mogą „dowieść” wszystkiego w swoich sądach, w swoich sieciach informacyjnych, w swoich operacjach finansowych. Jaką kwotę podatku musieliśmy w zeszłym roku wnieść do urzędu skarbowego, Lucy? Dla stanu Nowy Jork? I co dostajemy w zamian? A mimo to prezydent Stanów Zjednoczonych jest w stanie udowodnić ci, że masz obowiązek płacić na słabszych od siebie, a także i to, że jeśli tego nie zrobisz, jego wojska mają prawo przejąć lub zniszczyć całe zaplecze, z którego korzystasz, aby utrzymać przy życiu siebie i swoją społeczność.

— Ale przecież Azyl płaci swoje podatki — odparła oszołomiona radna Ames. — Są niesprawiedliwe, a jednak je płacimy.

Jennifer nie odpowiedziała. Po chwili ciszy Will Sandaleros włączył się gładko:

— Owszem. Płacimy.

— Chodzi o to — zaczął znowu Ricky Keller — że żaden z tamtych incydentów nie był planowanym atakiem. Niemniej ty zawsze zakładasz, że nimi są, dla ciebie podejrzane są nawet naukowe dowody na to, że jest inaczej. Czy nie posuwamy się za daleko w tej naszej manii prześladowczej?

Jennifer przeniosła spojrzenie na syna. Silny, lojalny, produktywny — taki członek społeczności, z jakiego można być dumnym. I była z niego dumna. Kochała jego i Najlę tak mocno jak wtedy, kiedy byli jeszcze dziećmi, ale ta jej miłość źle im się przysłużyła. Teraz widziała to w całej pełni. To przez jej stałą ochronę, przez rozpaczliwe osłanianie ich przed wszelką krzywdą, jakiej mogliby doznać od żebraków, wyrosły w poczuciu bezpieczeństwa. Nie wiedziały, jak to jest tam, na zewnątrz, poza tą enklawą, gdzie silne społeczeństwo żyło w poczuciu bezpieczeństwa i miało doskonałe warunki do przetrwania i gdzie dzięki temu jednostki mogły w pełni korzystać ze swych talentów, by wypełniać swe życiowe cele. Jej dzieci nie znały szponiastej nienawiści o przekrwionych oczach — nienawiści, jaką żebracy odczuwali wobec takiej postawy, bo żebracy nigdy nie byli w stanie wypełnić swych życiowych celów bez żerowania na tym, co osiągnęli lepsi od nich. Najla i Ricky znali to wszystko z drugiej ręki, z wiadomości holowizyjnych nadawanych z Ziemi. Jak dzikie zwierzęta, które najadły się do syta, żebracy pod wpływem hojnej opieki społecznej nieco przycichli, pewnie także dlatego, że Bezsenni zniknęli im sprzed oczu. Wygrzewali się leniwie w słońcu taniej energii Y, łatwo więc było zapomnieć, jacy potrafią być niebezpieczni. Szczególnie zaś łatwo zapominali o tym ci, którzy tak jak jej dzieci spędzili większość życia w bezpiecznych warunkach.

A Jennifer nigdy nie zapomni. Będzie pamiętać za nich wszystkich.

— Czujność to nie mania prześladowcza. A zaufanie do kogoś, kto nie należy do naszej społeczności, to nie jest dobry sposób na przetrwanie. Może sprowadzić zagrożenie na nas wszystkich.

Ricky nie mówił już nic więcej — nigdy w życiu nie chciałby narazić społeczności na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Żadne z nich — Jennifer była o tym przekonana — nigdy by tego nie zrobiło.

— Mam dla was pewną propozycję — oświadczyła teraz. Will, jedyny, który wiedział, co Jennifer za chwilę powie, wyprężył się jak struna. Stanął w pogotowiu.

— Wszystkie nasze zabezpieczenia mają charakter defensywny. I to nawet nie obronno-odwetowy — to zwykłe urządzenia zabezpieczające na wypadek uszkodzenia powłoki. Ale naczelną zasadą naszego istnienia jest przetrwanie społeczności i jej praw, a jedno z naczelnych praw społeczności to prawo do obrony. Już czas, aby Azyl wzmocnił swoją siłę przetargową. Do tej pory uniemożliwiano nam pozyskanie przyzwoitej broni, inwigilując wszystkie transakcje handlowe Azylu z Ziemią, nawet te najbardziej utajnione. Tylko dlatego udało nam się przez te dwadzieścia trzy lata utrzymać żebraków z dala od siebie, że nie daliśmy nawet najbłahszego pretekstu, który pozwoliłby im wkroczyć tu z nakazem rewizji.

Jennifer zlustrowała wzrokiem twarze wszystkich obecnych, szufladkując je przy tym starannie: Will i Victor Lin twardo stoją po jej stronie — to dobrze, Lin jest wpływowym człowiekiem — następnych troje słucha z widoczną uwagą, troje zamknęło się w sobie i spochmurniało, ośmioro ma na twarzach zaskoczenie lub niepewność — w tym i młoda Lucy Ames. A także dwójka jej własnych dzieci. Ciągnęła opanowanym tonem:

— Tylko w jeden sposób możemy uchronić Azyl przed obcą penetracją i stworzyć sobie skuteczną broń: wykorzystując inżynierię genetyczną. Częściowo już tego dokonaliśmy, tworząc nowe genomodyfikacje u Mirandy i innych dzieci. Teraz musimy pomyśleć, jak użyć naszej siły, by stworzyć sobie nową broń.

Zerwała się burza protestów. I ona, i Will właśnie tego się spodziewali. Azyl, jako ojczyzna uciekinierów, nie miał za sobą żadnych wojennych tradycji. Oboje słuchali uważnie, nie tyle dla przytaczanych argumentów, co dla wyłapania ewentualnych sprzymierzeńców. Kto dałby się przekonać, a kogo nie przekonają nigdy, kto był gotów na kolejny ruch po gałęziach drzewa decyzji. Wszystkie posunięcia będą legalne i jawne — na pierwszym miejscu zawsze jest społeczność. Ale każda społeczność przechodzi zmiany. Ośmiu członków Rady nie należących do rodziny sprawowało swój urząd tylko przez dwa lata. A przecież nawet i skład rodziny może ulec zmianie. Lars Johnson był drugim mężem Najli. Przecież równie dobrze może mieć trzeciego, a Ricky nową żonę. A za szesnaście lat przy stole zasiądzie kolejne pokolenie uprawnionych do głosowania, bo genomodyfikowany Bezsenny już w wieku szesnastu lat zdolny jest dokonywać rozumnego wyboru. A przecież Miranda będzie w stanie dokonywać wyboru super-rozumnie.

Jennifer i Will potrafią czekać. Nikogo nie będą przymuszać. Właśnie w taki sposób funkcjonuje społeczność. Nie tamta, żebracza, ale ich społeczność, azylowa. Powolne dochodzenie do jednomyślności wszystkich jej członków, tych produktywnych, którzy mają prawo do posiadania własnych poglądów właśnie dlatego, że są produktywni. Jennifer potrafi czekać, aż jej społeczność zacznie działać.

Ale laboratoria naukowe Sharifi do społeczności nie należały. Należały wyłącznie do niej, zbudowane i finansowane z jej własnych pieniędzy, nie z funduszy korporacji Azylu. A to, co należy do niej, może zacząć pracę już teraz. I kiedy społeczność dojdzie do wniosku, że potrzebuje broni, biologiczna broń będzie już czekała gotowa.

— Sądzę — odezwała się Najla — że powinniśmy rozpatrywać tę sprawę w kontekście przyszłej generacji. Jakie stosunki utrzymywać będziemy z władzami federalnymi za następnych dwadzieścia lat? Jeśli wprowadzimy wszystkie zmienne do równań socjodynamicznych Geary-Tollersa…

Jej kochana córka. Błyskotliwa, produktywna, oddana. Jennifer posłała jej przez stół pełen miłości uśmiech. Będzie chronić swoją córkę.

A zatem zacznie badania nad genomodyfikowaną bronią biologiczną.

* * *

Dana w domu Leishy trapiły dwa problemy: Erik Bevington-Watrous i jedzenie.

Kiedy już to sobie zdołał poukładać, nikt nie podejrzewał nawet, że tu mogą być jakieś problemy. Z drugiej zaś strony żywili głębokie przekonanie, że ma cały szereg problemów w kwestiach, którymi zupełnie się nie przejmował. Myśleli, że przejmował się z powodu ich odmiennego sposobu bycia, niesamowitej wprost liczby ludzi, wobec których należało być układnym, i tej mowy Wołów, której nie miał okazji dotąd słyszeć, z powodu potrzeby snu, którą odczuwało bardzo niewielu z nich, a także z powodu długiego czasu, przez jaki przyszło mu czekać bezczynnie — aż do września — kiedy wyślą go do szkoły dla Wołów, za którą sami zapłacą.

Żadna z tych rzeczy nie stanowiła dla Dana szczególnego problemu, a już najmniej bezczynność. W całym jego krótkim życiu nikt nigdy nie postępował inaczej. Ale bezczynnością, jak spostrzegł już pierwszego dnia, daleko w tym domu nie zajedzie. Tutaj to na pewno nie. Tutaj ludzie boją się nic nie robić.

Starał się więc być zajęty, a jeszcze bardziej — żeby każdy widział, że jest zajęty. Pracował usilnie nad tym, co uznano tu za jego problem. Nauczył się imion i nazwisk wszystkich, którzy przebywali w posiadłości — tak właśnie to nazywali: „posiadłość”, a Dan aż do tej chwili był pewien, że oznacza to pewien szczególny rodzaj pieprzenia się, któremu przyglądał się kiedyś z wielkim zainteresowaniem na jakiejś psychoimprezie. Dowiedział się też w jakiej są ze sobą relacji: Bezsenna Leisha i jej siostra, starsza pani po zawale, która była Śpiącą i miała Śpiącego syna, żonatego z Bezsenną Stellą. Do dwojga ostatnich, jak szybko zdołał się zorientować, lepiej było się zwracać „panie Watrous” i „pani Bevington-Watrous”. Tacy już byli. Mieli trójkę dzieci: Alicję, Erika i Setha. Alicja była dorosła — mogła mieć nawet jakieś osiemnaście lat — ale niezamężna, co Danowi wydało się dziwne. W Montronce osiemnastoletnie kobiety zwykle rodziły swoje pierwsze dziecko. Może u Wołów jest inaczej.

Mieszkali tam też i inni ludzie, w większości Bezsenni, ale nie tylko. Dan dowiedział się, czym się zajmowali — prawem, pieniędzmi i innymi tego rodzaju wołowskimi rzeczami — i próbował się tym zainteresować. Kiedy mu się to nie udało, próbował chociaż być użyteczny, wypełniając rozmaite polecenia i pytając wszystkich dookoła, czy może im w czymś pomóc. Słyszał raz, jak Alicja mówi o nim „ten lokajczyk”, ale wtedy starsza pani usadziła ją ostro, mówiąc: „Nie waż mi się oceniać go w ten sposób, moja panno! Robi co może, choć geny ma, jakie ma, i nie życzę sobie, żeby ktoś deptał jego uczucia!” Dań nie miał wrażenia, żeby ktoś deptał mu uczucia, bo nie wiedział, co to znaczy „lokajczyk”. Ale przekonał się, że starsza pani go lubi i od tego czasu spędzał mnóstwo czasu oddając jej różne drobne przysługi, których tak naprawdę tylko ona jedna potrzebowała, bo była taka stara.

— Czy masz może brata bliźniaka, Dan? — zapytała go pewnego razu. Pracowała akurat, bardzo powoli, przy komputerze.

— Nie, proszpani — odrzekł z miejsca. Na sam ten pomysł mrówki przebiegły mu po grzbiecie. Nie było drugiego takiego jak on!

— Aaa — powiedziała starsza pani z lekkim uśmiechem. — Odcinamy się zdecydowanie.

Używali wielu słów, których nie rozumiał. Rozmawiali o zmiennych tendencjach sił elektoratu — co to niby za siły? Coś jak energia Y? O genomodyfikowanych biatomach, którymi żyje Madagaskar, o przewadze wokółlunarnych stacji orbitalnych nad starymi typami, okołoziemskimi. Kazali mu kroić mięso nożem i widelcem, nie rozmawiać z pełnymi ustami, dziękować nawet wtedy, kiedy czegoś nie chciał. Robił, jak kazali. Kazali mu nauczyć się czytać, więc codziennie przesiadywał przy terminalu, choć to była jazda na zwolnionych obrotach i zupełnie nie rozumiał, do czego może mu się w życiu przydać. Terminale zawsze powiedzą ci wszystko, co chcesz wiedzieć, a kiedy na ekranie pełno było słów, nie starczało miejsca na obrazki. A obrazki i tak miały dla Dana więcej sensu niż słowa. Zawsze tak było. On odczuwał wszystko jak obrazki — kolory i kształty gdzieś na dnie umysłu, które wypływały jakimś cudem na powierzchnię i wypełniały mu głowę. Starsza pani, na przykład, była spiralna, brązowa z odcieniem rdzy, a pustynia w nocy wypełniała go miękką, prześlizgującą się purpurą. Właśnie tak. Ale kazali mu nauczyć się czytać, no to się nauczył.

Powiedzieli mu też, żeby się pogodził z Erikiem Bevingtonem-Watrousem, ale to było znacznie trudniejsze od czytania. I to właśnie Erik pierwszy zauważył, że Dan ma kłopoty z jedzeniem. Był bystry; wszyscy oni tutaj byli tak cholernie bystrzy.

— Mamy kłopoty z prawdziwym jedzeniem, co? — urągał mu. — Przywykliśmy do sojsyntetycznego świństwa i prawdziwe jedzenie wypruwa nam flaki? Dlaczego nie wysrasz wszystkiego na miejscu, ty niewychowany mały robalu?

— Masz jakiś problem?! — rzucił cicho Dan. Erik przyszedł za nim pod ogromną topolę amerykańską nad brzegiem strumienia, do miejsca, gdzie Dan lubił przesiadywać samotnie. Teraz wstał i powoli obrócił się tak, żeby mieć za plecami strumień.

— To ty jesteś dla mnie problemem — odpowiedział Erik. — Jesteś pasożytem. Niczego tu nie wnosisz, nie należysz do nas. Nie umiesz czytać, nie umiesz nawet jeść. Nawet nie umiesz się domyć. Może byś po prostu wszedł w ocean i poczekał, aż fale zmyją ci tyłek!

Kiedy Dan obracał się powoli, Erik obracał się również. Dobra nasza: może on i jest dwa lata starszy, dziesięć kilo cięższy, ale nie ma pojęcia, jak się manewruje, żeby zyskać przewagę w czasie walki. Słońce dotarło już do lewego ramienia Dana. Obracał się dalej.

— Wcale nie widzę, żebyś ty tak cholernie dużo wnosił — odezwał się. — Twoja babcia mówi, że jesteś jej największym zmartwieniem.

Erik spurpurowiał na twarzy.

— Nigdy nie waż się rozmawiać o mnie z moją własną rodziną! — wrzasnął i runął do przodu.

Dan opadł na jedno kolano, gotów przerzucić go ponad ramieniem prosto do strumienia. Ale Erik wyskoczył w górę jakimś wyćwiczonym podskokiem, który natychmiast posłał falę nagłej słabości przez pierś Dana. Zrozumiał, że popełnił błąd. Erik był wyćwiczony, tylko że w takim rodzaju walki, którego on nie rozpoznał. Czubkiem buta trafił go w podbródek. Szczęka eksplodowała bólem. Głowa odskoczyła do tyłu i poczuł, że coś chrupnęło mu w kręgosłupie. Siła kopnięcia odrzuciła go do tyłu, ponad przybrzeżną płycizną na sam środek strumienia.

Wszystko zrobiło się mokre i czerwone.

Kiedy się ocknął, leżał w łóżku. Jakieś rurki i kable biegły od jego ciała do maszyn, które mruczały i warczały cicho. W jego głowie też coś cicho warczało i mruczało. Spróbował podnieść ją z poduszki.

Jego kark ani drgnął.

Obrócił więc ją z wolna na bok — tyle, ile się dało, ledwie parę cali. Na krześle przy jego łóżku siedziała zwalista postać — Jordan Watrous.

— Dan! — Jordan poderwał się z krzesła. — Siostro! Obudził się!

Potem w pokoju nagle znalazło się wielu ludzi, większość z nich nie figurowała w jego starannym katalogu mieszkańców posiadłości. Nie widział nigdzie Leishy. Bolała go głowa, bolał kark.

— Leisho!

— Jestem tu, Dan.

Podeszła bliżej jego głowy. Poczuł na policzku jej chłodną dłoń.

— Co mi się stało?

— Pobiłeś się z Erikiem.

Teraz sobie przypomniał. Popatrzył na Leishę i zdumiał się, widząc w jej oczach łzy. Dlaczego płacze? Odpowiedź nadeszła powoli — ona płacze nad nim. Nad Danem. Nad nim.

— Boli mnie.

— Wiem, skarbie.

— Nie mogę ruszyć szyją.

Leisha i Jordan wymienili spojrzenia. Potem Leisha powiedziała:

— Jest unieruchomiona. Z twoją szyją nie dzieje się nic złego. Ale twoje nogi…

— Jeszcze nie teraz, Leisho — odezwał się błagalnym głosem Jordan, a Dan powoli zwrócił głowę w jego kierunku. Nigdy jeszcze nie słyszał tego tonu u dorosłego mężczyzny. U mamy albo sióstr, kiedy tato porządnieje stłukł — to tak, ale nigdy u dorosłego mężczyzny.

Coś szepnęło mu w głowie: To ważne.

— Właśnie że teraz — oznajmiła stanowczo Leisha. — Zawsze najlepsza jest prawda, a Dan jest twardy. Skarbie… coś pękło w twoim kręgosłupie. Bardzo długo to naprawialiśmy, ale komórki nerwowe się nie regenerują… w każdym razie nie u takich jak… Lekarze zrobili ci wspomaganie mięśni i wiele innych rzeczy. Wiem, że jeszcze nie rozumiesz, co to znaczy. Rozumiesz tylko, że z twoją szyją wszystko w porządku, a przynajmniej będzie w porządku za jakiś miesiąc. Z twoimi rękoma i torsem też wszystko w porządku. Ale twoje nogi… — Leisha odwróciła głowę. Światło zza jej głowy sprawiło, że łzy na jej twarzy zalśniły. — Nie będziesz mógł chodzić. Reszta twego ciała funkcjonuje normalnie, ale nie będziesz mógł chodzić. Dostaniesz wózek, najlepszy, jaki będzie można kupić lub skonstruować, ale… nie będziesz mógł chodzić.

Dan milczał. To było zbyt straszne — jakoś nie mogło do niego dotrzeć. A potem, znienacka, dotarło. W umyśle eksplodowały kolory i kształty.

— Czy to znaczy, że nie pójdę we wrześniu do żadnej szkoły? — wyrzucił z siebie gwałtownie.

Leisha była wyraźnie zaskoczona.

— Skarbie, wrzesień już minął. Ale tak, naturalnie, będziesz mógł iść do szkoły od nowego semestru, jeśli tylko zechcesz. Jasne, że będziesz mógł.

Spojrzała przez łóżko na Jordana, a jej spojrzenie niosło w sobie tyle bólu, że Dan także spojrzał w tym kierunku.

Jordan wyglądał, jakby był wypalony. Dan wiedział, jak to jest — widywał to u mężczyzn, których skutery, nielegalnie podrasowane, stawały w płomieniach, zabierając przy tym i część ich samych. Widział to u kobiety, której maluch utonął w rzece. Widywał to u matki. Tak się wygląda, kiedy nie chce się dopuścić do siebie żadnych uczuć, bo uczucia sprawiają tyle bólu, że nie jest się w stanie nikomu pomóc. Nawet samemu sobie. Takie spojrzenie zawsze oznacza, że komuś potrzebna jest pomoc — tak zawsze sądził Dan — bo inaczej po co ludzie obnosiliby się z takimi strapionymi twarzami?

— Panie Watrous… proszę pana — dodał, wiedząc, że oni tutaj to lubią — … to nie była wina Erika. To ja zacząłem.

Twarz Jordana zmieniła się. Najpierw odwrócił wzrok, potem wrócił spojrzeniem do Dana; jego wzrok stwardniał, znów uciekł w bok, a na koniec raz jeszcze wrócił, jeszcze gorszy niż przedtem.

— Wiemy, że to nieprawda — odezwała się Leisha. — Erik nam wszystko opowiedział.

Dan rozmyślał nad tym przez chwilę; może tak było naprawdę. W ogóle nie rozumiał tego Erika, już wcześniej się o tym przekonał. A gdyby wszystko było na odwrót, gdyby to on zrobił tak, żeby Erik nie mógł chodzić…

Nie mógł chodzić.

— Skarbie, nie myśl tak — odezwała się Leisha i teraz to ona mówiła tym błagalnym tonem. — Wiem, że to ci się wydaje straszne, ale to jeszcze nie koniec świata. Nadal możesz iść do szkoły, uczyć, się, żeby „zostać kimś”, właśnie tak jak mówiłeś… Bądź dzielny, Dan. Przecież wiem, że jesteś dzielny.

No tak, był dzielny. Dzielny z niego chłopak, wszyscy tak zawsze mówili, nawet w tym zapyziałym Montronce. Przecież jest Danem Arlenem, który pewnego dnia będzie miał Azyl na własność. I nigdy, przenigdy nie będzie taki wypalony jak pan Watrous.

— Czy ten wózek — zwrócił się do Leishy — będzie z tych, co unoszą się trzy cale nad podłogą i zjeżdżają po schodach?

— Będzie z tych, co polecą na księżyc, jeśli tylko sobie zażyczysz!

Dan uśmiechnął się. Siłą woli nakazał sobie uśmiech. Właśnie teraz dostrzegł coś tuż przed sobą, coś jakby wielką migoczącą bańkę, której sam nie wiedział jak mógł przedtem nie zauważyć. Była wielka, ciepła i lśniąca, a on nie tylko ją widział — on ją czuł każdą najmniejszą cząstką swego ciała.

— Dan — odezwał się pan Watrous złamanym głosem — nic nie jest w stanie ci tego wynagrodzić, ale zrobimy wszystko, co w naszej mocy, wszystko…

No i zrobią. To właśnie była ta bańka. Wcześniej brakowało mu odpowiedniego słowa — zawsze jakoś brakowało mu odpowiedniego słowa, dopóki mu go ktoś nie podał — ale to właśnie była ta bańka. Już nie będzie musiał więcej biegać na posyłki dla starszej pani ani uczyć się dobrych manier, ani nawet jeść prawdziwego jedzenia. Dalej będzie to wszystko robił, bo niektórych rzeczy chce się nauczyć, a niektóre lubi. Ale już nie będzie musiał. Teraz zrobią dla niego wszystko. Teraz oni będą musieli. Teraz i przez resztę jego życia.

Miał ich w garści.

— Wiem, że zrobicie — powiedział do Jordana. Przez dłuższą chwilę trzymała go w sobie ta bańka, podczas gdy Leisha i Jordan wymieniali nad jego głową spłoszone spojrzenia. Potem bańka pękła. Nie mógł jej utrzymać. Nie zniknęła całkiem, nadal była prawdą i pewnie jeszcze wróci, ale teraz nie potrafił jej utrzymać. Miał popsute nogi i nigdy nie będzie mógł chodzić, więc wybuchnął płaczem, dziesięcioletni chłopczyk unieruchomiony na szpitalnym wózku, wśród obcych, którzy nigdy nie śpią.

18

— TERAZ POKAŻEMY PROGRAM POD TYTUŁEM „NARÓD na mieliźnie. Stany Zjednoczone w obliczu swego trzechsetlecia” — oznajmił spiker. — Specjalny program stacji CNS, który pozwoli nam spojrzeć głębiej…

— Ha! — zakrzyknęła Leisha. — Ci nie potrafiliby spojrzeć głębiej nawet w problem gotowania sojsyntetycznej papki!

— Cśśś! Chcę posłuchać — uciszyła ją Alice. — Dan, podaj mi okulary ze stolika.

Wokół holoprzekazu z sieci informacyjnej rozłożyło się półkolem dwadzieścioro sześcioro starannie dobranych ludzi — niektórzy siedzieli, niektórzy stali, opierając się o ściany z suszonej cegły. Dan wręczył Alice okulary. Leisha oderwała się na chwilę od beznadziejnej audycji, żeby rzucić na niego okiem. Jeździł swoim wózkiem już od roku i manewrował nim niemal tak samo bezwiednie, jak parą butów. W ciągu tych kilku miesięcy spędzonych w szkole wyrósł, choć nadal był tak samo chudy. Był cichszy, nie tak otwarty, ale czy to nie normalne u chłopca, który wkracza właśnie w wiek dojrzewania? Wydawało się, że z nim wszystko w porządku; przywykł do wózka, przyzwyczaił się do nowego trybu życia. Leisha przeniosła uwagę z powrotem na holoprzekaz.

Aparat reprezentował sobą najnowsze cudo technologiczne Wołów — spłaszczony prostokąt przymocowany do sufitu, usiany najróżniejszymi otworkami i wybrzuszeniami. Wyświetlał na znajdującej się poniżej platformie holowizyjnej trójwymiarowe obrazy o wysokości pięciu stóp. Ich kolory były żywsze niż w rzeczywistości, zaś kontury mniej ostre, co sprawiało, że prezentowany obraz nabierał miękkości dziecięcych rysunków.

— Tego właśnie dnia, trzysta lat wcześniej — mówił nienaturalnie przystojny prezenter, z całą pewnością genomodyfikowany, odziany w nienaganny mundur żołnierza armii Jerzego Waszyngtona — ojcowie założyciele naszego kraju podpisali historyczny dokument, jakiego nie znał przedtem świat: Deklarację Niepodległości. I nadal niezmiennie poruszają nas tamte słowa: „Kiedy w ludzkim biegu rzeczy nadchodzi ten moment, że jedna grupa musi rozsupłać polityczne więzy, jakie wiążą ją z inną grupą, i pomiędzy potęgami tego świata określić jasno swoje miejsce, odrębne i równe im rangą, miejsce, do którego prawo dają im prawa natury oraz sam Bóg, szacunek należny rodzajowi ludzkiemu wymaga, aby ludzie ci jasno określili przyczyny, które zmuszają ich do tej separacji. Jako prawdę samą przez się zakładamy, że wszyscy ludzie stworzeni zostali równymi sobie…”

Alice prychnęła. Leisha rzuciła jej zaniepokojone spojrzenie, ale twarz jej siostry jaśniała uśmiechem.

— „…że przez swego Stwórcę obdarzeni zostali pewnymi niezbywalnymi prawami, a to: prawem do życia, wolności i poszukiwania szczęścia…”

Dan spochmurniał. Leisha zastanawiała się, czy on w ogóle wie, co znaczą te słowa, gdyż jego postępy w szkole nie były zbyt olśniewające.

Po drugiej stronie pokoju stał oparty o ścianę Erik, przytłumiony i naburmuszony. Nigdy nie spoglądał wprost na Dana, ten zaś wprost wyskakiwał ze skóry, żeby móc podjechać do Erika, zagadnąć go, obdarzyć swym olśniewającym uśmiechem. Czy to zemsta?

Jeżeli tak, to bardzo wyrafinowana jak na jedenastolatka. Pojednanie? Wewnętrzna potrzeba? „Wszystko to na raz — oznajmiła kiedyś zwięźle Alice. — Ale ty, Leisho, nigdy nie byłaś szczególnie wrażliwa na teatr”.

Urodziwy narrator zakończył już odczytywanie Deklaracji Niepodległości i zniknął. Pokazywano teraz scenki z obchodów Święta Niepodległości w całym kraju: w Georgii Amatorzy Życia piekli sobie sojsyntetyczne barbecue; w Kalifornii odbywała się parada biało-czerwono-granatowych skuterów, a w Nowym Jorku odbywał się bal Wołów, gdzie zgodnie z najnowszą modą kobiety nosiły poważne sukienki ze sztywnych płatów jedwabiu ujętego w wymyślne kołnierze i mankiety z ciężkiego, wysadzanego klejnotami złota.

Elektronicznie wzmocnionym głosem lektor mówił:

— Niepodległość rzeczywista — od głodu, niedostatku, od wichrzycielstwa, które dzieliło nas przez tak długi czas. Od uwikłali poza granicami kraju — jak to zalecał Jerzy Waszyngton już trzysta lat temu — od zawiści, od konfliktów klasowych. Od innowacji — minęła już cała dekada, odkąd w Ameryce dokonano jakiegoś pionierskiego odkrycia w dziedzinie techniki. Zadowolenie, jak się wydaje, rodzi wygodnictwo i nadmierne zadufanie. Ale czy to właśnie tego domagali się dla nas ojcowie-założyciele, tej miłej wygody, niczym nie zakłóconej politycznej równowagi? Czy Trzechsetlecie zastaje nas u celu, czy może w stagnacji, tkwiących na mieliźnie?

Leisha była zaszokowana. Kiedy to ostatnio słyszała podobne pytanie, nawet w sieciach informacyjnych dla Wołów? Jordan i Stella pochylili się do przodu.

— A jaki wpływ — mówił dalej lektor — może ów błogostan wywrzeć na młode pokolenie? Klasa pracująca — tu pokazano scenki z nowojorskiej giełdy, z obrad Kongresu, z zebrania przedstawicielstwa Fortune 500 — nadal gna do przodu. Tymczasem tak zwani Amatorzy Życia, owe osiemdziesiąt procent społeczeństwa, które przez samą swoją liczebność decyduje o wynikach wyborów, prezentuje sobą wysychające źródło, z którego czerpiemy najlepsze i najzdolniejsze umysły, by budowały przyszłość Ameryki. Ale żeby stać się najzdolniejszym i najlepszym, trzeba mieć w sobie dążenie do doskonałości…

— Och, wyłączcie to — odezwał się głośno Erik. Stella rzuciła w jego stronę rozzłoszczone spojrzenie, a Jordan wbił wzrok w ziemię.

— … i może to właśnie przeciwności losu są konieczne, aby to pragnienie pobudzić. Nie tracące na wartości jagaistyczne ideały, które wywierały tak silny wpływ zaledwie czterdzieści lat temu, kiedy to…

Wall Street i wyścigi skuterów zniknęły. Lektor kontynuował opisywanie holoscen, których nie było, bo platformę wypełnił obraz gęstej czerni.

— Co u… — zaczął Seth.

Wśród czerni zamigotały gwiazdy. Kosmos. Narrator nadal opisywał, jak obchodzi się uroczystość Trzechsetlecia w Białym Domu. Na tle gwiazd pojawiła się obracająca się powoli stacja orbitalna, a tuż pod nią sztandar z innym cytatem, z innego prezydenta i innych czasów — ze słowami Abrahama Lincolna: „Żaden człowiek nie jest na tyle lepszy od drugiego, by móc nim rządzić bez jego zgody”.

Pokój wypełnił się gwarem.

Leisha siedziała przez chwilę, oszołomiona, potem nagle pojęła. To nie był przekaz ogólnokrajowy. Azyl nadal utrzymywał pewną liczbę satelitów telekomunikacyjnych, za ich pośrednictwem nadzorując ziemskie przekazy i prowadząc sieciowe interesy. Satelity te były w stanie wyprodukować wąski, skupiony promień fal. Obraz Azylu miał się ukazać nie gdzie indziej, tylko w jej posiadłości i był przeznaczony nie dla kogo innego, tylko dla niej. Minęło już dwadzieścia pięć lat, odkąd Leisha po raz ostatni kontaktowała się z Azylem, jego oficjalnymi holdingami lub ich nieoficjalnymi i pozostającymi w cieniu partnerami w interesach. Ten brak kontaktu wraz z tysiącznymi jego skutkami wymusił na niej tę bezczynność, tę stagnację na mieliźnie — jej i Jordana, i jego dzieci. Przez dwadzieścia lat. Stąd właśnie ten przekaz.

Jennifer chciała jej w ten sposób przypomnieć, że Azyl nadal istnieje.

* * *

Najwcześniejsze wspomnienie Miri to gwiazdy. A zaraz po nich Tony.

W tym wspomnieniu o gwiazdach babka podniosła ją wysoko ku szerokiemu, półkolistemu oknu, za którym rozpościerała się czerń usiana światełkami. Miri przyglądała się, jak migoczą, aż nagle jedno z nich przemknęło tuż obok. „To meteor” powiedziała, wtedy babcia, a Miri wyciągnęła rączki, żeby dotknąć tych pięknych gwiazd. Babcia roześmiała się. „One są za daleko jak na twoje rączki. Ale nie dla twojego umysłu. Zawsze o tym pamiętaj, Mirando”.

Pamiętała. Zawsze wszystko zapamiętywała, każdą najdrobniejszą rzecz, jaka jej się przydarzyła. Ale to przecież nie może być do końca prawda, bo nie pamiętała czasów, kiedy nie było Tony’ego, a mama i tato mówili jej, że przeżyła bez niego cały rok, zanim się wreszcie urodził, zupełnie tak samo jak ona. No to musi być przynajmniej jeden cały rok, którego nie zapamiętała.

Pamiętała, kiedy pojawili się Nikos i Christina Demetrios. A wkrótce po bliźniakach zjawili się Allen Sheffield i — zaraz potem — Sara Cerelli. Cała szóstka buszowała w przedszkolu pod czujnym okiem pani Patterson albo babci Sheffield, potem wracała do domu, żeby odwiedzić rodziców, albo pod nadzorem doktorów Toliveri i Clementa bawić się w różne gry z elektrodami na głowach. Wszyscy lubili doktora Toliveri, który często się śmiał, a nawet doktora Clementa, który się nie śmiał. Lubili wszystko, bo wszystko było takie ciekawe.

Ich przedszkole było w tej samej kopule, co inne przedszkole i przez jakiś czas każdego dnia — Miri nie była pewna, co znaczy to słowo, wiedziała tylko, że ma coś wspólnego z liczeniem, a ona uwielbiała liczyć — plastiściana pomiędzy obiema częściami pozostawała otwarta. Dzieci z drugiego przedszkola wpadały wtedy do nich — albo na odwrót — i Miri kotłowała się po podłodze z Joan albo szamotała się o zabawki z Robbiem, albo budowała wieżę z klocków z Kendallem.

Pamiętała dzień, w którym to się skończyło.

Wszystko zaczęło się od Joan Lucas, która była większa od Miri i miała jasnobrązowe loki, błyszczące jak gwiazdy. Joan zapytała:

— Dlaczego ty się ciągle tak cała ruszasz?

— N…n…nie w-wiem — odpowiedziała Miri. Zauważyła oczywiście, że ona, Tony i inne dzieci z jej przedszkola drgają ciągle, a Joan i dzieci z jej przedszkola nie. No i Joan nigdy się nie jąkała tak jak Miri, Tony, Christina i Allen. Ale Miri wcale się nad tym nie zastanawiała. Joan miała brązowe włosy, ona miała czarne, a Allen żółte. Wydawało jej się, że tak samo jest z podrygiwaniem.

— Masz taką dużą głowę — powiedziała Joan. Miri pomacała się po głowie. Nie wydawała się większa niż przedtem.

— Nie chcę się z tobą bawić — rzuciła nagle Joan. I odeszła. Miri patrzyła za nią szeroko otwartymi oczyma. Pani Patterson błyskawicznie znalazła się przy nich.

— Joan, czy masz jakiś problem?

Joan przystanęła i wpatrzyła się w panią Patterson. Wszystkie dzieci znały dobrze ten ton. Twarz Joan pociemniała.

— Zachowujesz się głupio — mówiła pani Patterson. — Miri jest członkiem twojej społeczności, członkiem Azylu. Natychmiast zacznij się z nią bawić.

— Tak, proszę pani — odpowiedziała Joan. Żadne z dzieci nie wiedziało właściwie, co to takiego ta „społeczność”, ale kiedy z ust dorosłych padało to słowo, wiedziały, że muszą być posłuszne. Joan wzięła z powrotem lalkę, którą przedtem razem z Miri próbowały ubrać. Ale jej twarz wcale się nie rozjaśniła i po chwili Miri już nie miała ochoty się bawić.

Dobrze to zapamiętała.

Każdego dnia mieli lekcje i wtedy wszystkie trzy przedszkola uczyły się wspólnie. Miri żywo pamiętała chwilę, kiedy zorientowała się, że terminal nie jest tylko po to, żeby go oglądać albo go słuchać, że można kazać mu robić różne rzeczy. Można było kazać mu opowiadać o różnych rzeczach. Zapytała go, co to znaczy „dzień”, dlaczego sufit jest u góry, ile lat ma tatuś i ile dni zostało do jej urodzin. Wszystko wiedział. Wiedział więcej niż mama albo tato. Był bardzo mądry. I on też kazał jej robić różne rzeczy, a kiedy zrobiła je dobrze, uśmiechał się, a kiedy nie, musiała spróbować jeszcze raz.

Pamiętała też ten pierwszy raz, kiedy spostrzegła, że terminal nie zawsze ma rację.

Dostrzegła to dzięki Joan. Pracowały przy terminalu razem, bo każdy musiał tak robić przez jakąś część dnia — teraz Miri wiedziała już, co znaczy to słowo — ponieważ byli jedną społecznością. Miri nie lubiła pracować z Joan — Joan była taka powolna. Pozostawiona sama sobie, zastanawiała się jeszcze nad drugim zadaniem, kiedy Miri była już przy dziesiątym. Czasem Miri wydawało się, że Joan też nie lubi z nią pracować.

Terminal przestawiony był na tryb wizualny, bo miały ćwiczyć czytanie. Zadanie wyglądało w ten sposób: „lalka : plastyk — dzidziuś : ?” Miri powiedziała: „Moja kolej” i wpisała „Bóg”. Terminal wyświetlił zagniewaną twarz.

— To nie tak — oświadczyła Joan z jakimś zadowoleniem.

— Wła…właśnie że t-tak — odparła Miri, zakłopotana. — T-termi-inal się my…myli.

— No pewnie, ty wiesz lepiej od komputera!

— B-bóg jest d…d…dobrze — upierała się Miri. — T-tylko cz-cztery sznu…sznurki n-niżej.

Wbrew samej sobie Joan poczuła się zaciekawiona.

— Co to znaczy: „cztery sznurki niżej”? W tym zadaniu nie ma żadnych sznurków.

— N-n-nie w za…zadaniu — odparła Miri. Próbowała wymyślić, jak ma jej to wyjaśnić. Ona sama widziała wszystko wyraźnie w myślach, ale wyjaśnić komuś było znacznie gorzej. Zwłaszcza Joan. Ale zanim zaczęła cokolwiek mówić, już była przy nich pani Patterson.

— Macie jakiś kłopot, dziewczynki?

Joan odpowiedziała, ale bez złośliwości.

— Miri dała złą odpowiedź, a upiera się, że to jest dobrze.

Pani Patterson rzuciła okiem na ekran. Przyklękła przy dziewczynkach.

— Dlaczego to jest dobrze, Miri?

Miri postanowiła spróbować.

— Bo t-to jest o cz-cztery sznu…sznureczki niżej, p-p-pani P-Patter-son. Widzi p-pani „la…lalka” t-to „z-zabawka” i p-pierwszy sznu… sznurek idzie od lalki d-do z-z-zabawki. Z-zabawka zna…znaczy „u-u-udawać”. A my u-udajemy, że spa…spadająca g-gwiazda t-to pra… prawdziwa gwiazda, w-więc w p-pierwszym sznu-urku można t-teraz w-w-wstawić „spa-adająca g-gwiazda”, żeby p-pasowało. — Tyle słów na raz to duży wysiłek. Miri wolałaby nie musieć tyle wyjaśniać. — Potem t-tak: Spa…spadająca gwia-azda to n-naprawdę m-m-meteor i t-teraz w sz-sznurku m-m-musi być pra…prawdziwe, bo prze-edtem b-było u…uda-wane. N-no i na k-końcu pie…pierwszego sznurka mamy m-meteor, o cz-cztery m-małe sznu-urki niżej.

Pani Paterson wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczyma.

— Mów dalej, Miri.

— Po-otem od „p-plastyk” — ciągnęła Miri desperacko — p-pierwszy sznu-urek idzie d-do „wy…wy…wynaleziony”. M…mu…musi t-tak być, bo od „za…zabawka” sz-szedł do „u-uda-wać”. — Próbowała wymyślić, jakby tu wyjaśnić to, że małe sznurki są o jedno miejsce dalej i że to ma wielkie znaczenie dla całego układu, bo odzwierciedla się w inwersji, jaką zamierzała zrobić dla tych samych słów w sznureczku drugim i trzecim, ale to by było zbyt ciężko wytłumaczyć. Postanowiła więc zostać przy samych tylko sznurkach i nie włączać w to całości układu, co jednak trochę ją martwiło, bo układ w całości był równie ważny. Tylko że to i tak strasznie długo trwało przy tym jej jąkaniu. — Od „wy…wynalezione” idzie d-do „lu…ludzie”, t-to jasne, bo t-to l-ludzie do…do…dokonują wy-wynalazków. Sznu…sznureczek od „l-ludzie” idzie do „spo… społeczność”, bo to d-dużo lu-ludzi, no i t-ten sznu-urek mu…musi iść do „sta-sta-stacja o…orbitalna”, bo wtedy te d-d-dwa sznu-urki razem d-dają nam z-za-danie „m-m-meteor” do „s-stacja o-orbitalna”.

— A to jest logiczna analogia — powiedziała pani Patterson dziwnym głosem. — Meteor rzeczywiście da się zdefiniować w relacji do stacji orbitalnej. Pierwsze z nich jest naturalne i bez ludzi, drugie skonstruowane i zaludnione.

Miri nie była pewna, co pani Patterson chce przez to powiedzieć. To niezupełnie było tak. Pani Patterson wyglądała trochę strasznie, a Joan była zupełnie zagubiona. Niemniej Miri postanowiła brnąć dalej.

— P-potem od „dzi…dzidziuś” p-pierwszy sznu…sznureczek idzie do „ma…mały”. Potem do „chronić”, ja…jak ja chronię T-T-Tony’ego, bo j-jest m…m…mniejszy ode mnie i może zrobić s-sobie k-krzywdę, j-jak się będzie z-za wy-ysoko wspi…wspinał. Potem sznu… sznureczek idzie do „spo-społeczność”, bo s-społeczność chroni lu-ludzi, no i cz-czwarty sznu…sznureczek m-musi iść do „lu-udzie”, bo s-s-społeczność t-to są l-ludzie, no i dla…dlatego, że t-tak było do góry no-ogami p-przy „p-plastyk”, a wię…większość naszej sta…stacji jest z p-pla-styku — zakończyła z ulgą.

Pani Patterson podjęła tym swoim dziwnym głosem:

— Tak więc na końcu każdego z trzech zestawów po cztery sznurki — Joan, nie zmieniaj na razie obrazu na ekranie — na końcu każdego z tych twoich sznurków zadanie wygląda tak: meteor ma się do stacji orbitalnej tak, jak ludzie do… i puste miejsce. A ty, wpisałaś w nie „Bóg”.

— T-tak — odparła Miri, znacznie już radośniej; pani Patterson ją rozumiała! — bo sta…stacja to w-wymyślona spo…społeczność, a m-meteor t-to tylko z-zwykła ska…skała, a B-B-Bóg t-to p-planowa-na ws-ws-wspólnota umysłów, k-kiedy sami lu-ludzie po…pojedynczo t-też są zwy… zwykli.

Pani Patterson zaprowadziła ją do babci. Miri musiała wyjaśnić wszystko jeszcze raz od początku, ale tym razem było łatwiej, bo kiedy Min mówiła, babcia wszystko rysowała. Miri dziwiła się, że jej samej nie przyszło to do głowy. Rysunek pozwalał zaznaczyć wszystkie wzajemne powiązania i przez to był o wiele przejrzystszy, mimo tego nawet, że niektóre linie były krzywe, bo lekkie pióro w zaciśniętej piąstce nie chciało biec tak prosto jak obraz w jej myślach.

Kiedy skończyła, rysunek wydał się jej bardzo prosty. Ale z drugiej strony był to przecież prosty, zwykły zestaw sznureczków do nauki czytania.

Babcia długo milczała.

— Miri, czy ty zawsze myślisz w ten sposób? Sznureczkami, które tworzą wzory?

— T-tak — odpowiedziała zaskoczona Miri. — A t-ty nie? Babcia nic na to nie odpowiedziała.

— A dlaczego chciałaś zapisać w terminalu analogię, która istnieje cztery sznurki niżej?

— To z-znaczy: dla…dlaczego nie z-zapisałam tej o-osiem albo dzie…dziesięć sz-sznurków niżej? — zapytała Młri, a oczy babci otworzyły się bardzo, bardzo szeroko.

— Dlaczego… dlaczego nie zapisałaś tej bez żadnych sznurków. Tej, której wymagał terminal. Czy nie wiedziałaś, że on tego wymaga?

— T-tak. A-ale… — Miri skręcała się na swoim krześle — g-górne sz-sznurki tro…trochę mnie nudzą. Cz-czasami.

— Ach, tak — odparła babcia. — A gdzie słyszałaś, że Bóg to planowana wspólnota umysłów?

— W-w-w wiadomościach. M-mama je o-oglądała, k-kiedy od… odwiedziłam ich w d-domu.

— Rozumiem — odpowiedziała babcia. — Jesteś bardzo wyjątkowa, Miri.

— T-Tony też. I Nikos, i Chri…Christina, i Allen, i S-Sara. B-Bab-ciu, cz-czy to nowe dzie…dziecko, które ma…mamusia ch-chce mieć, też będzie wy…wyjątkowe, k-kiedy się już u-urodzi?

— Tak.

— I b-będzie się trze…trzęsło tak jak m-my? I j-jąkało się? I będzie t-tak dużo j-jadło?

— Tak.

— I będzie m-myślało sznu…sznureczkami?

— Tak — powtórzyła babcia, a Miri zapamiętała wyraz jej twarzy.

* * *

Nie było już więcej przekazów z Ziemi. Nawet przedtem nigdy nie pojawiały się w przedszkolu, tylko w kopule mieszkalnej mamy i taty, ale teraz nie widywała ich i tutaj. „Kiedy będziesz starsza”, oznajmiła babcia. „To są żebracze idee, z którymi prędzej czy później i tak będziesz musiała się spotkać, ale jeszcze nie teraz. Naucz się najpierw, co jest słuszne”.

To babcia mówiła, co jest słuszne; czasami też dziadek Will. Tatuś często wyjeżdżał w interesach. Mama była w domu często, ale czasem Miri zdawało się, że mama wcale nie ma ochoty tu być. Kiedy Miri i Tony wchodzili do pokoju, odwracała głowę.

— T-to dla…dlatego, że się trze…trzęsiemy i j-jąkamy — powiedziała Miri Tony’emu. — Mama n-nas nie lu…lubi.

Tony zaczął płakać. Miri otoczyła go ramionami i także się rozpłakała, ale nie cofnęła swoich słów. To była prawda — mama była zbyt piękna na to, by mogła polubić kogoś, kto drgał, jąkał się i ślinił, i była to prawda równie fundamentalna jak ta o społeczności. „J-jestem twoją spo…społecznością” — powiedziała Tony’emu i było to bardzo interesujące zdanie, zarazem prawdziwe i ograniczone w swej prawdzie, pełne pomniejszych sznureczków i wzajemnych powiązań; schodziło w dół aż o szesnaście sznurów, a tam tworzyło wzór, który czerpał swą treść z tego, czego Miri uczyła się na matematyce, astronomii i biologii — przepiękny wzór, bardzo zawiły i zrównoważony jak struktura molekularna kryształu. Taki wzór był niemal wart łez Tony’ego. Niemal.

W miarę dorastania Miri zaczęła dostrzegać, że czegoś w tych jej konstrukcjach brakuje. Nie potrafiła jednak określić, czego. Rysowała niektóre dla babci i doktora Toliveri, aż w końcu rysunki stały się tak skomplikowane, iż zdała sobie sprawę, że nie zdoła zawrzeć w nich wszystkiego. A poza tym za każdym razem, kiedy rysowała sznurowy wzór, samo rysowanie i myślenie o tym wywoływało w jej głowie nowe wzory z własnymi wielopoziomowymi sznurami i wewnętrznymi współzależnościami, a nie było sposobu, żeby narysować i te, bo jak wiedziała, rysowanie będzie stwarzać ich coraz więcej i więcej. Rysowanie i wyjaśnianie nigdy nie mogło dotrzymać kroku myśleniu, więc wszelkie próby wywoływały tylko zniecierpliwienie Miri.

Wtedy już, ośmiolatka, rozumiała biologiczny aspekt tego, co wykonano u niej i innych, jej podobnych dzieci. Nazywano je Superbezsennymi. Rozumiała także, że nigdy nie powinna wejść w konflikt z żadną z dwu prawd, na jakich zbudowano Azyl: produktywnością i poczuciem wspólnoty społecznej. Być produktywnym, to być w pełni człowiekiem. Dzielenie się efektami swej pracy ze społecznością na uczciwych zasadach oznaczało siłę i ochronę dla wszystkich. Każdy, kto ważyłby się naruszyć którąkolwiek z tych podstaw — kto zbierałby plon społeczności, nie dołożywszy nic pierwej samemu — był nieprzyzwoitym, pozbawionym cech człowieczeństwa żebrakiem. Miri wzdrygnęła się na samą tę myśl. Nikt przecież nie mógł być aż tak obrzydliwie niemoralny. Na Ziemi — owszem, pełno tam było tych, których babcia nazywała hiszpańskimi żebrakami, a niektórzy z nich byli nawet Bezsennymi. Ale przecież nie w Azylu.

Zmiany w jej systemie nerwowym — i w systemie Tony’ego, Allena, Christiny, Marka, Joanny — miały sprawić, że stanie się bardziej produktywna, bardziej pożyteczna dla swojej społeczności i dla siebie samej, inteligentniejsza niż jakakolwiek inna istota ludzka. Nauczono tego wszystkich, nawet tych nie-Super. Joan i Miri bawiły się teraz codziennie. Miri przepełniona była wdzięcznością. Ale chociaż bardzo lubiła Joan, choć podziwiała jej piękne brązowe loki, jej grę na gitarze i melodyjny śmiech, wiedziała dobrze, że największe poczucie wspólnoty ma wśród swoich, wśród innych Superbezsennych. Próbowała ukryć te odczucia, bo były niewłaściwe. Wyjątkiem był tylko Tony, oczywiście, który był jej bratem. Pewnego dnia razem z malutką Ali — która okazała się jednak zwykłą Bezsenną, wbrew temu co mówiła babcia — wejdą w skład bloku głosującego rodziny Sharifi, która ma w posiadaniu pięćdziesiąt jeden procent akcji Azylu, no i oczywiście wszystkie rodzinne holdingi ekonomiczne. Wszystko to razem gwarantowało, że nigdy nie będą żebrakami.

Miri bardzo interesowała się strukturą ekonomiczną Azylu. Właściwie to interesowało ją wszystko. Nauczyła się grać w szachy i przez bity miesiąc nie chciała robić nic innego — ta gra pozwalała tworzyć dziesiątki sznurów, a wszystkie one w bardzo zawiły sposób wiązały się ze sznurami przeciwnika! Ale po miesiącu szachy straciły swój urok. W końcu wymagały najwyżej dwóch zestawów sznurów, chociażby i bardzo długich.

Znacznie bardziej zajmowała ją neurologia. Mózg składa się ze stu miliardów neuronów, każdy z nich ma wiele punktów recepcyjnych dla bodźców z neuroprzekaźników, które są tak różnorodne, że można wokół nich tworzyć niemal nieskończenie wiele sznurów. Jako dziesięciolatka, Miri przeprowadzała już eksperymenty z dozowaniem neuroprzekaźników, używając siebie i chętnego temu Tony’ego w roli pierwotnych podmiotów, zaś Christiny i Nikosa dla sprawdzenia. Doktor Toliveri nie szczędził jej zachęt.

— Wkrótce, Mirando, sama będziesz pracować nad następną generacją Superbezsennych!

Ale to wszystko nie wystarczało. W jej sznurach nadal czegoś brakowało, czegoś, co Miranda wyczuwała tak mgliście, że nie była w stanie omówić tego z nikim innym niż z Tonym, który — jak się okazało — zupełnie nie rozumiał, o co jej chodzi.

— Ch-chcesz po…powiedzieć, Miri, że n-niektóre twoje sz-sznu-ry mają s-swoje sła…słabsze m-miejsca z powodu nie…niewystarczającej i-ilości d-d-danych, z k-których mogą cz-czerpać?

Słyszała, jak mówi te słowa, ale nie tylko: słyszała też całe sznury, jakie napływały wraz z nimi, sznury, które powstały w głowie Tony’ego, a które potrafiła odgadnąć, bo znała go na wylot. Siedział, dłońmi wspierając swą wielką głowę, tak jak to często zdarzało się im wszystkim, a jego usta, powieki i skronie drgały nieustannie, wprawiając w rytmiczny ruch gęste ciemne włosy nad czołem. Jego sznury były śliczne mocne i wyraziste, ale Miri wiedziała, że nie są tak długie jak jej własne ani tak splątane. Miał dopiero dziewięć lat.

— N-nie — odpowiedziała powoli. — T-tu nie cho-chodzi o nie… niewystarczającą i-ilość d-danych. To c-coś bardziej jak… jak prze-przestrzeń, w k-którą po-powinien się u-udać jeszcze j-jeden wy-wy-miar sz-sznurów.

— T-trzeci wy-wymiar m-myśli — powiedział z wyraźną przyjemnością. — Ś-świetne. Ale p-po co? Wszy-wszystko da się u-ułożyć w d-dwu wy-wymiarach. Pro…prosto ta m-modelu jest m-miarą jego do…doskonałości.

Słyszała biegnące za tym zdaniem sznury: brzytwa Ockhama, minimalizm, programowa elegancja, twierdzenia geometryczne. Niezgrabnie machnęła ręką. Żadne z nich nie było szczególnie sprawne fizycznie, w związku z czym raczej unikali tych badań, które wymagałyby operowania wieloma materiałami, i spędzali długie godziny na programowaniu szczegółowych instrukcji dla robotów, jeśli takiej pracy nie udało się uniknąć.

— N-nie w-wiem.

Tony przytulił ją do siebie. Między nimi nie potrzeba było żadnych słów — był to trzeci język, istniejący równolegle z prostotą słów i złożonością sznurów, a lepszy niż tamte dwa.

* * *

Po raz pierwszy w życiu Jennifer wyglądała na wstrząśniętą.

— Jak to się mogło stać? — pytał radny Perrilleon. Był równie blady jak Jennifer.

Młoda lekarka, ciągle jeszcze w ekologicznym jednorazowym kitlu, potrząsnęła głową. Przód jej fartucha plamiła krew. Przybiegła do Jennifer prosto z porodówki, a Jennifer natychmiast zwołała nadzwyczajne zebranie Rady. Lekarka bliska była łez. Ledwie dwa miesiące temu wróciła z ciągle jeszcze obowiązkowego szkolenia medycznego na Ziemi, o wiele szczuplejsza niż przed wyjazdem.

— Czy wypełniła już pani akt urodzenia? — zapytał Perrilleon.

— Nie — odparła lekarka.

Jest inteligentna — pomyślała Jennifer — poza tym, że kompetentna.

Przerażenie siedzących wokół stołu nie zelżało, ale wyraźnie dało się wyczuć odprężenie. Oficjalny raport do Waszyngtonu jeszcze nie poszedł.

— W takim razie mamy trochę czasu — powiedziała Jennifer.

— Gdybyśmy nie byli ciągle jeszcze przykuci do stanu Nowy Jork, mielibyśmy więcej czasu — rzucił Perrilleon. — A tak całe to wypisywanie aktu urodzenia, przydzielanie numeru w opiece społecznej — prychnął poirytowany — wpisywanie na listę podatników…

— To wszystko nie ma teraz najmniejszego znaczenia — przerwał mu Ricky, lekko zniecierpliwiony.

— Owszem, ma — upierał się Perrilleon. Jennifer zaobserwowała, jak jego twarz ściąga się w wyraz zaciętego uporu. Perrilleon miał siedemdziesiąt dwa lata, niewiele mniej niż ona, i przybył tu ze Stanów wraz z pierwszą falą osadników. Wiedział, sam widział, jak tam jest — w przeciwieństwie do Bezsennych, którzy narodzili się w Azylu — i dobrze to pamiętał. Jego głos nieraz bywał pomocny w przegłosowywaniu planów Jennifer względem Azylu. Mocno odczuje jego brak, kiedy kadencja dobiegnie końca.

— Problem, któremu należy stawić czoło — odezwała się Najla — brzmi: co właściwie mamy zrobić z tym… z tym dzieckiem. A nie mamy na to zbyt wiele czasu. Jeśli nastąpi choć najmniejsza anomalia w procedurze wypisywania aktu urodzenia, natychmiast zjawi się tu jakaś cholerna agencja z nakazem rewizji.

Tego właśnie najbardziej się obawiali — aby Śpiący nie uzyskali podstawy prawnej do wkroczenia na teren Azylu. Przez dwadzieścia sześć lat dokładali wszelkich starań, aby nie zaistniał nawet cień takiej możliwości, skrupulatnie wypełniając każdy najbłahszy biurokratyczny wymóg zarówno rządu Stanów Zjednoczonych, jak i władz stanu Nowy Jork. Azyl, jako własność korporacji zarejestrowanej w stanie Nowy Jork, podlegała jurysdykcji tego właśnie stanu. Tam wnosił wszystkie swoje sprawy, tam też licencjonował wszystkich swoich prawników i lekarzy, tam płacił podatki, a jednocześnie co roku wysyłał coraz więcej prawników do Harvardu, żeby się nauczyli, jak prawnie rozgraniczać „tutaj” od „tam”.

To dziecko mogło zniweczyć całą starannie budowaną separację.

Jennifer przyszła już do siebie. Nadal była bardzo blada, lecz głowę, otoczoną koroną czarnych włosów, trzymała już wysoko.

— Zacznijmy od rozpatrzenia wszystkich faktów. Jeśli to-to miałoby umrzeć, ciało musiałoby zostać wysłane do Nowego Jorku na autopsję, jak wszystkie inne.

Perrilleon kiwnął głową. Wiedział już, do czego Jennifer zmierza i dał jej do zrozumienia, że ma jego poparcie. Ona zaś ciągnęła niezachwianie:

— Jeśli coś takiego się zdarzy, Śpiący uzyskają podstawę prawną do wkroczenia na teren Azylu. Z oskarżeniem o morderstwo.

Nikt nawet nie wspomniał tamtej parodii procesu o morderstwo, tej sprzed trzydziestu pięciu lat. Tym razem to co innego. Tym razem Azyl rzeczywiście ponosiłby winę.

— Z drugiej zaś strony — mówiła Jennifer czystym, wyraźnym głosem — z medycznego punktu widzenia jest najzupełniej możliwe, aby to dziecko mogło umrzeć na niemowlęcy syndrom nagłej śmierci albo z jakiejś innej trudnej do podważenia przyczyny. Albo też, jeśli dziecko przeżyje, będziemy musieli je wychowywać. Tu, u siebie, razem z własnymi. W jego… stanie, wraz ze wszystkimi konsekwencjami, jakie za sobą pociąga. — Przerwała na moment — Myślę, że wybór jest prosty.

— Ale jak to się mogło stać?! — wybuchnęła radna Kivenen. Była bardzo młoda i dosyć ckliwa. Jennifer z pewnością nie będzie jej żałować przy końcu kadencji.

— Na temat przekazywania informacji genetycznej z upływem czasu nie wiemy jeszcze tyle, ile byśmy sobie życzyli — powiedział doktor Toliveri. — Mamy dopiero dwa pokolenia naturalnie urodzonych Bezsennych… — Zawiesił głos. Było jasne, że w pewnym sensie winą za to, co się stało, obarcza siebie, Naczelnego Genetyka Azylu. Było to tak jawnie niesprawiedliwe, że Jennifer poczuła wzbierający w niej gniew. Raymond Toliveri był doskonałym genetykiem, przecież to on stworzył jej bezcenną Mirandę… To niemowlę już powoduje zamęt i niesnaski w ich społeczności.

Ale z nimi zawsze tak było.

— Niech nam pani opowie jeszcze raz, co się właściwie zdarzyło — zwróciła się radna Kivenen do młodej lekarki.

Głos kobiety przestał już drżeć.

— Poród przebiegał normalnie. Chłopczyk, waga cztery tysiące pięćset gram. Zapłakał natychmiast. Pielęgniarka wytarła go i zabrała do skanera McKelveya-Wallera, żeby zrobić neonatalne badanie mózgu. Zajmuje to około dziesięciu minut. I kiedy leżał w pojemniku pod skanerem, ten chłopczyk… zasnął.

Nastąpiła chwila ciszy. A końcu odezwał się doktor Toliveri.

— Regresja DNA w kierunku pośledniejszego… Tak niewiele nam wiadomo na temat kodowania cech redundantnych…

— To nie pańska wina, doktorze — przerwała energicznie Jennifer. Zawiesiła na chwilę głos, niech dotrze do nich, że to wina, którą każdy Śpiący — nawet jeśli to tylko niemowlę — może obarczyć najbardziej nieskazitelnych ludzi. Potem rozpoczęła debatę.

Rada dogłębnie przeanalizowała wszelkie możliwości rozwiązań prawnych: a gdyby tak sfałszowali akt urodzenia, zakreślając rubrykę „Bezsenny” zamiast „Śpiący”? Musiałoby minąć jakieś osiemdziesiąt lat, zanim dziecko umarłoby z przedwczesnej starości, a rząd zażądałby ciała do autopsji. Ale przecież chłopczyk musiałby podejść do obowiązkowego testu siedmiolatka przed Komisją do Spraw Edukacji stanu Nowy Jork. Ile właściwie normatywnych danych mają w tych testach żebracy — wystarczy ich, żeby odróżnić Bezsennego od Śpiącego? A jest jeszcze przecież odbitka siatkówkowa — niezbity dowód na brak bezsenności, choć nie u bardzo małych dzieci… A gdyby tak…

Wciąż i wciąż od nowa Jennifer, z pomocą Willa i Perrilleona, przywodziła dyskusję z powrotem do głównego jej punktu: dobro społeczności kontra dobro jednostki, która i tak pozostanie wiecznym outsiderem. Nie tylko outsiderem, ale i powodem zamieszania, potencjalnym powodem do wtargnięcia obcych rządów, kimś, kto nigdy nie będzie produktywny w tym stopniu co reszta i kto zatem będzie musiał brać więcej niż sam daje.

Będzie żebrakiem.

Stosunek głosów wyniósł osiem do sześciu.

— Ja tego nie zrobię — rzuciła znienacka młoda lekarka. — Nie zrobię tego.

— Nie będzie pani musiała — uspokoiła ją Jennifer. — To ja jestem naczelną władzą wykonawczą, to mój podpis widniał będzie na sfałszowanym akcie urodzenia, więc ja to zrobię. Czy jest pan pewien, doktorze Toliveri, że ten zastrzyk wywoła skutki identyczne z NSNŚ?

Toliveri skinął głową. Był blady jak ściana. Ricky siedział wpatrzony w blat stołu. Radna Kivenen zakryła dłonią usta. Młoda lekarka wyraźnie cierpiała.

Ale żadne z nich nie zaprotestowało głośno po przegłosowaniu wniosku. Należeli przecież do jednej społeczności.

* * *

Później, już po wszystkim, Jennifer się rozpłakała. Te łzy były dla niej upokorzeniem — gorące, skąpe łzy jak wrząca sól. Will trzymał ją w ramionach, lecz nawet kiedy gładził ją po ramieniu, czuła w jego ruchach pewną sztywność. Nie tego się po niej spodziewał. Ona też nie tego się po sobie spodziewała.

Niemniej Will starał się jak mógł.

— Najdroższa, przecież nic go nie bolało. Serce ustało natychmiast.

— Wiem — rzuciła zimno.

— No to…

— Wybacz. Nie miałam zamiaru płakać.

Potem, kiedy doszła do siebie, już go więcej nie przepraszała. Tylko kiedy szli razem pod zakrzywionym łukiem platform rolniczych i technicznych, powiedziała:

— Wina leży po stronie tych wszystkich rządowych ustaleń, które każą nam oszukiwać bez względu na to, co robimy. To tylko jeszcze jeden przykład na to, o czym wcześniej mówiliśmy. Gdybyśmy nie byli częścią Stanów Zjednoczonych…

Will pokiwał głową.

Poszli najpierw odwiedzić Mirandę w kopule dziecięcej, potem do Laboratoriów Sharifi, do sekcji zadań specjalnych, równie ważnej jak Miranda i chronionej prywatnymi zabezpieczeniami, jakim nie było równych pod całym twardym, produktywnym niebem Azylu.

* * *

Na pustynię przyszła wiosna. Opuncje okryły się żółtym kwieciem. Wzdłuż strumienia żarzyły się zielonkawo amerykańskie topole. Krogulce, przez całą zimę samotne, teraz przysiadały parkami na gałęziach. Leisha przyglądała się temu rozkwitaniu, o ileż surowszemu i bardziej kamienistemu niż to, któremu przyglądała się niegdyś nad jeziorem Michigan, i dumała sceptycznie, czy skromność pustyni nie jest dla niej takim samym wabikiem jak tutejsza izolacja. Tutaj nic nie było genomodyfikowane.

Stała przed swoim roboczym terminalem, gryząc jabłko i przysłuchując się, jak program czyta czwarty rozdział jej książki o Thomasie Painie. Cały pokój rozświetlał słoneczny blask. Łóżko Alice przysunięto bliżej okna, żeby mogła popatrzeć na kwiaty. Leisha przełknęła spiesznie kęs jabłka i zwróciła się do komputera.

— Zmiana tekstu: „tą wędrówkę Paine’a do Filadelfii” na „tę wędrówkę Paine’a do Filadelfii”.

— Zmieniono.

— Czy ty naprawdę myślisz, że kogoś jeszcze obchodzą zasady stosowania zaimków?

— Mnie obchodzą — odparła Leisha. — Alice, nawet nie tknęłaś lunchu.

— Nie jestem głodna. A ciebie wcale nie obchodzą żadne zaimki, tylko próbujesz jakoś zapełnić sobie czas. Słuchaj, tam przed domem jest jakieś straszne zamieszanie.

— Głodna czy nie, musisz coś zjeść. Po prostu musisz.

Alice miała teraz siedemdziesiąt pięć lat, a wyglądała o wiele starzej. Zniknęła gdzieś przysadzista sylwetka, która przez całe życie była jej strapieniem; teraz skóra przylegała ciasno do kości. Przeszła kolejny zawał, po którym porzuciła pracę przy terminalu na dobre. Leisha, zdesperowana, namawiała ją nawet, by z powrotem zajęła się swoją parapsychologią i bliźniętami. Alice uśmiechnęła się smutno -jej praca z bliźniętami stanowiła jedyny temat, na który nie były w stanie tak naprawdę porozmawiać — i potrząsnęła przecząco głową.

— Nie, skarbie. Już za późno. Za późno, żeby cię przekonać.

Ale zawał w niczym nie zaszkodził jej miłości do rodziny. Teraz uśmiechnęła się szeroko, bo zamieszanie sprzed drzwi wpadło jak bomba do ich pokoju.

— Dan!

— Babciu Alice! Cześć, Leisho!

Alice chciwie wyciągnęła ku niemu ramiona, a on podjechał bliżej swym wózkiem, by dać się uściskać. W przeciwieństwie do rodzonych wnuków Alice, z których każde cieszyło się doskonałym zdrowiem, Dan nie brzydził się ani zastygłą w bezruchu lewą połową jej twarzy, ani śliną cieknącą z lewego kącika ust, ani trochę bełkotliwą mową. Alice uściskała go serdecznie.

Leisha odłożyła jabłko — i tak było bez smaku, bez względu na to, jakie agrogenetyczne kombinacje przy nim zastosowano — i zastygła w oczekiwaniu, stojąc na czubkach palców. Kiedy Dan w końcu się do niej odwrócił, rzekła ostrym tonem:

— Znowu wyrzucili cię ze szkoły.

Dan już miał przystroić twarz w swój zwykły przymilny uśmiech, kiedy spojrzał na Leishę i zrezygnował.

— Tak.

— Za co tym razem?

— Nie za oceny, Leisho. Tym razem się uczyłem.

— Za co w takim razie?

— Za bójkę.

— Kto ucierpiał?

— Jeden sukinsyn o nazwisku Lou Bergin — odpowiedział naburmuszony.

— I, jak przypuszczam, niedługo zadzwoni do mnie adwokat pana Bergina?

— To on zaczął, Leisho. Ja tylko skończyłem.

Leisha przyglądała mu się uważnie. Miał szesnaście lat i pomimo wózka inwalidzkiego — a może właśnie dlatego — był fanatykiem ćwiczeń fizycznych, utrzymując górną połowę ciała w doskonałej kondycji. Z łatwością przyszło jej uwierzyć, że mógł być dla kogoś bardzo groźnym przeciwnikiem. W twarzy dorastającego nastolatka nic jeszcze do siebie nie pasowało: za duży nos, za mały podbródek, skóra popstrzona trądzikiem tam, gdzie nie okrągliła się podkładem dziecięcego tłuszczyku. Tylko oczy pozostały ładne, o żywym, zielonym kolorze, ocienione gęstwą czarnych brwi, rzucające spojrzenia tak skupione, że nadal mogły sprawić, że każdy mniemał, iż Dan ma go za niezmiernie interesującą postać. Leisha była tu jedynym wyjątkiem. Przez ostatnie dwa lata narastał między nimi wyraźny antagonizm, łagodzony od czasu do czasu przez mizerne starania z jego strony, by pamiętać o tym, ile jej zawdzięcza, lub z jej strony — by pamiętać, jakim zajmującym niegdyś był dzieckiem.

To już czwarta szkoła, z której go wyrzucają. Za pierwszym razem Leisha była nader pobłażliwa: był przecież małym, kalekim Amatorem Życia, a wymogi intelektualne szkoły pełnej dzieci Wołów, z których większość przeszła genomodyfikacje inteligencji i zdrowia fizycznego, musiały go całkowicie pognębić. Za drugim razem była już mniej pobłażliwa. Dan oblał każdy możliwy przedmiot; po prostu przestał chodzić do szkoły. Spędzał całe godziny w samotności, grając na półautomatycznej gitarze lub w gry sieciowe. Nikt mu w tym nie przeszkadzał.

Szkoła zakładała, iż uczniowie, z których większość będzie kiedyś rządzić tym krajem, wiedzą, po co się tam znaleźli.

Leisha posłała go następnie do najściślej zorganizowanej szkoły, jaką mogła znaleźć. Od razu mu się spodobała, bo odkrył zajęcia z dramatu. Był gwiazdą na zajęciach z gry aktorskiej. „Znalazłem swoje przeznaczenie!” — powiedział im przez wideotelefon. Leisha tylko się skrzywiła, a Alice zaśmiała. Po czterech tygodniach był z powrotem w domu, zgorzkniały i milczący. Nie dostał roli ani w „Śmierci komiwojażera” ani w „Świetle dnia”.

— Czy to dlatego, że nie chcieli mieć Williego Lomana ani Kellanda Vie na wózku inwalidzkim? — zapytała łagodnie Alice.

— To przez tę politykę Wołów — warknął. — I zawsze tak będzie.

Później Leisha przez długi czas szukała szkoły z niezbyt przeładowanym programem akademickim, o zdecydowanie artystycznym profilu i możliwie najwyższym procencie studentów, którzy nie pochodziliby z rodzin o silnej pozycji politycznej albo finansowej czy o zbyt imponującej historii. Znalazła jedną, która mogłaby się nadawać, w Springfield, w stanie Massachusetts. Wyglądało na to, że Danowi spodobała się ta szkoła, a Leisha pomyślała sobie, że teraz wszystko pójdzie dobrze. A jednak znów tu był.

— Popatrz tylko na swoją twarz — odezwał się naburmuszony Dan. — Dlaczego nie powiesz tego na głos? Wrócił Dan, popieprzony Dan, który myśli, że uda mu się zostać kimś, ale niczego nie może dokończyć. Co u diabła zrobimy z tym nieszczęsnym małym gnojkiem?

— A co mamy zrobić? — zapytała bezlitośnie Leisha.

— Dlaczego po prostu nie machniecie na mnie ręką?

— Och nie, Dan — zawołała Alice.

— To nie o tobie, babciu Alice. Miałem na myśli ją. Ją, która się upiera, że ludzie muszą być wspaniali, bo inaczej wcale ich nie ma.

— W przeciwieństwie do tych, którzy uważają, że są wspaniali już przez sam fakt swego istnienia i nie robią nic, żeby to istnienie wypełnić jakąś treścią?

— Dosyć! Przestańcie oboje! — Alice zgasiła ich ostro. Dla Leishy to wcale nie było „dosyć”. Dan dotknął boleśnie czułego punktu, o którym nie sądziła nawet, że jeszcze istnieje.

— Skoro jesteś w domu, pewnie zechcesz zobaczyć się z Erikiem. Całkiem już wyszedł na prostą i robi znakomite postępy przy globalnych krzywych atmosferycznych. Jordan jest z niego ogromnie dumny.

Zielone oczy Dana zapłonęły gniewem. Leisha odwróciła się do niego plecami. Nagle ogarnęło ją mdlące poczucie wstydu. Skończyła siedemdziesiąt pięć lat — fakt sam w sobie zdumiewający, wcale nie czuła, że ma tyle lat — a ten chłopak ma siedemnaście. Z wiekiem straciła współczucie. A z jakiegoż to innego powodu zamknęła się z dala od świata, tu, w swojej nowomeksykańskiej twierdzy, uciekłszy od kraju, który niegdyś miała nadzieję ulepszać dla dobra wszystkich? Młodzieńcze marzenia.

Marzenia, których Dan nigdy nie będzie miał.

— Dobrze już, Leisho — powiedziała Alice znużonym głosem. — Dan, Erik prosił, żebym ci przekazała wiadomość.

— Co? — warknął. Ale tym razem jego głos nie zabrzmiał tak ostro, bo nie potrafił złościć się na Alice. W żadnym razie.

— Erik kazał ci powiedzieć, że w ramach swojej edukacji wszedł w Pacyfik i poczekał, aż fale zmyją mu tyłek. Co to ma znaczyć? Dan roześmiał się.

— Naprawdę? Tak powiedział? Chyba rzeczywiście musiał się zmienić.

Do pokoju wpadła Stella, wyraźnie czymś zaaferowana. Przybrała na wadze i wyglądała jakby zeszła z obrazu Tycjana: zdrowe, pulchne ciało pod gęstwą rudych włosów.

— Leisho, ktoś… Dan! Co robisz w domu?

— Przyjechał z wizytą — odpowiedziała za niego Alice. — Co z tym kimś, skarbie?

— Ktoś przyjechał w odwiedziny do Leishy. A właściwie to trójka gości. — Stella uśmiechała się, a oba podbródki zatrzęsły się z podekscytowania. — Już są!

— Richard!

Leisha wystrzeliła ze swego kąta jak z katapulty, by rzucić się mu w ramiona. Richard pochwycił ją, roześmiany, potem puścił. Leisha natychmiast odwróciła się w stronę Ady, jego żony, smukłej polinezyjskiej dziewczyny, która uśmiechała się onieśmielona. Ada nadal miała problemy z angielskim.

Kiedy Richard po raz pierwszy przywiózł Adę do nowomeksykańskiej posiadłości, po dwudziestu latach samotniczej włóczęgi po całym świecie, Leisha była ostrożna. Ona i Richard nie stali się na powrót kochankami; wzdragała się na samą myśl o pójściu do łóżka z mężem Jennifer. A i Richard nigdy o to nie poprosił. Przez całe lata opłakiwał rozstanie z dziećmi, Najlą i Rickim, a Leisha nie wiedziała, jak reagować na jego cichy, gorzki smutek, niespotykany u Bezsennych. Czuła ulgę, kiedy znikał na całe lata, biorąc ze sobą tylko krążek kredytowy i to, co miał na grzbiecie. Podróżował do Indii, do kolonii na Antarktydzie, wędrował po południowoamerykańskich pustyniach — zawsze w takie miejsca, gdzie nie dotarł jeszcze technologiczny postęp, tak blisko natury, jak to tylko możliwe w świecie napędzanym energią Kenzo Yagai. Leisha nigdy nie pytała o te jego podróże, on też nie spieszył z opowieściami. Podejrzewała, że udawał Śpiącego.

A kiedy cztery lata temu przyjechał z jedną ze swych nieczęstych wizyt, przywiózł ze sobą Adę. Jako żonę. Pochodziła z jednego z dobrowolnych rezerwatów kulturowych na południowym Pacyfiku. Była smukła, brązowoskóra, miała długie, lśniące, czarne włosy i zwyczaj spuszczania głowy, kiedy ktoś ją zagadnął. Nie mówiła po angielsku. Miała piętnaście lat.

Leisha powitała ją ciepło, zasiadła do nauki samoańskiego i próbowała ukryć, jak bardzo czuje się zraniona. Nie chodziło o to, że Richard ją odrzucił, raczej o to, że odrzucił wszystko, co oferowała mu bezsenność. Dokonania. Ambicję. Umysł.

Ale stopniowo nauczyła się go rozumieć. Dla Richarda ważne było nie tylko to, że Ada ze swymi nieśmiałymi uśmiechami, niewprawną mową i młodzieńczym dla niego podziwem była zupełnie inna niż Leisha. Najważniejsze było to, jak bardzo różniła się od Jennifer Sharifi.

A Richard był chyba szczęśliwy. Zrobił to, czego nie zrobiła Leisha, i w ten sposób po swojemu pogodził się z przeszłością Bezsennych. A jeśli nawet wyglądał przy tym, jakby się poddał, to cóż innego mogła Leisha rzec na temat własnej drogi wyjścia — dychawicznej Fundacji imienia Susan Melling, do której w tym roku zgłosiło się ledwie dziesięciu chętnych? Czy jest jakaś różnica?

— Widzę cię, Leisho — powiedziała Ada po angielsku. — Widzę cię z radością.

— I ja cię widzę z radością — odpowiedziała ciepło Leisha. Dla Ady taka przemowa była szczytem intelektualnych możliwości.

— Widzę cię z radością, Mirami Mice.

Mirami, jak wyjaśnił kiedyś Richard, oznaczało najwyższy respekt wobec szczególnie szanowanej starszej osoby. Ada uparcie — nieśmiało i mile, niemniej uparcie — nie chciała przyjąć do wiadomości, że Alice i Leisha są bliźniaczkami.

— Ja też widzę cię z radością, skarbie — odpowiedziała Alice. — Pamiętasz Dana?

— Cześć — rzucił uśmiechnięty Dan.

Ada odpowiedziała mu lekkim uśmiechem, a potem odwróciła wzrok, jak przystoi mężatce wobec samotnego mężczyzny. Richard odpowiedział mu tak kordialnym „Cześć, Dan!”, że Leisha aż zamrugała ze zdziwienia. Zwykle kiedy się do niego zwracał, oczy ciemniały mu od skrywanego cierpienia. Leisha nie mogła tego zrozumieć: Dan był o całe pokolenie młodszy od jego utraconego syna, a poza tym był przecież Śpiącym.

Głos Alice drżał, co znaczyło, że zaczyna być zmęczona.

— Stella mówiła, że mamy troje gości…

Wtedy wkroczyła Stella, niosąc na rękach niemowlę.

— Och, Richardzie — westchnęła Leisha. — Richardzie…

— Nazywa się Sean. Po moim ojcu.

Dziecko wprost nieprawdopodobnie przypominało Richarda: niskie brwi, gęste, ciemne włosy, ciemne oczy. Jedynie skóra koloru kawy dowodziła, iż ma w sobie i geny Ady. Widać było wyraźnie, że w ogóle go nie modyfikowali. Leisha wzięła dziecko na ręce, sama niepewna własnych odczuć. Sean przypatrywał się jej z powagą. Serce Leishy zadrżało.

— Jest śliczny…

— Daj mi go na chwilę — zawołała chciwie Alice, więc Leisha oddała jej dziecko. Cieszyła się ze względu na Richarda, który zawsze pragnął rodziny, jakiejś zacisznej zatoki, bliskiej, intymnej wspólnoty… Dwa lata temu Leisha poddała się medycznym testom, które potwierdziły, że jej komórki jajowe są już obumarłe. Gamety — jak ostrzegała Susan dziesiątki lat temu — się nie regenerują.

Kevin Baker, jedyny wybitny Bezsenny, który pozostał w Stanach, miał ze swoją młodą Bezsenną żoną czwórkę dzieci.

Jennifer Sharifi — Leisha sprawdziła w rejestrach urodzeń — miała dwoje dzieci i czworo wnucząt.

Alice wprawdzie utraciła Moirę, która wyemigrowała na Marsa, ale miała jeszcze Jordana i troje wnuków.

Dziecko przechodziło z rąk do rąk. Stella wyszła i wróciła po chwili z ciastkami i kawą. Alice, zmęczona, kazała się odwieźć do swego pokoju na krótką drzemkę. Jordan przyszedł z poletka, na którym hodował eksperymentalnie genomodyfikowane słoneczniki. Richard opowiadał o swoich z Adą wędrówkach po rezerwacie dzikich zwierząt na Sztucznych Wyspach w pobliżu brzegów Afryki.

— Hej! — zawołał Dan tak szczególnym tonem, że wszyscy się obejrzeli. — Hej, to dziecko śpi!

Leisha znieruchomiała na swoim krześle. Potem wstała, podeszła do fotela Dana i zajrzała do koszyczka, który stał u jego stóp.

Sean leżał z piąstkami nad głową, pogrążony we śnie. Zamknięte powieki trzepotały. Leisha poczuła ucisk w żołądku. Richard tak bardzo nienawidził swojej własnej grupy, podobnych sobie ludzi, że kazał in vitro odwrócić gen na bezsenność. Teraz patrzył na nią.

— Nie, Leisho — powiedział cicho. — Nie zrobiłem tego. To naturalne.

— Naturalne?

— Tak. Po powrocie ze Sztucznych Wysp udaliśmy się do Instytutu Medycznego w Chicago. Szukaliśmy odpowiedzi na tę zagadkę samoistnej regresji. Ale nie ma tam nikogo, kto samodzielnie prowadziłby badania, są w stanie jedynie odtwarzać z książek stare odkrycia… Do cholery, ten kraj nie ma już genetyków z prawdziwego zdarzenia, z wyjątkiem agrobiznesu.

Zamilkł. I on, i Leisha wiedzieli, że to nieprawda. Jest jeszcze Azyl.

— Czy są w stanie przynajmniej określić — zaczęła ochrypłym głosem — czy to ma szeroki zakres, czy narasta… Jakieś parametry statystyczne?

— Wygląda na to, że zjawisko jest dość rzadkie. Ale wiadomo: jest tu tak niewielu Bezsennych, że nie ma żadnej podstawy do przeprowadzenia jakichkolwiek statystyk.

Znów zapadła cisza, ciężka od nie wypowiedzianych słów.

Tym razem przerwała ją Ada. Nie mogła wiele zrozumieć z rozmowy, jaka miała miejsce między Leisha a jej mężem, ale podniosła się wdzięcznie i podeszła bliżej Leishy. Pochyliła się i wzięła dziecko na ręce. Patrząc na nie czule, powiedziała:

— Widzę cię z radością, Sean. Widzę, jak śpisz. Po czym podniosła wzrok na Leishę i po raz pierwszy chyba spojrzała jej prosto w oczy.

19

JENNIFER, WILL, DWÓCH GENETYKÓW — DOKTORZY Toliveri i Blure — w towarzystwie kilku techników stali obserwując tworzenie miniaturowego świata.

Pięćset mil stąd w przestrzeni kosmicznej unosiła się plastykowa bańka. W czasie, gdy przez szyby okien sekcji do zadań specjalnych w Laboratoriach Sharifi przyglądał się jej zespół z Azylu, nadmuchiwana bańka uzyskała maksymalną objętość. W jej wnętrzu wyprężyło się tysiące plastykowych membran. Wnętrze to przypominało pszczeli plaster o cienkościennych tunelikach i komorach oraz licznych przegrodach — niektóre miały drobniutkie otworki, inne były porowate jak standardowe ziemskie materiały budowlane, a niektóre komory pozostawały otwarte. Żadna nie przekraczała dziesięciu centymetrów wysokości. Kiedy bańkę wypełniła już standardowa ziemska mieszanka atmosferyczna, holoprzekaźnik u sufitu laboratorium rozpostarł przed nimi przejrzysty, trójwymiarowy model bańki wraz z jej wewnętrznymi podziałami.

Z każdej z czterech komór na zewnątrz bańki wypuszczono po pięć myszy. Myszy, piszcząc przeraźliwie, zaczęły przeciskać się tunelami, których niewielkie rozmiary chroniły je przed nieważkością.

Na holomodelu za każdą z dwudziestu myszy podążał czarny punkcik. Na ekranie ściennym widoczne były odczyty z dwudziestu biometrów implantowanych każdej z myszy.

Przez trzy minuty myszy biegały na swobodzie. Potem z pojedynczego źródła w środku bańki wypuszczono genomodyfikowany organizm, odległe spokrewniony z wirusem, nad którego przygotowaniem Toliveri i Blure spędzili ostatnich siedem lat.

Jeden po drugim odczyty z biometrów załamywały się, a wzmocniony przez głośniki pisk nagle ucichał. Pierwsze trzy przestały nadawać w ciągu pierwszych trzech minut, następnych sześć w kilka minut po nich, w ciągu następnych dziesięciu minut jeszcze pięć. Ostatnie sześć nadawało jeszcze przez trzydzieści minut.

Doktor Blure wprowadził dane do programu ekstrapolacyjnego. Nachmurzył się. Był bardzo młody, nie miał więcej jak dwadzieścia pięć lat, a ponieważ był bardzo jasnym blondynem, broda, którą usilnie starał się zapuścić, przypominała raczej mięciutki puszek.

— Niedobrze. Przy takim tempie i parametrach choćby najmniejszej stacji orbitalnej może to potrwać nawet całą godzinę. A przy parametrach któregoś z żebraczych miast, przy bezwietrznej pogodzie, samo rozprzestrzenianie się może trwać nawet do pięciu godzin.

— Za wolno — oświadczył Will Sandaleros. — Nikogo to nie przekona.

— Nie — zgodził się Blure. — Ale jesteśmy już bliżej. — Zerknął ponownie na płaskie bioodczyty. — Wyobraźcie sobie ludzi, którzy naprawdę użyliby czegoś takiego.

— Żebracy by użyli — oznajmiła Jennifer. Nikt nie zaprzeczył.

* * *

Miri i Tony siedzieli w swojej pracowni w kopule naukowej cztery. Normalnie, kiedy dzieci pracowały nad swymi szkolnymi projektami, korzystały ze szkolnych laboratoriów, a nie z profesjonalnych.

Na stacji orbitalnej przestrzeń była zbyt cenna, żeby rozdawać ją każdemu bez wyjątku. Ale Miri i Tony nie byli zwykłymi dziećmi, a ich projekty nie były tylko szkolnymi wprawkami. Rada Azylu, laboratoria Sharifi i komisja do spraw edukacji odbyły walne zebranie, na którym rozpatrywano następujące punkty: czy neurologiczne eksperymenty Miri i usprawnienia systemów sieciowych opracowywane przez Tony’ego powinny być uznane za prace szkolne, prywatne przedsięwzięcia zastrzeżone patentem, czy też prace zlecone na rzecz Korporacji Azylu? Czy wszystkie potencjalne korzyści powinny przypadać rodzinie czy korporacji, czy może funduszowi powierniczemu założonemu dla Miri i Tony’ego, dopóki w świetle przepisów stanowych nie osiągną pełnoletności? Wszyscy zebrani uśmiechali się, a dyskusja przebiegała w dość pogodnym tonie — wszyscy byli zbyt dumni ze swych Superdzieci, żeby się o nie wykłócać. Zapadła decyzja, że owoce ich pracy są własnością Azylu, zaś dzieci otrzymają sześćdziesięcioprocentowy zysk z każdej zawartej dzięki nim transakcji handlowej, a także kredyt na edukację. Miri miała dwanaście lat, Tony jedenaście.

— Po…popatrz n-na to — odezwał się Tony. Miri nie odpowiadała przez czterdzieści pięć sekund, co oznaczało, że znajdowała się w nader istotnym punkcie w swej sznurowo-myślowej konstrukcji i że sznurek, który rozwinęły w niej słowa Tony’ego był gdzieś na obrzeżu. Tony czekał pogodnie. Zwykle bywał bardzo pogodny, a Miri bardzo rzadko widywała czarne sznury wśród myślowych budowli, jakie rzutował dla niej za pomocą swego holoprzekaźnika. Na tym właśnie polegała jego obecna praca: próbował naszkicować, w jaki sposób myślą Superdzieci. Zaczął od jednego zdania: „Żaden dorosły nie zyskuje automatycznie prawa do owoców pracy drugiego; słabość nie stanowi moralnej podstawy do roszczeń wobec silniejszych”. Potem spędził całe tygodnie na próbach wyłuskania od dwunastki Superbezsennych każdego sznura i powiązania, jakie wywoływało u nich to zdanie, zaś na koniec wprowadził to wszystko do programu, który sam napisał.

Praca szła bardzo powoli. Jonathan Markowitz i Ludie Calvin, najmłodsze Superdzieci w eksperymencie, szybko traciły cierpliwość do nieprzejrzystej, jąkającej powolności mowy i dwa razy wybiegły z hukiem z pokoju, w którym Tony tak uparcie męczył je w trakcie swoich sesji. Sznury Marka Meyera były tak dziwaczne, że program wcale nie chciał ich przyjąć, dopóki Tony nie przepisał na nowo całych sekcji kodowania. Nikos Demetrios współpracował chętnie, ale w samym środku sesji złapał nagle katar i musiał odbyć trzydniową kwarantannę, a po powrocie jego sznury do poszczególnych fraz tak się różniły od poprzednich, że Tony nie miał innego wyjścia, jak tylko wyrzucić wszystkie dane ze względu na zawarte w nich artystyczne retusze.

Ale wytrwał, wysiadując przy terminalu dłużej nawet niż ona, podrygując i mamrocząc. Teraz uśmiechnął się do niej.

— Chodź, z-zobacz!

Miri obeszła dookoła ich wspólne biurko i stanęła przy Tonym. Holograficzny trójwymiarowy obraz był niewidoczny z miejsca, gdzie siedziała. Kiedy w końcu udało jej się zobaczyć wstępne wyniki jego pracy, aż zachłysnęła się z zachwytu.

To był model jej własnych sznurów do bazowego zdania Tony’ego. Każdy koncept reprezentował malutki rysunek, jeśli był konkretem, lub słowo, jeśli był abstrakcją. Świetliste, różnokolorowe linie oznaczały pierwszo-, drugo- i trzeciorzędne powiązania. Nigdy w życiu nie widziała tak kompletnego obrazu tego, co działo się w jej umyśle.

— Ja…kie to p-piękne!

— T-twoje są p-piękne — odparł Tony. — Z-z-zwięzłe. E…leganckie.

— J-ja znam t-ten k-k-kształt! — zawołała Miri i zwróciła się do monitora bibliotecznego. — W-włączyć ter…terminal. O-otworzyć bi… bibliotekę. Ziemski b-bank d-danych. Ka…katedra w Ch-Chartres, Francja. O-okno Ró-różane. Obraz gra…graficzny.

Ekran zajaśniał skomplikowanym wzorem trzynastowiecznego witraża. Tony przyjrzał mu się krytycznym okiem matematyka.

— Nie… t-to nie…niezupełnie t-to samo.

— W o-ogólnym za…zarysie — sprzeciwiła się Miri, czując dokuczliwą falę dobrze znanej frustracji, która osłabiała spiralne sznury jej myśli. Między Różanym Oknem a modelem w komputerze Tony’ego istniał jakiś bardzo zasadniczy związek, być może nieoczywisty, niemniej istniał z całą pewnością i choć niewidoczny, był niezmiernie ważny. Tylko że jej myśli nie potrafiły tego wyrazić. Jak zawsze, czegoś brakowało w jej sznurach.

— Po…popatrz na J-Jonathana — powiedział Tony. Model myśli Miri zniknął, a zastąpił go model myśli Jonathana. Miri znów zaparło dech. Jak on może myśleć w ten sposób!

W przeciwieństwie do poprzedniego, ten model wcale nie był symetryczny — kształtem przypominał raczej rozlazłą amebę. Sznury rozbiegały się na wszystkie strony, niektóre kończyły się ni w pięć, ni w dziewięć, inne zaś zawracały w jakichś dziwacznych związkach, które wcale nie były dla Miri oczywiste. Jak się ma bitwa pod Gettysburgiem do stałej Hubble’a? Jonathan pewnie wie.

— J-jak dotąd u-udało mi się zro…zrobić t-tylko te d-dwa. Mój b-będzie nas…następny. Po-otem p-program nałoży je na s-siebie i po-oszuka j-jakichś reguł ko…komunikacyjnych. P-pewnego dnia, M-Miri, poza tym, że po-opchniemy do p-przodu rozwój t-technik ko… komunikacyjnych, b-będziemy mogli ze s-sobą pogadać p-przez ter…terminale, bez tej p-pieprzonej, jed…jednowymiarowej m-mowy!

Miri obrzuciła go pełnym miłości spojrzeniem. Jego praca to rzeczywisty wkład w rozwój ich społeczności. No cóż, może i jej praca kiedyś się przyda. Pracowała nad syntetycznymi neuroprzekaźnikami do ośrodków mowy w mózgu. Miała nadzieję, że pewnego dnia uda jej się — jak nie udało się nikomu przed nią — stworzyć taki neuroprzekaźnik, który nie wywoływałby skutków ubocznych, a powstrzymywał jąkanie. Wyciągnęła rękę i pogłaskała dużą głowę Tony’ego, podskakującą i kołyszącą się na ramionach.

Do pracowni wpadła bez pukania Joan Lucas.

— Miri! Tony! Otworzyli plac zabaw!

Miri natychmiast odpuściła sobie neuroprzekaźniki i techniki komunikacyjne. Otworzyli plac zabaw! Wszystkie dzieci — i te normalne, i te Super — czekały na to od tygodni. Złapała Tony’ego za rękę i popędziła za Joan. Na zewnątrz Joan, chyża i długonoga, szybko zostawiła ich z tyłu, ale żadne dziecko w Azylu nie potrzebowało pytać, gdzie jest nowy plac zabaw. Wystarczyło popatrzeć do góry.

W samym środku cylindrycznego świata, zakotwiczona za pomocą mocnych, cienkich kabli, nad osią stacji unosiła się nadmuchiwana plastykowa bańka. Ciążenie było tam tak nikłe, że niemal zbliżone do stanu nieważkości — w każdym razie wystarczająco małe jak na potrzeby dzieci. Miri i Tony wtłoczyli się wraz z innymi do windy, która powiozła ich w górę, włożyli rękawiczki i kapcie z syntetycznego welwetu i wrzasnęli z uciechy, wpadając do wnętrza wielkiej bańki. Wypełniały je półprzejrzyste, różowe poprzeczki, bardzo elastyczne, matowe budki, w których można się było schować, tunele i tuneliki, które kończyły się znienacka w powietrzu. A wszystko upstrzone było miękkimi nadmuchiwanymi uchwytami i synwelwetowymi pasami. Miri rzuciła się głową do przodu, przeleciała na drugą stronę, odbiła się od ściany i poleciała z powrotem, po drodze wpadając na Joan. Dziewczęta zachichotały, potem spłynęły powoli w dół, trzymając się siebie, i zapiszczały, kiedy Tony i jakiś nieznany im chłopiec przemknęli tuż nad ich głowami.

Sznury w umyśle Miri przepływały od teorii chaosu do obrazów mitycznych, aniołów, lotni i Ikara, do Orville’a Wrighta i astronautów z Merkurego, do ssaków przeponowych, do prędkości ucieczki i współczynnika mięśniowo-wagowo-siłowego. Do zachwytu.

— Wejdź tu — zawołała Joan przekrzykując hałas. — Muszę ci powiedzieć jeden sekret!

Złapała Miri i wepchnęła ją do półprzejrzystej, wiszącej skrzyni, a później sama wcisnęła się za nią. Wewnątrz hałas wydawał się nieznacznie słabszy.

— Miri, nigdy byś nie zgadła: moja mama jest w ciąży!

— T-to wspa…wspaniale! — odparła Miri. Komórki jajowe matki Joan należały do typu r-14, a więc były trudne do zapłodnienia nawet in vitro. Joan miała trzynaście lat. Miri wiedziała, że pragnęła mieć maleńkiego braciszka albo siostrzyczkę z taką samą intensywnością, z jaką Tony pragnął aparatury Litova-Halla. — T-tak się cie-cieszę!

Joan uściskała ją serdecznie.

— Jesteś moją najlepszą przyjaciółką, Miri! — krzyknęła i niespodziewanie wyskoczyła na zewnątrz. — Łap mnie!

Naturalnie, Miri nigdy by się to nie udało. Była zbyt niezgrabna w porównaniu z Joan. Ale nie to się liczyło. Śmignęła za Joan, wrzeszcząc jak cała reszta dzieci, dla samej tylko przyjemności czynienia hałasu, a pod nią przetaczał się świat poznaczony hydropolami, kopułami i parkami, jak sznury myśli.

W następny wtorek po otwarciu placu zabaw wypadał Dzień Pamięci. Miri ubrała się elegancko — w czarne szorty i tunikę. Czuła w głowie poważne kształty swych sznurów; jej myśli obracały się jak ścisłe, lekko spłaszczone owale, tak ciemne jak odzienie wszystkich dookoła. Święta religijne w Azylu obchodzone były różnie u różnych rodzin: niektóre świętowały Boże Narodzenie, inne Ramadan, Wielkanoc, Jom Kippur lub Divali, a niektóre nie obchodziły żadnych świąt. Dwa święta, które wszyscy obchodzili wspólnie, to były Czwarty Lipca i Dzień Pamięci, piętnasty kwietnia.

Wokół centralnej platformy zebrał się cały tłum. Park poszerzono, pokrywając okoliczne pola, pełne superwydajnych roślin, tymczasową konstrukcją z rozpylanego plastyku, wystarczająco mocną i obszerną, by udźwignęła i pomieściła wszystkich mieszkańców Azylu. Tych kilka osób, które nie mogły opuścić swych stanowisk pracy lub były akurat chore, oglądało uroczystości na ekranach sieci komunikacyjnej. Nad zgromadzonym tłumem unosiła się specjalna tymczasowa platforma dla mówców.

Ludzie w większości stali całymi rodzinami. Jednak Miri i Tony przyłączyli się do innych Superdzieci, tych starszych; zbite w kupkę stały teraz wszystkie w cieniu kopuły zasilania. Superdzieci czuły się szczęśliwsze we własnym gronie, z dala od tłumu Normalnych, którym nie mogły dorównać pod względem fizycznym. Miri nie sądziła, żeby jej matka choć rozejrzała się za nią lub Tonym albo Ali. Hermione miała nowe dziecko, któremu poświęciła się całkowicie. Nikt nie wyjaśnił Miri, dlaczego to dziecko, tak jak mała Rebecca, było Normalnym. A Miri nie pytała. Gdzie się podziewa Joan? Miri kręciła się na wszystkie strony, ale nigdzie nie udało się jej wypatrzeć rodziny Lucasów.

Jennifer Sharifi, przyodziana w czarną abaję, wstąpiła na platformę. Serce Miri rosło z dumy. Babcia była piękna, piękniejsza nawet niż mama i ciocia Najla. Była taka piękna jak Joan. A na twarzy miała ten niezmienny wyraz, który zawsze wzbudzał u Miri sznury i powiązania mówiące o ludzkiej inteligencji i woli. Nie było drugiej takiej jak babcia.

— Obywatele Azylu — zaczęła Jennifer. Jej głos, wzmocniony przez aparaturę, niósł się do każdego zakątka stacji, choć nie mówiła wcale głośniej niż zwykle. — Zwracam się do was w ten sposób dlatego, że choć rząd Stanów Zjednoczonych zwie nas obywatelami tego kraju, my wiemy swoje. Wiemy, że żaden rząd, który powstał bez przyzwolenia rządzonych, nie może rościć sobie wobec nich żadnych praw. Wiemy, że rząd, który nie jest w stanie uznać rzeczywistości, w której ludzie nie zostali stworzeni równymi, nie ma tyle bystrości, by mógł rościć sobie do nas jakieś prawa. Wiemy, że żaden rząd, który uznaje zasadę, że żebracy mają prawo do korzystania z produktów pracy innych ludzi, nie jest na tyle moralny, by mógł sobie rościć do nas jakieś prawa. W tym dniu, Dniu Pamięci, uznajemy, że Azyl ma prawo do własnego rządu, własnego pojmowania rzeczywistości i do owoców własnej pracy. Do tych trzech rzeczy mamy prawo, ale nie zdołaliśmy go jeszcze wyegzekwować. Nie jesteśmy wolni. Na razie nie przysługuje nam „własne miejsce, odrębne i równe rangą, miejsce, do którego prawo dają nam prawa natury oraz sam Bóg”. Mamy swój Azyl, dzięki przezorności naszego Bezsennego, Anthony’ego Indivino, ale nie mamy jeszcze wolności.

— N-na ra-razie — mruknął ponuro Tony. Miri ścisnęła go za rękę i stanęła na palcach, przepatrując tłum w poszukiwaniu Joan.

— A mimo to stworzyliśmy dla siebie tyle wolności, ile było nam dane stworzyć — ciągnęła Jennifer. — Wbrew własnej woli przypisani pod jurysdykcję stanu Nowy Jork, w ciągu trzydziestu dwóch lat ani razu nie wnieśliśmy sprawy ani też nie zostaliśmy pozwani przed tamtejszy sąd. Ustanowiliśmy własną jurysdykcję, nieznaną żebrakom z dołu, i według niej wymierzaliśmy sobie sprawiedliwość. Wbrew własnej woli przypisani do licencyjnych regulacji prawnych dla naszych brokerów, lekarzy, prawników, a nawet nauczycieli dla naszych własnych dzieci, stosowaliśmy się do wszystkich uregulowań. Robiliśmy to, mimo że oznacza to konieczność czasowego zamieszkiwania wśród żebraków. Zobowiązani do wpisywania się w ich nic nie znaczące statystyki, które klasyfikują nas na równi z żebrakami, zliczyliśmy się, zmierzyliśmy i poddaliśmy się ich testom, zlekceważywszy później wyniki jako bezsensowną papkę.

Miri udało się wypatrzyć Joan. Przepychała się przez tłum, bez skrupułów rozpychając ludzi łokciami, a Miri poczuła się zaszokowana widząc, że Joan nie przebrała się na czarno w Dniu Pamięci. Miała na sobie kusą zgniłozieloną bluzeczkę i szorty. Ukryta w cieniu kopuły zasilania Miri podniosła rękę tak wysoko, jak tylko się dało i jęła wymachiwać nią gorączkowo.

— Lecz jest jeden wymóg, którego nie możemy ot tak zlekceważyć — mówiła Jennifer. — Żebracy nie pracują, by zarobić na własne utrzymanie. Warcząc czekają, aż ich w tym wyręczą lepsi od nich. Aby utrzymać miliony bezproduktywnych Amatorów Życia Azyl — jako całość i jako zbiorowość — jest siłą pozbawiany sześćdziesięciu czterech koma osiem procent swojej rocznej produkcji za pomocą legalnego złodziejstwa: podatków federalnych i stanowych. Nie możemy z nimi walczyć, nie narażając przy tym samego Azylu. Nie możemy się opierać. Jedyne, co nam pozostało, to pamiętać, co ten fakt oznacza — pod względem moralnym, politycznym, historycznym oraz w sensie praktycznym. Tak więc każdego roku, piętnastego dnia kwietnia, kiedy odbierają nam nasze środki utrzymania, nie dając nic w zamian — pamiętamy.

Ładna twarz Joan była napuchnięta i poznaczona smugami; Joan płakała! Miri nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widziała łzy u kogoś w wieku Joan. Małe dzieci płakały, kiedy się przewróciły albo kiedy nie radziły sobie przy terminalu, albo kiedy kłóciły się o zabawki. Ale Joan miała przecież trzynaście lat. Kiedy przepychała się przez tłum, dorośli na widok jej twarzy zagadywali ją łagodnie. Joan nie zwracała na nich uwagi, przepychając się uparcie w stronę Miri.

— Pamiętamy nienawiść — nienawiść, jaką okazywano Bezsennym na Ziemi. Pamiętamy…

— Chodź ze mną! — rzuciła gwałtownie Joan do Miri. Złapała ją za rękę i niemalże wlokła wokół kopuły zasilania, dopóki kolista czarna powierzchnia nie zakryła całkiem widoku Jennifer. Jednak głos Jennifer nadal do nich docierał, tak jasno i wyraźnie, jakby stała tuż obok roztrzęsionej Joan. W głowie Miri eksplodowały sznury myśli. Nigdy przedtem nie widziała, żeby jakiś Normalny się tak trząsł.

— Ty wiesz, co oni zrobili? Wiesz, Miri?!

— K-kto?! C-co?!

— Zabili to dziecko!

Miri na chwilę ogarnęła ciemność. Poczuła, jak słabną jej kolana i osuwa się na ziemię.

— Żeb…żebracy? J-jak? — Matka Joan dopiero od kilku tygodni jest w ciąży i nie wyjeżdżała z Azylu, czy to znaczy, że żebracy są tutaj?!

— Nie żadni żebracy! Rada Azylu! Z twoją wspaniałą babcią na czele!

Sznury spruły się, splątały. Miri rozpaczliwie starała się utrzymać ich końce. Jej system nerwowy, i tak już podkręcony do granic biochemicznej histerii, zaczął z wolna prześlizgiwać się na drugą jej stronę. Miri przymknęła oczy i kilka razy odetchnęła głęboko, dopóki nie odzyskała równowagi.

— C-co się wła…właściwie stało, J-Joan?

Spokój Miri, choć tak kruchy, wyraźnie koił wzburzenie Joan. Osunęła się na trawę obok Miri i oplotła ramionami kolana. Na lewej łydce miała nie w pełni zregenerowane zadrapanie.

— Mama wezwała mnie do siebie akurat kiedy miałam się przebrać na Dzień Pamięci. Płakała. No i leżała na leżance, na której zwykle kocha się z tatą.

Miri pokiwała głową; sznury oplatały się wokół problemu, dlaczego Bezsenny mógłby leżeć, jeśli się nie kocha lub nie jest ranny.

— Powiedziała mi, że Rada podjęła decyzję, aby usunąć dziecko. Pomyślałam, że to dziwne. Przecież jeśli przedpłodowe testy DNA wykazują poważne uszkodzenia, zwykle rodzice sami decydują się na aborcję. Co Rada może mieć tu do gadania?

— I c-co ma d-do ga-gadania?

— Zapytałam, jakie upośledzenie wykryli w DNA. Mama powiedziała, że żadnego.

Dookoła nich rozbrzmiewał głos Jennifer.

— … zakładając, że ponieważ są słabsi, automatycznie mają prawo do owoców pracy silniejszych od siebie…

— Zapytałam mamę, dlaczego Rada nakazała aborcję, skoro dziecko jest normalne. Powiedziała, że to nie był rozkaz, ale mocne zalecenie, a ona i tatuś mają zamiar się podporządkować. Powiedziała, że analiza genów wykazała, że dziecko jest… było…

Nie potrafiła dokończyć. Miri otoczyła przyjaciółkę ramieniem.

— … było Śpiącym.

Miri cofnęła rękę. W następnej sekundzie gorzko tego pożałowała, ale było już za późno. Joan podnosiła się niezgrabnie.

— Ty też uważasz, że mama powinna je usunąć!

Czy rzeczywiście? Miri nie była pewna. W głowie wirowały jej sznury: regresja genów, zapisy cech redundantnych w DNA, dzieci wirujące na placu zabaw, przedszkole, pracownia, produktywność… Żebracy. Mięciutkie niemowlę w ramionach mamy Joan. Przypomniała sobie Tony’ego w ramionach własnej matki, babcię, która trzymała ją wysoko i pokazywała gwiazdy…

Głos Jennifer nadpłynął głośniejszą falą.

— A nade wszystko pamiętamy, że moralność powinna być definiowana przez tych, którzy wnoszą coś do życia społecznego, a nie przez tych, którzy ssą z niego jak pijawki…

— Mirando Sharifi, nigdy już nie będziesz moją przyjaciółką! — krzyknęła Joan i puściła się biegiem, a jej długie nogi połyskiwały pod zielonymi szortami, których nie powinna mieć na sobie w Dniu Pamięci.

— P-poczekaj! — zawołała Miri. — P-poczekaj! M-myślę, że Rada n-nie ma ra-racji!

Ale Joan nie poczekała. A Miri w żadnym razie nie zdołałaby jej dogonić.

Powoli, niezgrabnie dźwignęła się z ziemi i poszła do pracowni w kopule naukowej numer cztery. Oba terminale — i jej, i Tony’ego — były włączone, programy pracowały. Miri wyłączyła je, a potem jednym ruchem ramienia zmiotła z biurka wszystkie wydruki.

— N-niech t-to szlag!

To nie wystarczyło, musi być więcej takich słów, musi być jakiś sposób na ból. Jej sznury tu nie wystarczą. Kolejny raz poczuła dotkliwie, jak bardzo są niekompletne — jak równanie bez brakującego kawałka, o którym wiadomo, że go brakuje, choć nigdy przedtem się go nie widziało na oczy; wie się, bo ma się dziurę w samym środku głównej myśli. W Miri też była taka dziura, a w jej środku wirowało śpiące niemowlę, śpiący braciszek Joan, który jutro o tej porze przestanie istnieć. Tak jak nie istnieje ów brakujący kawałek myślowego równania, którego nigdy nie ma tam, gdzie powinien być. A teraz Joan jej nienawidzi.

Miri skuliła się pod biurkiem i łkała rozpaczliwie.

Jennifer znalazła ją tam dwie godziny później, kiedy przebrzmiały już przemowy z okazji Dnia Pamięci i kiedy potężna część kredytu, równoważnego z produktem ich pracy, została już przesłana na Ziemię, na rzecz rządu, który nie dawał im nic w zamian. Miri usłyszała, jak babka zawahała się w drzwiach, a potem pewnym krokiem ruszyła przez pokój, jakby z góry wiedziała, gdzie jest Miri.

— Mirando, wyjdź stamtąd.

— N-nie.

— Joan powiedziała ci, że jej matka nosi śpiący zarodek, który musi zostać usunięty.

— Wca…wcale nie m-musi. Dziecko m-mogłoby żyć. J-jest no… normalne pod k-każdym innym wz-względem. A oni chcą j-je mieć!

— To rodzice podejmują decyzję, Miri. Nikt inny nie może zrobić tego za nich.

— T-to dlaczego J-joan i j jej mama p-płaczą?

— Dlatego, że czasem to, co konieczne, jest także trudne. I dlatego, że żadna z nich nie nauczyła się przyjmować życiowych konieczności bez pogarszania sytuacji niewczesnym żalem. To dobra życiowa lekcja, Miri. Żal jest bezproduktywny. Tak jak poczucie winy i smutek, choć czułam i jedno, i drugie przy każdym z pięciu Śpiących płodów, jakie mieliśmy w Azylu.

— P-pięciu?!

— Jak dotąd. Pięć w ciągu trzydziestu jeden lat. I każda para rodziców podjęła taką samą decyzję, jaką muszą teraz podjąć rodzice Joan, bo każda para rozumiała, że to twarda konieczność. Śpiące dziecko to żebrak, a silni i produktywni nie przyjmują do wiadomości pasożytniczych roszczeń żebraków. Miłosierdzie — proszę bardzo, lecz tylko jako indywidualna sprawa jednostki. Ale roszczenia, jak gdyby słabość miała moralną przewagę nad siłą, była od niej lepsza — co to, to nie. Czegoś takiego nie przyjmujemy nawet do wiadomości.

— T-to Śpiące dziecko m-mogłoby być pro…produktywne! Pod k-każdym innym wz-względem było zu…zupełnie n-normalne!

Jennifer przysiadła wdzięcznie na krześle przy biurku.

— Owszem, przez pierwszą część życia. Ale produktywność to rzecz bardzo względna. Śpiący może być produktywny przez co najwyżej pięćdziesiąt lat, poczynając, powiedzmy, od dwudziestego roku życia. Ale w przeciwieństwie do nas, ich ciała po upływie tego czasu słabną, zużywają się i padają ofiarą różnych dolegliwości. A mimo to mogą żyć jeszcze przez jakieś trzydzieści lat, stanowiąc ciężar dla społeczności i źródło wstydu dla siebie samych, bo to przecież wstyd nie pracować, kiedy robią to inni. Nawet gdyby ten Śpiący był na tyle przedsiębiorczy, że zebrałby dość kredytu, aby wystarczyło mu na stare lata i mógłby zakupić roboty, które by się nim zajęły, skończyłby w izolacji, niezdolny do uczestnictwa w codziennym życiu Azylu, degenerując się. Umierając. Czy kochający rodzice mogliby życzyć sobie takiego losu dla własnego dziecka? Czy jakakolwiek społeczność mogłaby sobie pozwolić na utrzymanie wielu takich ludzi, nie czując przy tym duchowego ciężaru? Kilku — owszem. Ale Śpiący, który wychowałby się wśród nas, będzie tu nie tylko outsiderem — nieprzytomny i umysłowo martwy przez osiem godzin, podczas których życie społeczności toczy się normalnym trybem — będzie dźwigał także potężny ciężar świadomości, że któregoś dnia może spotkać go zawał, dopaść nowotwór lub któraś z innych niezliczonych chorób, jakie trapią żebraków. Świadomości, że pewnego dnia sam stanie się ciężarem. Jak mężczyzna albo kobieta z zasadami mogliby tak żyć? Wiesz, co musieliby zrobić?

Miri wiedziała. Ale nic nie odpowiedziała.

— Musieliby popełnić samobójstwo. Potworność — narzucić taki los dziecku, które się kocha!

Miri wypełzła spod biurka.

— Ależ b-babciu… Wszyscy mu…musimy kiedyś u-umrzeć. N-na-wet ty.

— Oczywiście — odparła Jennifer opanowanym tonem. — Ale kiedy to nastąpi, moja śmierć będzie końcem długiego i produktywnego życia. Umrę jako pełnoprawny członek naszej społeczności. I nie chciałabym, żeby moje dzieci lub wnuki spotkało coś gorszego. Nie zgodziłabym się, żeby spotkało ich coś gorszego. Podobnie matka Joan.

Miri rozważyła to sobie starannie. W jej głowie zawiązywały się skomplikowane sieci myśli. W końcu z bólem pokiwała głową.

A Jennifer oświadczyła tak, jakby nie odniosła właśnie zwycięstwa:

— Myślę, że jesteś już dość dorosła, by móc oglądać przekazy z Ziemi. Ustanowiliśmy limit czternastu lat, bo uważaliśmy, że najpierw należy uformować was należycie, wpoić wam — tobie i innym dzieciom — nasze zasady, zanim wam pokażemy, w jaki sposób narusza się je na Ziemi. Może się pomyliliśmy, szczególnie jeśli chodzi o was, Superdzieci. Ciągle jeszcze nie wiemy, jak do was podchodzić, skarbie. Ale być może byłoby lepiej, gdybyś sama zobaczyła, jakie to pasożytnicze i marnotrawne życie preferują żebracy; teraz nazywają siebie Amatorami Życia.

Miri czuła dziwną niechęć do oglądania przekazów z Ziemi — niechęć, której z całą pewnością aż do dziś nie odczuwała. Niemniej jeszcze raz kiwnęła głową. Babcia pachniała perfumowanym mydłem i czystością. Jej długie włosy, zebrane w węzeł, lśniły jak czarne szkło. Miri nieśmiało położyła dłoń na kolanie Jennifer.

— I jeszcze jedna rzecz, kochanie — dorzuciła Jennifer. — Dwanaście lat to za dużo jak na łzy, szczególnie jeśli w grę wchodzi twarda życiowa konieczność. Już sama konieczność przetrwania wymaga od nas tak wiele, że nie ma tu miejsca na płacz. Zapamiętaj to sobie.

— Za…zapamiętam — odparła Miri.

Nazajutrz zobaczyła, jak Joan idzie z kopuły swoich rodziców w stronę parku. Miri zawołała na nią, ale Joan nie przystanęła ani nie odwróciła głowy. Po chwili Miri zadarła dumnie podbródek i pomaszerowała w inną stronę.

20

PIĘCIU MŁODYCH MĘŻCZYZN PODPEŁZŁO DO DRUCIANEJ siatki ogrodzenia, starając się trzymać w cieniu nie przyciętych drzew i krzewów i porzuconej, zapadniętej w sobie ławki, słowem: pośród czegoś, co niegdyś mogło być parkiem. Księżyc na wschodzie wędrował wysoko, pokrywając ogrodzenie płaszczem srebra. Oka siatki były spore, a spleciono ją z cienkiego i niezbyt mocnego drutu. Najpewniej służyła tylko jako swego rodzaju wizualny wyznacznik, prawdziwą zaś gwarancją bezpieczeństwa było pole Y. Jeśli tak, to mglisty blask pola był nie do wypatrzenia w księżycowej poświacie i trudno było oszacować jego wysokość.

— Rzucajcie wysoko — szepnął Dan ze swego fotela do chłopaka, który znalazł się najbliżej niego. Cała piątka odziana była w czarne, plastykowe ubrania i czarne buciory. Dan pamiętał imiona tylko trzech spośród nich. Poznał wszystkich tego zaledwie popołudnia w barze, wkrótce po tym, jak przypałętał się do tego miasta. Podejrzewał, że są młodsi od niego, dziewiętnastolatka, ale to bez znaczenia. Mieli kredyty z opieki społecznej na alkohol i prochy, więc dlaczego miałby się przejmować, ile mają lat? Dlaczego w ogóle czymkolwiek miałby się przejmować?

— Teraz! — krzyknął któryś.

Ruszyli pędem przed siebie. Wózek Dana zaplątał się w kępkę twardego, nie ścinanego zielska, a on sam poleciał głową do przodu. Pasy utrzymały go na miejscu, a wózek po chwili wyplątał się i ruszył dalej, lecz inni dotarli do pola Y przed nim. Cisnęli swe prowizoryczne bomby, zrobione z benzyny, którą zrabowali z opuszczonej staromodnej farmy. Nikt z wyjątkiem Dana nie wiedział, co to takiego, tak jak nikt nie słyszał nigdy o koktajlu Mołotowa. W całym towarzystwie on jeden potrafił czytać.

— Cholera! — wrzasnął najmłodszy. Jego bomba uderzyła chyba w sam czubek pola energetycznego, eksplodowała i obsypała suchą trawę deszczem płonącego plastyku. Podobnie stało się z dwoma pozostałymi bombami, a czwarty chłopiec upuścił swoją i zaczął uciekać z krzykiem. Jego koszula zajęła się od płonącego odłamka.

Dan zbliżył się do ogrodzenia i rzucił. Jego potężnie umięśnione ramię — wynik nieustannych ćwiczeń — posłało bombę wysoko ponad ogrodzeniem. Po obu stronach pola płonęła sucha trawa.

— Karl dostał! — wrzeszczał ktoś. Trzej pozostali chłopcy popędzili do swoich skuterów. Jeden z nich powalił Karla na ziemię i tarzał go w trawie. Dań siedział nieruchomo w swym wózku, patrzył w ogień i słuchał dzwonka alarmowego, głośniejszego nawet niż krzyk poparzonego chłopca.

* * *

— Ktoś przyszedł cię wydostać, popierdoleńcu — obwieścił zastępca szeryfa i z hukiem otworzył drzwi aresztu.

Dan, siedzący na kamiennej pryczy, uniósł butnie wzrok, lecz wyraz jego twarzy zmienił się natychmiast, kiedy tylko dostrzegł, kim jest jego zbawca.

— To ty?! Po kiego?!

— Spodziewaliśmy się Leishy? — rzucił Erik Bevington-Watrous. — To źle się spodziewaliśmy. Tym razem masz mnie.

— Znudziło jej się wyciąganie mnie z mamra?

— Nawet jeśli tak nie jest, to powinno tak być — odparował Erik.

Dan przyglądał mu się uważnie, próbując dostosować się do tej oziębłej pogardy, jaką okazywał mu Erik. Miał na sobie czarne bawełniane spodnie, bluzę z marszczonego materiału i czarny płaszcz — odzienie konserwatywne, lecz zarazem modne. Miał argentyńskie buty ze skóry, elegancko przystrzyżone włosy i lśniącą zdrowiem cerę. Wyglądał jak przystojny młody Wół, przyzwyczajony do rządzenia, podczas gdy on sam — wiedział o tym doskonale — wyglądał jak Amator Życia, który stoczył się tak nisko, że niewiele ma z tego życia uciechy. W końcu przecież nim był. Wykraczając poza własne pole widzenia, co ostatnio stało się jego ulubionym sposobem oglądania rzeczywistości, ujrzał Erika i siebie jako gładki, chłodny, jajowaty kształt unoszący się wokół zniekształconej i poszarpanej, postrzępionej piramidy.

Ale w końcu, kto właściwie go tak zniekształcił? Kto sprawił, że jest kaleką? Czyja pieprzona wspaniałomyślność pokazała mu dobitnie, jak sam był bezwartościowy przy wszystkich tych popierdolonych Wołach?

— A jeśli nie mam ochoty stąd wychodzić?

— No to sobie tu gnij — odparł Erik. — Mnie osobiście to nie rusza.

— Dlaczego niby miałoby cię ruszać? Ciebie w tym twoim prezesowskim garniturku, z tą całą twoją bezsenną wyższością i z wszystkimi pieniędzmi twojej ciotuni?

Erika nie ruszały także jego szyderstwa.

— Teraz to moje pieniądze. Zarabiam na siebie. W przeciwieństwie do ciebie, Arlen.

— Niektórym z nas przychodzi to trochę trudniej.

— Och tak, więc powinniśmy się nad tobą użalić. Biedny Dan. Biedny, śmierdzący i kaleki drobny kryminalista Dan — rzucił Erik tak beznamiętnym i dorosłym tonem, że Dan aż zamrugał ze zdumienia. Erik był zaledwie dwa lata starszy od niego, a przecież nawet Leisha nie potrafiła wtłoczyć w głos tyle obojętności.

Gdyby potrafiła, czy któryś z nich znajdowałby się teraz w tej celi?

Ta myśl przepełzła mu przez głowę jak włochaty robak, pozostawiając śliski ślad, który błyszczał nawet w ciemnościach.

— Strażnik! — zawołał Erik. — Wychodzimy.

Nikt nie odpowiedział. Nikt nie wspomniał nawet o zarzutach, adwokatach, pieniądzach na kaucję — o całym tym systemie prawnym, który miał funkcjonować w oparciu o zasadę równości wobec prawa wszystkich cholernych zasrańców w tym kraju.

Dan dowlókł się na łokciach do swojego fotela, który postawiono tuż przy kratach. Nikt mu nie pomógł na nim usiąść. Pojechał za Erikiem — dlaczego by nie? A cóż to ma do cholery za znaczenie, czy się jest w więzieniu czy na wolności, czy się gnije na tym zadupiu czy gdziekolwiek indziej?

— Gdybyś naprawdę tak uważał, zostałbyś tutaj — rzucił przez ramię Erik, nawet nie zwalniając, a Dan kolejny raz odczuł to samo: byli po prostu bystrzejsi. Wiedzieli. Cholerni Bezsenni.

Czekał na nich samochód. Dan skierował swój wózek w inną stronę, ale zanim zdążył ruszyć, Erik błyskawicznie założył mu blokadę Y na tablicę rozdzielczą przy oparciu fotela.

— Ej, ty!

— Zamknij się.

Dan wymierzył cios, ale Erik był szybszy — trzasnął go w podbródek, nie na tyle silnie, żeby złamać szczękę, lecz wystarczająco, by do samych skroni posłać falę przeszywającego bólu. Kiedy ból nieco ustąpił, Dan był już skuty kajdankami.

Klął, przywołując na pamięć każde najgorsze świństwo, jakie usłyszał w ciągu osiemnastu miesięcy włóczęgi. Erik nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Dźwignął Dana z wózka i wrzucił go na tylne siedzenie samochodu, gdzie czekał już ochroniarz. Ten usadowił Dana pieczołowicie na siedzeniu, spojrzał mu głęboko w oczy i powiedział tylko:

— Ani mi się waż.

Erik wśliznął się za kierownicę. To była nowa moda wśród Wołów — woleli prowadzić sami. Dan zignorował ochroniarza i uniósł nad głową skute kajdankami ramiona, żeby trzasnąć Erika w kark. Ochroniarz błyskawicznie chwycił go za wzniesione ramiona i zrobił z nimi coś takiego, że Dan zasłabł, oślepiony bólem. Zaczął łkać.

Zabrali go do jakiegoś motelu dla Amatorów Życia, gdzie za kredyty z opieki społecznej wynajmowało się pokoje na imprezy z prochami lub seksem. Erik z ochroniarzem rozebrali go do naga i wrzucili do wielkiej, czteroosobowej wanny. Dan zanurzył się z głową. Opił się wody, zanim zdołał się wynurzyć. Żaden mu nie pomógł. Erik wlał do wanny pół butelki genomodyfikowanych wyżeraczy brudu. Ochroniarz rozebrał się także, wlazł do wanny i zabrał się do szorowania.

Potem były pasy na łóżku.

Związany, bezsilny bez swego wózka, Dan leżał przeklinając własne łzy, podczas gdy Erik zawisł nad nim groźnie, a ochroniarz poszedł się przejść.

— Nie mam pojęcia, dlaczego ona tak się tobą przejmuje, Arlen. Zaoferowano ci każdą możliwość i wiele troski, a ty za każdym razem nawaliłeś. Jesteś głupi, brak ci dyscypliny i mimo swoich dziewiętnastu lat nie masz nawet tyle przyzwoitości, żeby zapytać, co się dzieje z twoim kolegą, który zajął się ogniem przez twoją bezmyślną żądzę destrukcji. Jako ludzka istota jesteś kompletną klęską, nawet jak na standardy Amatorów Życia, ale zamierzam dać ci jeszcze jedną szansę. I zapamiętaj sobie dobrze: nic z tego, co ci się przytrafi, nie wyszło od Leishy. Ona nawet o tym nie wie. To mój prezent dla ciebie.

Dan plunął na niego, lecz ślina padła niedaleko, na kamienną podłogę. Erik nawet się nie skrzywił, tylko odwrócił się i wyszedł.

Zostawili go tam, związanego, na całą noc. Następnego ranka ochroniarz próbował karmił Dana łyżeczką jak niemowlę. Dan wypluł mu jedzenie prosto w twarz. Ochroniarz od niechcenia trzasnął go w szczękę, po czym spokojnie wywalił resztę śniadania do zsypu na śmieci. Rzucił Danowi czyste gatki i najtańsze z możliwych ubranie z przydziału: wiązane tasiemką spodnie i luźną koszulę z szarego, biorozkładalnego materiału. Dan z wysiłkiem naciągnął spodnie; bał się, że w przeciwnym razie wrzucą go do samochodu na golasa. Z powodu kajdanek nie mógł sobie poradzić z koszulą. Przycisnął ją kurczowo do piersi, kiedy ochroniarz wynosił go, bosego, na dwór.

Jechali cztery, może pięć godzin, zatrzymując się tylko jeden jedyny raz. Na krótko przedtem ochroniarz zawiązał Danowi oczy. Nasłuchiwał z uwagą, kiedy Erik wysiadł z samochodu, ale słyszał tylko jakieś niewyraźne mamrotanie w języku, który mógł, ale nie musiał być hiszpańskim. Po chwili samochód znów ruszył. W końcu ochroniarz zdjął mu chustkę z oczu — pustynny krajobraz nie uległ najmniejszej zmianie. Danowi pękał pęcherz, aż w końcu zmuszony był popuścić w spodnie.

Po raz drugi zatrzymali się przed niskim, rozległym i pozbawionym okien budynkiem, przypominającym hangar lotniczy. Dan nie miał pojęcia, w jakim mieście się znaleźli ani w jakim stanie. Przez cały ranek Erik nie odezwał się ani razu.

— Ja tam nie wejdę!

— Zdejmij mu najpierw te zaszczane portki, Pat — rzekł z wyraźnym obrzydzeniem Erik.

Ochroniarz złapał za końce nogawek i szarpnął. Dan próbował walczyć, lecz jego bezproduktywna młocka ustała z chwilą, gdy zauważył przechadzającą się od niechcenia ziemną kukułkę. Z dzioba zwisał jej na pół zjedzony wąż. Na zielonej skórze grzbietu pomarańczone litery układały się w słowo puta.

Znajdowali się w miejscu, gdzie nielegalnej inżynierii genetycznej nie trzeba nawet kryć przed glinami.

Wewnątrz budynku ciągnęły się nieskończenie długie szare korytarze, poblokowane polami energii Y. Przy każdym punkcie kontrolnym Erik podchodził do analizatora siatkówkowego i przepuszczano go bez jednego słowa. Cokolwiek miało teraz nastąpić, zostało zaaranżowane wcześniej.

Strach w środku Dana stał się szarą, rozprzestrzeniającą się, bezkształtną mazią, a jej bezkształtność powodowała jeszcze większy lęk.

Nareszcie jakiś pokój z białą, czystą kozetką. Na nią właśnie rzucił go Pat. Dan przeturlał się na drugą stronę i walnął o podłogę zupełnie na to nie przygotowany. Próbował powlec się, nagi, w stronę drzwi. Pat zgarnął go z ziemi bez żadnego wysiłku — podrasowane mięśnie — i wrzucił z powrotem na kozetkę, po czym przypiął pasami. Ktoś, kogo Dan nie mógł zobaczyć, dotknął jego głowy elektrodą.

Wrzasnął. Pokój stał się pomarańczowy, potem poczerwieniał od jasnych, gorejących punkcików, z których każdy palił żywym ogniem jego ciało. Ale to wszystko działo się tylko w jego myślach, dotąd nie dotknęło go nic prócz chłodnego metalu. Ale mieli zamiar, chcieli mu wypalić mózg…

— Dan — powiedział miękko Erik tuż przy jego uchu — posłuchaj mnie. To nie będzie elektroniczna lobotomia. To nowa technika genomodyfikacji. Zarażą ci mózg genomodyfikowanym wirusem, który uniemożliwi blokowanie przepływu obrazów z obrzeży do kory mózgowej. Obrzeża to starsza i prymitywniejsza część mózgu. Potem biowspomaganie będzie przystosowywać twoje fale mózgowe, dopóki kora mózgowa nie przyswoi sobie ścieżek, za pomocą których będzie mogła przetwarzać te obrazy w czynność theta. Rozumiesz?

Nie rozumiał. Strach zalał już resztkę jego umysłu, ta szara bulgocąca maź wystrzeliła ponad rozpalone do czerwoności oparzeliny, a potem ktoś krzyknął i zalała go fala wstydu, że to on sam. Potem maszynę włączono, a pokój zniknął.

Leżał na tej kozetce przez sześć dni. Z kroplówki sączyły się substancje odżywcze, cewnikiem odpływał mocz. Dan nie był świadom żadnego z tych procesów. Przez sześć dni subtelne elektrochemiczne ścieżki w jego mózgu wzmacniały się i poszerzały. Pozbawione chemicznych blokad obrazy wędrowały swobodnie z podświadomości, ze strefy pamięci rasowej, ze starszych, gadzich partii mózgu do nowszej, ukształtowanej przez zasady życia społecznego kory mózgowej, która zwykle otrzymywała je bez filtrów tylko poprzez sny oraz symbole i pewnie załamałaby się z wrzaskiem rozpaczy, gdyby nie solidna podstawa genomodyfikowanych leków, która trzymała ją w kupie.

Przycupnął na skale w blasku słońca. Miał szpony, kły, futro, pióra i łuski. Jego paszcza rozdzierała i szarpała coś skamlącego bezsilnie, krew ściekała mu po twarzy, po wydłużonym ryju, po rogowej koronie. Zapach krwi go podniecał, a w uszach szumiało rytmicznie: „To moje, moje, moje… „

Wzniósł się na tylnych łapach, potężnych jak dwie kolumny, i trzasnął odłamkiem skały w głowę tego drugiego. Jego ojciec, wijąc się w wymiocinach po ostatnim pijaństwie, wznosił do góry ręce złożone w błagalnym geście. Rąbnął kamieniem z całej sity. W rogu jaskini leżała skulona matka, z futrem błyszczącym od prochów, czekała na penis, już napęczniały…

Ścigali go wszyscy — Leisha i ojciec, i jeszcze jakieś wyjące stwory, które chciały przegryźć mu gardło, a on biegł, biegł przez drzewa, które nie chciały już stać nieruchomo, krzewy, które otwierały paszcze i próbowały go schwytać, przesadzał rzeki, które próbowały go wessać… A potem krajobraz przeszedł nagle w pustynną posiadłość i była tam Leisha, krzyczała do niego, że jest nieudacznikiem i że zasługuje na śmierć, bo nic nigdy nie potrafi zrobić jak trzeba, nie może nawet pozostawać na jawie jak prawdziwi ludzie. Złapał Leishę i rzucił nią o ziemię, a w tym momencie przyszło nań olśniewające poczucie wolności, tak niesamowite poczucie własnej potęgi, że zaśmiał się głośno, a potem oboje, on i Leisha, byli nadzy, ona związana, a on rozejrzał się po jej pracowni i rzekł chełpliwie: „ To wszystko moje, moje, moje…”

— On nie czuje bólu — powiedział lekarz. — To rzucanie się to nic innego jak wymuszona przez bombardowanie kory mózgowej reakcja mięśni. Coś jak marzenia senne.

— Marzenia senne — powtórzył Erik, wpatrzony w wijące się ciało Dana. — Marzenia senne…

Lekarz wzruszył ramionami, nie z obojętności, lecz z ogromnego napięcia. Tę eksperymentalną technikę psychiatryczną zastosowano dopiero czwarty raz. Poprzednich troje ludzi nie miało tak potężnych krewnych czy kim tam był ten cały Smithson dla Bevingtona-Watrousa. Lekarza wcale nie obchodziło, kim tamten był. Znajdowali się poza granicami Stanów Zjednoczonych, a w Meksyku prawo tyczące genomodyfikacji funkcjonowało na zasadzie wydawania bardzo drogich zezwoleń. Lekarz miał takie zezwolenie. Wprawdzie nie dotyczyło ono tego, czym się akurat zajmowali, ale z drugiej strony, któż mógłby mieć pozwolenie na coś podobnego? Jeszcze raz wzruszył ramionami.

— To już trwa trzeci dzień — odezwał się Erik. — Kiedy zakończy się ta… faza?

— Połączenie do pana Bevingtona-Watrousa. — Młoda meksykańska pielęgniarka była wyraźnie przestraszona. — Pani Leisha Camden.

Erik odwrócił się powoli.

— Jak nas znalazła?

— Nie wiem, proszę pana. Czy… czy podejdzie pan do terminalu?

— Nie.

Po minucie pielęgniarka była z powrotem.

— Proszę pana, pani Camden kazała przekazać, że jeśli pan z nią nie porozmawia, będzie tu za dwie godziny.

— Nie będę z nią rozmawiał — powtórzył z uporem Erik, lecz źrenice rozszerzyły mu się, przez co nagle wydał się o wiele młodszy. — Doktorze, co się stanie, jeżeli przerwiemy teraz zabieg?

— Nie wolno go teraz przerwać. Nie wiemy dokładnie, jak to… ale z całą pewnością konsekwencje dla psychiki będą nader poważne. Z całą pewnością.

Erik znów zapatrzył się na Dana.

Obrazy przeszły w kształty, lecz nie straciły swojej tożsamości — przeciwnie — zyskały ją. Kształty to były obrazy plus jeszcze coś. Kształty były samą esencją obrazów, należały i zarazem nie należały do Dana: były aniołami, demonami, bohaterami, lękami, pragnieniami, impulsami — jego osobistymi, a zarazem ogólnoludzkimi. Nie widział ich nikt prócz niego, nikt nigdy ich nie oglądał, lecz były jego własnym przekładem z uniwersaliów, był tego pewien. Nawet mimo dziwnych leków, mimo elektrod i tego przypominającego trans stanu, w jakim się znajdował, jakaś część jego świadomości o tym wiedziała… Rozpoznawała te obrazy i Dan miał głęboką pewność, że nigdy już ich nie zapomni i że jeszcze nie zakończył ich tworzenia.

— Wprowadzamy właśnie czynność theta — objaśnił lekarz. — Za pomocą elektroniki zmuszamy korę mózgową, by zaczęła wytwarzać fale charakterystyczne dla snu wolnofalowego.

Erik milczał.

— Jest oczywiste, panie Bevington-Watrous, że podpisał pan akt prawny, w którym zrzeka się pan wszelkich ewentualnych pretensji i roszczeń w sprawie wyniku leczenia pana Smithsona. Upewniał nas pan także, że w razie wystąpienia jakichś problemów z ekstradycją jest pan w stanie…

— Nie wszyscy Bezsenni są jednakowo silni, doktorze. Ja, na ten przykład, jestem wystarczająco silny, by załatwić sprawę ekstradycji, ale nie jestem tak potężny jak moja ciotka. I lepiej będzie, jeśli już teraz przyjmie pan to do wiadomości. Bo inaczej już ona się o to postara — i to względem nas obu.

To nie był sen. Obrazy maszerowały nieprzerwanie z obrzeży do otwartych partii jego umysłu, a on je widział, on je znał. Ale teraz i on wędrował między nimi — on, Dan, uprzywilejowany lunatycznym rozdwojeniem, uśpiony, a mimo to zdolny kontrolować własne mięśnie. Przesuwał się między kształtami, zmieniał je, przetwarzał i kształtował przez swój sen na jawie.

— EEG wykazuje czynność delta, bo pacjent jest teraz głęboko pogrążony w śnie wolnofalowym — mówił lekarz, nie bardzo wiadomo, do Erika czy do siebie samego. — Większość marzeń sennych odbywa się w fazie rem, lecz niektóre wyzwalają się tylko podczas snu wolnofalowego i to jest bardzo ważne. Nasze leczenie opiera się na ustaleniu, że ograniczona w trwaniu faza snu wolnofalowego wiąże się zwykle ze schizofrenią, aktami przemocy i generalnie złą regulacją faz snu. Przez wykuwanie sztucznych ścieżek między nieświadomymi impulsami a fazą snu wolnofalowego zmuszamy mózg, by przeciwstawiał się i powstrzymywał impulsy, które są powodem niewłaściwych zachowań. Teoria mówi, że w rezultacie otrzymujemy stan znacznie głębszego uspokojenia, któremu nie towarzyszy jednak ospałe otępienie, jakie jest wynikiem działania tradycyjnych środków antydepresyjnych. W istocie to dopiero jest prawdziwe uspokojenie, oparte na nowym połączeniu mózgowym między dwiema wojującymi… Panie Bevington-Watrous, nikt nie przedostanie się przez system ochronny w tym budynku.

— Kto go projektował?

— Kevin Baker. Oczywiście przez podstawionych pełnomocników. Erik tylko się uśmiechnął.

Dan oddychał równo i głęboko, miał zamknięte oczy, a jego potężny tors i pozbawione mięśni nogi leżały teraz zupełnie nieruchomo.

Był panem kosmosu. Wszystko, co się w nim znajdowało, przesuwało się teraz przez jego umysł, a on przekształcał je swoim snem na jawie, aż stawało się jego własnością. On, który dotąd nie miał nic i był nikim, teraz był panem wszystkiego.

Mgliście, przez sen, usłyszał pierwsze dźwięki dzwonka alarmowego.

* * *

Wytropienie ich zajęło jej bite cztery dni. A udało się tylko dlatego, że w końcu zadzwoniła do Kevina Bakera, żeby poprosić go o pomoc.

Wpatrując się to w podłączonego do jakichś aparatów Dana, to w Erika, ściskającego własny łokieć jak krnąbrny uczniak, Leisha myślała: „Teraz już nie możemy się cofnąć”. Myśl ta była wyraźna, chłodna i stanowcza, i nie obchodziło jej wcale, że przy tym zarazem teatralna i niejasna. Wnuk Alice stał nad Śpiącym, którego wykorzystał, jakby ten był laboratoryjnym szczurem albo defektywnym chromosomem, jakby sam należał do tych wszystkich nienawistników, którzy przez trzy czwarte wieku spoglądają na Bezsennych jak na nieudany eksperyment lub defekt natury. Jakby był Calvinem Hawkiem, Davem Hannawayem albo Adamem Walcottem. Albo Jennifer Sharifi.

Wnuk Alice. Bezsenny.

Dan leżał nagi. Kiedy sen przegonił z jego twarzy zwykły wyraz goryczy, nie wyglądał nawet na swoje dziewiętnaście lat. Przypominał tamto dziecko, które przybyło kiedyś do niej na pustynię, buńczuczne i pewne siebie. „Mam zamiar mieć któregoś dnia Azyl na własność”. Uwiędłe nogi nie pasowały zupełnie do umięśnionego, męskiego torsu. Na piersiach miał bliznę po nożu, na prawym ramieniu świeże oparzeliny, a na szczęce sińce. Leisha wiedziała, że całą odpowiedzialność za to wszystko ponosi ona i jej otoczenie. Lepiej było pozostawić go samemu sobie, wygonić go wtedy, dziewięć lat temu, a nie próbować zrobić z niego kogoś, kim nigdy nie mógłby zostać.

„Tatusiu, kiedy urosnę, to wynajdę jakiś sposób, żeby Alice też była kimś wyjątkowym!” I nigdy tego nie zaprzestałaś, co, Leisho?

Wobec wszystkich Alice, wszystkich golców, wszystkich żebraków, którzy mieliby się o wiele lepiej, gdybyś dała im święty spokój, ty z tą swoją arogancką wyjątkowością.

Tony, miałeś rację. Oni są zbyt różni od nas.

Tony…

A do Erika rzuciła ozięble:

— Opowiesz mi dokładnie, co mu zrobiłeś. I dlaczego.

— Pani Camden, to eksperymental… — wtrącił gorliwie lekarz.

— Ty — mówiła nadal do Erika — ty mi opowiesz. Ochroniarze stanęli między nią a lekarzem, odcinając mu dostęp. Nagle całe pomieszczenie pełne było ochroniarzy.

— Byłem mu to winien — odparł krótko Erik.

— To?!

— To ostatnia szansa, żeby stał się człowiekiem.

— On był człowiekiem! Jak możesz eksperymentować sobie na…

— My też jesteśmy eksperymentami, a funkcjonujemy nie najgorzej — odparł Erik z taką wiarą że Leishy aż dech zaparło. Czy ona też była kiedyś taka młoda?

— Zawsze spodziewasz się najgorszego, Leisho — ciągnął Erik. — Owszem, podjąłem pewne ryzyko, ale czterej inni pacjenci poddani temu eksperymentowi dobrze na tym wyszli, więc…

— Podjąłeś ryzyko! Względem cudzego życia! Przecież ten zakład nie ma nawet medycznej licencji!

— Proszę o wybaczenie — wtrącił lekarz. — Mam zezwolenie, które…

— A który zakład eksperymentalny dostanie licencję w tych czasach? — odparował Erik. — Woły na to nie pozwolą. Zdusili w zarodku wszelkie badania genetyczne, zanim staną się siłą, która rozwali im to ich status quo, jakie nie… Leisho, czterej pozostali pacjenci po tym zabiegu czują się dobrze. Są spokojniejsi, lepiej panują nad własnymi emocjami, które…

— Nie miałeś prawa podjąć takiej decyzji!! Słyszysz? Dan nie wyraził na to zgody!

Przez chwilę Erik znów wyglądał jak gniewny, naburmuszony dzieciak, jakim był niegdyś.

— Ja też nie prosiłem o to, żeby być tym, kim jestem. Tato zdecydował za mnie, żeniąc się z Bezsenną. Czy ktoś kiedyś w ogóle może o czymś decydować?

Leisha wytrzeszczyła na niego oczy. On nie widział tu żadnej różnicy — naprawdę nie widział! Wnuk Alice, uprzywilejowany, a zarazem przez całe swoje życie odrzucony, który sądził, że przez samo to posiadł już wszelką mądrość.

Ale czy oni nie myśleli podobnie? Poczynając od Tony’ego?

Wargi Dana poruszały się miękko, kiedy pogrążony w głębokim śnie ssał nie istniejącą pierś.

* * *

Pokój rozjaśniał się z wolna: najpierw szarawe cienie, potem perłowa mgła, w której dryfowały niewyraźne kształty, wreszcie światło, czyste i blade. Dan spróbował poruszyć głową. Czuł, że z kącika ust spływa mu ślina.

W środku głowy coś mu się poruszało, a właściwie kilka cosiów, same niezwykle ważne. Przestał zwracać na nie uwagę — wiedział, że może sobie na to pozwolić, że cokolwiek pojawiło się w jego głowie, nie zniknie, dopóki on tego nie zbada. Nigdy już nie zniknie. Miał to na zawsze, było nim. Nie miał natomiast najmniejszego pojęcia, co to za pokój. Co się w nim działo. Kto w nim był. I po co.

— Już się obudził — powiedział ktoś w bieli.

Wykwitły nad nim jakieś twarze amorficzną masą, która dopiero po chwili zaczęła się różnicować. Twarze pielęgniarek, rzucające sobie ukradkowe spojrzenia. Niski lekarz o oliwkowej cerze, którego lewa ręka drgała gorączkowo. To drganie dotarło do Dana; zobaczył nerwowość tamtego, jego strach jako poszarpaną czerwoną linię, która rozrosła się nagle, przyjęła trójwymiarowy kształt, a wtedy ta inna rzecz w głowie Dana ruszyła jej na spotkanie. No i spotkały się, strach i poczucie winy z zakątków jego umysłu, odrębne, a mimo to należące do niego. Kształty doktora i Dana zlały się w jedno — Erik, koktajl Mołotowa, płonący Karl — a Dan przyjrzał się im, poczuł je i wiedział, że poznał już tego człowieka. Tego lekarza, który przez całe życie balansował na granicy ryzyka nie po to, by poprawić czyjś los, lecz by wypełnić czymś nicość, jaką czuł w środku. Tego mężczyznę, któremu nigdy nie wystarczał sukces (A może mogłem to zrobić lepiej? A może ktoś inny mógłby zrobić to lepiej?) i dla którego klęska była unicestwieniem. Zobaczył, jak doktor zareagowałby niegdyś na oblany test, na pacjenta utraconego na rzecz kogoś innego i w końcu na zamknięcie swego obecnego zakładu. Pierwsze dwa to były przygarbione i zgnębione kształty niepowodzeń, trzecim był rozpłomieniony, radosny triumf, że tę klęskę nie on sam spowodował, że narzucono mu ją z zewnątrz. Tak więc był to w istocie triumf, i to także ujrzał Dan w swoich kształtach, kształtach bez słów, które zapadały nie w serce — nie odczuwał szczególnej sympatii — lecz w kolejne warstwy umysłu, jak roślina, która zapuszcza korzenie w coraz głębsze warstwy gleby. Nieporuszone drzewo. Drzewo wiadomości, nieme jak wszystkie drzewa wznoszące się na tle nieba.

Zamrugał. Wszystko to trwało ledwie mgnienie. A będzie wiedział o tym na zawsze.

— Proszę unieść głowę — odezwał się lekarz szorstko, jakby to Dan mógł mu wyrządzić krzywdę, a nie na odwrót, i Dan ujrzał tę szorstkość w swoich kształtach. Inna szorstkość wypłynęła z głębin jego umysłu i połączyła się z tamtą. Przyglądał się uważnie. Te kształty były nim, ale on sam poza tym był czymś jeszcze, jakąś odrębną jednością, która przyglądała się i rozumiała.

Uniósł głowę. Ekran po jego prawej zaczął popiskiwać cicho. Doktor wpatrywał się w ten ekran z najwyższą uwagą.

Do pokoju wpadła Leisha.

Na jej widok w głowie Dana eksplodowało tyle kształtów, że nie mógł się odezwać. Pochyliła się nad nim i rzuciwszy okiem na ekran, przyłożyła mu do czoła chłodną dłoń.

— Dan …

— Witaj, Leisho.

— Jak się czujesz?

Tylko się uśmiechnął, bo w żaden sposób nie potrafił jej odpowiedzieć na to pytanie.

— Nic ci nie będzie, ale masz prawo wiedzieć o kilku rzeczach — rzekła z mocą, a on ujrzał, jak wyraźnie owe słowa wpisywały się w kształt Leishy. Zobaczył ten prosty, surowy kształt, jak walczy z innymi, chaotycznymi kształtami, które roztaczają wokół różne odroślą albo nibynóżki i nie dają się ująć, tak jak by tego chciała, w prawa i zasady. Sama ta walka przybrała swój własny kształt, więc próbował niezdarnie nadać mu odpowiednie słowo, lecz słowa nigdy nie przychodziły mu łatwo. Najbliższe temu znaczeniu słowo, jakie udało mu się znaleźć, to „rycerz”, ale i to było nieodpowiednie, zbyt blade jak na potęgę oddziaływania owego obrazu — obrazu Leishy walczącej o skodyfikowanie pozbawionego praw świata. To słowo nie pasowało. Nachmurzył się.

— Och, nie płacz, Dan, skarbie, nie płacz!

Nie miał najmniejszego zamiaru płakać. Nic nie rozumiała. Jak mogłaby zrozumieć? Sam nie rozumiał tego, co mu się przydarzyło czy też co mu wyrządzono, czy jak się tam sprawy miały. Erik chciał go skrzywdzić, owszem, ale nie stała mu się żadna krzywda, tylko jeszcze pełniej stał się sobą. Czuł się tak, jakby przedtem był w stanie przebiec dwie mile, a teraz dziesięć. Ciągle ten sam — te same mięśnie, kości, serce — jest jednak kimś więcej, a to więcej oznaczało przejście od zwyczajnego do… czegoś innego. Niezwykłego. Wydawał się teraz samemu sobie nadzwyczajny.

— Doktorze, on nie może mówić! — zawołała Leisha.

— Ależ może — rzucił cierpko lekarz i na krótko do Dana powróciły jego kształty: histerycznie nadmuchane podniecenie, które w rzeczywistości było strachem i radością, że się go nie okazuje. — Analizy mózgu nie wykazują żadnych uszkodzeń ośrodków mowy!

— Powiedz coś, Dan! — błagała Leisha.

— Jesteś taka piękna.

Nigdy przedtem tego nie dostrzegł; jak mógł tego nie widzieć? Leisha pochylała się nad nim, włosy miała złociste jak młoda dziewczyna, a na twarzy odcisnęła swój ślad zdecydowana moc kobiety w sile wieku. Ujrzał też kształty, które uformowały tę moc: kształty inteligencji i cierpienia. Jak mógł nie widzieć tego wcześniej? Jej piersi nabrzmiały lekko pod cienką tkaniną bluzki, szyja wznosiła się nad kołnierzykiem jak pełna ciepła kolumna, biała, w zagłębieniach subtelnie niebieskawa. A on nigdy przedtem tego nie dostrzegł. Nie widział, jaka Leisha jest piękna.

A ona cofnęła się lekko, nachmurzona.

— Dan… Jaki mamy rok? W jakim mieście cię aresztowano?

Roześmiał się. Śmiech wywołał ból w klatce piersiowej i dopiero teraz Dan zdał sobie sprawę, że jego pierś opasuje gruba taśma, a ręce przypięte są pasami.

Do pokoju wszedł Erik, stanął w nogach łóżka, a na widok jego poważnej twarzy w głowie Dana zakłębiły się nowe kształty. Ujrzał, dlaczego Erik zrobił to, co zrobił, wszystko, poczynając od tamtego dnia przy topoli, kiedy walczyliby ze sobą na śmierć, gdyby któryś miał na to dość sił. Za nimi nadpłynęły kształty ojca, bijącego dzieci w pijackim szale, kształty Karla, rannego i płonącego od bomby, którą rzucił nie dość wysoko. A wszystkie one były w istocie jednym i tym samym kształtem, tak brzydkim, że po raz pierwszy Dan poczuł, jak jego drugie ja, to obserwujące kształty, zaczęło od nich płonąć. Zamknął oczy.

— On zemdlał! — zawołała Leisha.

— Wcale nie zemdlał! — odwarknął lekarz.

A Dan nawet z zamkniętymi powiekami widział kształty, które wywołał razem z Erikiem, więc zaciskanie ich nie miało najmniejszego sensu. Otworzył oczy. Wiedział teraz, w czym tkwi sens. W czym musi być sens.

— Leisho… — zaskoczył go własny głos, taki wątły i słaby. Nie czuł się słaby. Spróbował jeszcze raz. — Leisho, potrzebuję…

— Tak? Czego? Co tylko zechcesz, Dan.

Wrócił do niego tamten dzień, kiedy został kaleką. Leżał na łóżku tak jak teraz, ojciec Erika pochylał się nad nim mówiąc: „Zrobimy wszystko, co w naszej mocy… wszystko”, a on sam myślał: „Teraz mam ich w garści”. Te same kształty. Zawsze, przez całe człowiecze życie — i nawet dłużej niż jego życie — świadczyły o nim te kształty, które poruszały się gdzieś na dnie jego umysłu, połyskując łuskowatymi ogonami i trzepocząc skrzelami, dłużej niż jego własne życie.

— Czego, Dan?! Czego potrzebujesz?

— Programowalnego projektora holograficznego Stauntona-Careya.

— …?

— Tak — szepnął resztką sił. — Natychmiast. Potrzebuję go natychmiast.

21

MIRI SKOŃCZYŁA TRZYNAŚCIE LAT. PRZEZ OSTATNI ROK oglądała audycje Śpiących, zarówno te w sieciach Amatorów Życia, jak i Wołów. Przez pierwszych kilka miesięcy było to nad wyraz absorbujące, ponieważ rodziło w jej głowie mnóstwo pytań: dlaczego wyścigi skuterów są aż tak ważne? Dlaczego piękni młodzi mężczyźni i kobiety w „Opowiastkach na dobranoc” tak często zmieniają partnerów seksualnych, skoro ci poprzedni wzbudzali u nich taką ekstazę? Dlaczego kobiety mają takie ogromne piersi, a mężczyźni takie potężne penisy? Dlaczego kongresmenka z Iowa wygłosiła pełną oburzenia przemowę na temat wydatków kongresmena z Teksasu, podczas gdy sama, jak się zdaje, wydawała równie dużo, a i tak nie byli członkami tej samej społeczności? Tak przynajmniej wynikało z tego, jak się określali. Dlaczego wszystkie sieci informacyjne chwalą Amatorów Życia za to, że nic nie robią — „kreatywne spędzanie czasu wolnego” — a prawie nie wspominają o ludziach, którzy zajmują się zarządzaniem, kiedy, jak się okazało, ci sami ludzie, którzy zarządzają wszystkim innym, zarządzają także i sieciami informacyjnymi?

Koniec końców Miri zdołała odkryć odpowiedzi na wszystkie te pytania — albo przeszukując banki danych, albo w rozmowie z ojcem lub babcią. Kłopot w tym jednak, że odpowiedzi wcale nie były zajmujące. Wyścigi skuterów są ważne, bo Amatorzy Życia sądzą, że są ważne — tylko tyle? Czy nie ma innych kryteriów poza tym chwilowym zadowoleniem?

Z pytania tego jej umysł wysnuł długie sznury myśli, sięgające do zasady Heisenberga, Epikura, wymarłej już filozofii zwanej egzystencjalizmem, stałych Rahvolego dla wzmacniania systemu nerwowego, mistycyzmu, burz epileptycznych w tak zwanych wizjonerskich partiach mózgu, demokracji społecznej, teorii organicznej społeczeństwa i bajek Ezopa. Konstrukcja była niezła, ale ta jej część, której dostarczyły ziemskie media, nadal pozostała w zasadzie nieistotna.

Podobnie było i z resztą pytań Miri. Struktura polityczna i podział dóbr zależały od wątłej równowagi między głosami Amatorów Życia a potęgą Wołów. Ta równowaga z kolei zdawała się być dość przypadkowym wynikiem społecznej ewolucji, nie zaś wynikiem planowania czy działania pewnych zasad. W Stanach Zjednoczonych działo się tak a nie inaczej, ponieważ działo się tak a nie inaczej. A jeśli nawet poza tym stwierdzeniem istniało głębsze tło, media nic o tym nie wspominały.

Doszła do wniosku, że to wina samych Stanów Zjednoczonych, rozpieszczonych przez tanią energię Y i bogatych w wyniku odsprzedawania za granicę ciągle tych samych patentów — kraju tak dekadenckiego, jak go opisywała jej babka. Miri nauczyła się więc rosyjskiego, francuskiego oraz japońskiego i spędziła następnych kilka miesięcy przeglądając obrazy nadawane w tych językach. Odpowiedzi były tu inne, ale ani trochę bardziej interesujące. Coś zdarzało się dlatego, że się zdarzało. Było takie jakie było, bo sprawy doszły do tego akurat punktu. Toczono pomniejsze wojny graniczne lub ich nie toczono. Podpisywano umowy handlowe lub ich nie podpisywano. Śpiący prominenci umierali lub przechodzili operacje i wracali do zdrowia. Jeden z najważniejszych francuskich prezenterów zawsze kończył swoją audycję w ten sam sposób: Ca va toujours.

W żadnym z popularnych przekazów nie znalazła Miri bodaj wzmianki o badaniach naukowych lub przełomowych odkryciach, która nie miałaby posmaku taniej sensacji lub zabarwienia politycznego, zaś w zbiorach bibliotecznych ani jednej nuty bardziej złożonych utworów muzycznych jak te Bacha, Mozarta lub O’Neilla, żadnej idei tak skomplikowanej jak te, które omawiała na co dzień z Tonym.

Po sześciu miesiącach przestała oglądać przekazy sieci informacyjnych.

A jednak coś się w jej życiu zmieniło. Babcia często była zajęta, coraz więcej czasu spędzała w Laboratoriach Sharifi, zatem teraz z większością swoich pytań zwracała się do ojca. Nie zawsze potrafił dać odpowiedź, a te, których udzielał, wywoływały w jej umyśle krótkie i koślawe sznury. Powiedział jej, że opuścił Ziemię, kiedy miał dziesięć lat i choć wracał tam czasem w interesach, rzadko spędzał czas ze Śpiącymi. Zwykle załatwiał swoje sprawy przez pośrednika, Bezsennego, który mieszkał na Ziemi, człowieka o nazwisku Kevin Baker.

Miri wiedziała co nieco o Bakerze, ponieważ ich bank danych zawierał mnóstwo o nim informacji. Jednak nie interesował jej zbytnio. Czuła doń coś jakby cień pogardy — ten człowiek mieszkał sam wśród Śpiących, czerpał z nich korzyści — i to najwyraźniej niemałe — przedkładając je nad związek ze społecznością. Ale słuchała, kiedy ojciec opowiadał, ponieważ sieci informacyjne wzbudziły w niej zainteresowanie własnym ojcem. W przeciwieństwie do matki potrafił patrzeć prosto w jej rozedrganą twarz, na zbyt dużą głowę i wstrząsane skurczami ciało. Nie musiał odwracać wzroku. Potrafił słuchać jej zająkliwej mowy. Siedział z rękoma złożonymi spokojnie na kolanach i słuchał jej cierpliwie, a w jego oczach dostrzegała coś, czego żadną miarą nie potrafiła nazwać — bez względu na to, ile wysnuła wokół tego sznurów. A każdy z tych sznurów zaczynał się od cierpienia.

— Tato, gdzie byłeś?

— W Laboratoriach Sharifi. Z Jennifer. — Jej ojciec, w przeciwieństwie do cioci Najli, mówiąc o matce często używał jej imienia. Miri nie była pewna, od kiedy to trwało.

Przyjrzała mu się. Na czole miał drobniuteńkie krople potu, choć Miri zdawało się, że w jej pracowni panuje chłód. Był wyraźnie wstrząśnięty. Sznury Miri pobiegły do wstrząsów sejsmicznych, skutków działania adrenaliny i sprężenia gazów, które rozpala gwiazdy. Zapytała:

— Co robią w Laboratoriach?

Ricky Keller potrząsnął tylko głową. Po chwili zapytał nieoczekiwanie:

— Kiedy masz wejść do Rady?

— Jak skończę szesnaście. Za dwa lata i dwa miesiące.

Ojciec uśmiechnął się, a ten uśmiech zapoczątkował sznur, który snuł się, co dziwne, aż do pewnej audycji w sieci Śpiących, którą oglądała kilka miesięcy wcześniej i od tamtej pory nie poświęciła jej ani jednej myśli. Była to opowieść, najpewniej fikcyjna, zaczerpnięta z pewnej mistycznej księgi, na której oparto kilka wierzeń religijnych Śpiących. Jakiś człowiek o imieniu Hiob tracił jedną własność za drugą, ani razu nie próbując się bronić lub wymyślić sposobu na odzyskanie utraconych dóbr. Miri osądziła, że Hiob nie ma za grosz charakteru albo jest głupi, albo może jedno i drugie naraz. Program znudził ją, zanim się skończył. Ale uśmiech jej ojca przypomniał jej teraz pełną rezygnacji twarz aktora. A ojciec powiedział tylko:

— To dobrze. Będziemy cię potrzebować w Radzie.

— Dla…dlaczego? — spytała Miri, wściekając się w duchu, że wypowiedzenie tego słowa zajmuje jej aż tyle czasu, mimo iż mile połechtało ją, że jest mu potrzebna.

Ale on nie odpowiedział.

* * *

— Teraz! — rzucił Will Sandaleros.

Jennifer pochyliła się, wpatrzona w trójwymiarowy holograficzny obraz bańki. Jej oryginał tysiąc mil stąd rozłożył się, napełnił standardowym powietrzem i na koniec wypuścił myszy z półhipotermicznego pomieszczenia, w którym były zamknięte. Mikroskopijne kroplówki w obrożach w mgnieniu oka przywróciły ich organizmy do stanu normalnego biologicznego funkcjonowania. W ciągu kilku minut biometry przy ich obrożach wykazały, że myszy rozproszyły się po całym wnętrzu bańki, której skomplikowana wewnętrzna topografia była matematycznym odpowiednikiem Waszyngtonu.

— Gotowe — oznajmił doktor Toliveri. — Przygotować się. Sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, już!

Wypuszczono genomodyfikowane wirusy. Przez utrzymywaną w stałej temperaturze bańkę przesunęły się prądy powietrzne odpowiadające ziemskim południowo-zachodnim wiatrom o prędkości pięciu mil na godzinę. Jennifer przeniosła teraz całą uwagę na odczyty z biometrów, wyświetlane na ściennym ekranie. Po trzech minutach nie wykazywały już żadnych śladów aktywności.

— Tak — powiedział Will. Nie uśmiechał się, lecz ujął ją za rękę. — Tak.

Jennifer pokiwała głową.

— Doskonała robota — zwróciła się do Toliveriego, Blure’a i trzech techników. Potem odwróciła się do Willa i swoim pięknym, opanowanym głosem powiedziała cicho: — Jesteśmy gotowi, by przejść do następnego etapu.

— Tak — powtórzył raz jeszcze.

— Zacznij negocjacje w sprawie zakupu stacji orbitalnej Kagura. Nie przez Kevina Bakera. To ma być tajne.

Will Sandaleros sprawiał wrażenie, że nie przeszkadza mu, kiedy ona powtarza mu jeszcze raz to, co ustalili między sobą całe lata wcześniej. Sprawiał wrażenie, że rozumie, iż jego żona po prostu musi wydawać rozkazy. Potem błyszczącymi oczyma jeszcze raz popatrzył na biometr.

* * *

Miri otworzyła drzwi do pracowni Tony’ego. Przeniósł się do własnej kwatery roboczej w budynku naukowym dwa jakieś sześć miesięcy temu, kiedy przestali się mieścić w jednej pracowni. Za każdym razem, kiedy Miri patrzyła na opuszczoną połowę wspólnego biurka, odczuwała smutek, choć sądziła, że pochodzi on częściowo stąd, że jej własna praca idzie tak kiepsko. W ciągu ostatnich dwóch lat wykonała modele wszystkich genetycznych modyfikacji, jakie udało jej się wymyślić, a nie zbliżyła się ani o krok do takiej, która położyłaby kres drganiom i jąkaniu się wynikłym z przyśpieszenia procesów elektrochemicznych u Superbystrych. Czuła, że jej praca staje się zupełnie jałowa, przypominała jej tylko o owym brakującym komponencie — czymkolwiek mógł być — jej sznurów myślowych. Nieokreślona, jałowa i bezproduktywna. Dzisiaj znowu kompletna klęska. Była w koszmarnym nastroju — koszmarnym, rozbieganym, chaotycznosznurowym, jałowym nastroju. Potrzebowała pocieszenia i zachęty od Tony’ego. Potrzebowała Tony’ego.

Drzwi pracowni były zamknięte, lecz Tony wprowadził odbitkę siatkówkową Miri do autoryzowanego pliku, no i światełko sygnalizujące „Środowisko sterylne” nie było włączone. Miri przytknęła prawe oko do skanera i pchnęła drzwi.

Tony leżał na podłodze, a pod nim leżała Christina Demetrios. Ponad jego rzucającym się ciałem Miri dojrzała, jak oczy Christy rozszerzają się, potem ciemnieją.

— Och! — jęknęła.

Tony nie odezwał się, najpewniej nie słyszał Miri, a może nawet i samej Christiny. Silnie zwarte nagie pośladki i całe ciało przebiegał dreszcz orgazmu. Miri wycofała się na korytarz, zamknęła za sobą drzwi i pobiegła do swojej pracowni.

Siedziała na biurku ze spuszczoną głową, z zaciśniętymi, rozedrganymi dłońmi. Tony nic jej nie powiedział… No dobrze, ale dlaczego właściwie miałby jej o tym mówić? To była jego sprawa, nie jej, przecież była tylko jego siostrą. Nie kochanką — siostrą. W głowie tworzyły się i przetwarzały sznury myśli. Po raz pierwszy zrozumiała sens różnych starożytnych i niejasnych opowieści, które pamiętała tylko dlatego, że zapamiętywała wszystko. Hera i Io. Otello i Desdemona. Znała przecież na wylot fizjologię seksu: sterowane hormonami wydzieliny, przekrwienie naczyń, feromonowe wyzwalacze. Wiedziała wszystko. Nie wiedziała nic.

Zazdrość. Jedno z najbardziej niszczycielskich i aspołecznych uczuć, jakie istnieją. Żebracze uczucie.

Miri wstała i zaczęła przechadzać się w roztargnieniu. Przecież nie może poddać się poniżającej zazdrości. Tony zasługiwał na coś lepszego ze strony własnej siostry. Idealizm (stoicyzm, epikureizm, „Kształtuje nas to, co kochamy”, tyłek Tony’ego wpompowującego coś w Christinę…). Rozwiąże ten problem na swój własny sposób (ciemność, pełnia, pulsujący ból, ciśnienie grawitacji, które zapala gazy w termonuklearnych reakcjach, pulsujące Cefeidy…).

Obmyła ręce i twarz. Włożyła czystą parę białych szortów i przewiązała ciemne włosy czerwoną wstążką. Jej usta, pomimo bezustannego drżenia, zacisnęły się stanowczo. Nie musiała wiele myśleć; do kogo się udać, bo już od dawna wiedziała i była tej wiedzy świadoma, jak i wszelkich płynących z niej przesłanek (ciemność, pełnia, leżenie na brzuchu na podłodze pracowni albo pod genomodyfikowanymi roślinami sojowymi, które składały się w kryjący ją łuk, jej ręce między udami).

Nazywał się David Aronson. Był od niej trzy lata starszy. Normalny, lecz dość inteligentny, z całej mocy wierzył w Ślubowanie Azylowi i przywództwo jej babki. Miał ciemne kręcone włosy, tak ciemne jak włosy Miri, lecz przy tym bardzo jasne, szare oczy o długich, ciemnych rzęsach. Miał długie nogi, a choć miał dopiero osiemnaście lat, jego ramiona były szerokie i mocne jak u dorosłych mężczyzn. Miał pełne usta o szerokich, ruchliwych wargach, mocne, jak odlane ze stali. Ostatnie sześć miesięcy upłynęło Miri na obserwowaniu ust Davida.

Znalazła go tam, gdzie się spodziewała — na lotnisku wahadłowców, gdzie ślęczał nad modelami maszynerii w CAD. Za dwa miesiące miał po raz pierwszy polecieć na Ziemię, żeby w Stanford zrobić doktorat z inżynierii maszynowej.

— Cześć, Miri.

Miał głęboki głos, nieco chropawy. Nie wiedzieć dlaczego Miri bardzo się ta chropowatość podobała.

— D-Davidzie, chcia…chciałabym cię o coś s-spytać.

Patrzył obok niej, na holograficzny obraz w CAD.

— O co?

Nie miewała problemów z bezpośrednim zadawaniem pytań, bo przecież przez całe jej życie główna trudność w porozumiewaniu się brała się z konieczności wysławiania się w mowie, tak uproszczonej w porównaniu ze złożonością jej myśli. Przywykła, że dla Normalnych trzeba wszystko maksymalnie upraszczać. A ta myśl już sama w sobie była przecież prosta, wydawało jej się, że cudownie wpasowuje się, jak nic innego, w ograniczenia języka.

— Cz-czy ch-chcesz się ze mną ko…kochać?

David wyprostował się raptownie. Krew napłynęła mu do twarzy. Nadal patrzył gdzieś obok niej.

— Przykro mi, Miri, ale to absolutnie niemożliwe.

— Dla…dlaczego?

— Bo mam już dziewczynę.

— K-kto to?

— Nie uważasz, że to moje prywatne sprawy?

Zabrzmiało to ozięble, a Miri nie rozumiała dlaczego. Przecież informacje niekomercjalne z całą pewnością powinny pozostawać do użytku wszystkich członków społeczności, a jaka informacja mogłaby mieć bardziej publiczny charakter niż ta? Przywykła do tego, że odpowiadano jej na wszelkie pytania. A jeżeli jej nie odpowiadano, zwykła była dowiadywać się, dlaczego tak się dzieje.

— Dla…dlaczego nie ch-chcesz mi p-powiedzieć, kto to?

David ostentacyjnie pochylił się nad ekranem.

— Myślę, że ta rozmowa dobiegła końca, Miri.

— Ale dla-dlaczego?

Nie odpowiedział. Sznury jej myśli splątały się nagle, zacisnęły się wokół niej jak pętla.

— D-dlatego, że j-jestem b-brzydka? Że tak pod…podryguję?

— Mówiłem już: nie mam ci nic więcej do powiedzenia!

Frustracja, zakłopotanie czy też gniew przeważyły w końcu nad uprzejmością i spojrzał jej wreszcie prosto w twarz, zanim oddalił się zdecydowanym krokiem. Miri rozpoznała owo spojrzenie: to samo widywała u swej matki, zanim Hermione zwróciła wzrok na ekran, filiżankę kawy czy co tam akurat miała pod ręką. Miri uświadomiła sobie także, że to ona sama była przyczyną tej frustracji, zakłopotania lub złości i że sama zrobiła wiele, by zasłużyć na taki brak uprzejmości. Nie chciał jej, a ona nie miała prawa naciskać — ale przecież chciała jedynie uzyskać odpowiedź. Nalegając, tylko sama siebie upokarzała. Nie chciał jej. Podrygiwała, miała zbyt dużą głowę, jąkała się, nie była taka ładna jak Joan. Nie zechce jej żaden Normalny.

Szła ostrożnie, jakby była jakąś substancją chemiczną, której nie wolno wstrząsnąć, z powrotem do swojej pracowni. Usiadłszy na biurku, znów złożyła dłonie — podrygujące i wstrząsane skurczami — i próbowała się uspokoić. Pomyśleć. Skonstruować porządne, zrównoważone sieci myśli, które nieść będą w sobie wszystko, co użyteczne, co istotne dla jej problemu — pod względem intelektualnym, emocjonalnym, biochemicznym — wszystko, co produktywne. Po dwudziestu minutach jeszcze raz wstała i wyszła ze swej pracowni.

Nikos Demetrios, brat-bliźniak Christiny, był zafascynowany pieniądzem. Jego międzynarodowy przepływ, fluktuacja, zastosowanie, wymiana i symbolizm były dlań — jak kiedyś wyjaśnił Miri — bardziej złożone niż naturalne wzorce Gai na Ziemi i równie pożyteczne dla biologicznego przetrwania, a o ileż bardziej zajmujące. Jako czternastolatek już podsuwał dorosłym Normalnym, którzy zasiadali w Radzie Finansowej Azylu, pewne posunięcia w handlu międzynarodowym. Zgodnie z jego sugestiami zakupili kilka bardzo korzystnych inwestycji na całej planecie: nową technologię detekcji wiatrowej, rozwijaną dopiero w Seulu, katalityczne zastosowania przeciwciał, sprzedawane w Paryżu, oraz znajdujący się w zarodku marokański przemysł aeroprzestrzenny. Miri znalazła go w centralnym budynku telekomunikacji, w jego maleńkim biurze pełnym ekranów z danymi.

— N-Nikos…

— Cz-cześć, M-Miri.

— Cz-czy ch-chcesz się ze mną ko…kochać?

Nikos patrzył na nią nieporuszenie. Tylko od karku do czoła przesunęła mu się fala cętkowanej purpury. Miri ujrzała, że i on, tak jak David Aronson, jest zakłopotany, lecz w przeciwieństwie do tamtego nie zawstydza go bezpośredniość pytania. A jej przyszła do głowy tylko jedna możliwa przyczyna jego zakłopotania. Odwróciła się i wypadła z jego biura.

— M-Miri! Po-poczekaj! — zawołał za nią Nikos. W jego głosie brzmiała nuta prawdziwego strapienia, bo przecież bawili się ze sobą od wczesnego dzieciństwa. Ale jego koordynacja ruchowa była jeszcze gorsza niż jej, więc z łatwością zniknęła mu z oczu.

Kiedy znalazła się z powrotem w swojej pracowni, zamknęła drzwi i włączyła zabezpieczenie „Środowisko sterylne”, po czym usiadła i z całej siły starała się nie rozpłakać. Jej babka miała rację: w życiu trzeba stawiać czoło wielu twardym koniecznościom: A przy tym się nie płacze.

Od tamtej pory zachowywała wobec Nikosa uprzejmy dystans, a on zupełnie nie wiedział, jak się ma w tej sytuacji zachować. W końcu zobaczyła go kiedyś z Normalną, ładniutką czternastolatką o imieniu Patrycja, która była wyraźnie zafascynowana jego umiejętnością robienia pieniędzy. Miri nigdy nie rozmawiała wiele z Christiną — teraz nie rozmawiała z nią prawie wcale. Davida nie widywała w ogóle. Wobec Tony’ego pozostała taka sama jak przedtem: był jej współpracownikiem, ukochanym i zaufanym przyjacielem. Jej bratem. Istniał teraz po prostu jeden obszar, którego nie obejmowały wzajemne zwierzenia, i to wszystko. To było nieistotne. Nie pozwoli, żeby to było istotne. Taka jest twarda życiowa konieczność.

Dwa tygodnie później znów zaczęła oglądać przekazy z Ziemi, lecz tylko kanały z erotyką. Znalazła jeden, który jej się spodobał, usunęła z oprogramowania drzwi wszystkie odbitki siatkówkowe prócz własnej i nauczyła się skutecznie onanizować. Robiła to dwa razy dziennie, a jej neurochemiczne reakcje były tak samo wzmocnione jak w każdym innym obszarze. Nigdy nie pozwoliła sobie myśleć przy tym o Tonym, a Tony nigdy nie zapytał, dlaczego już nie może wejść bez zapowiedzi do jej pracowni. Nie było potrzeby. Wiedział. Był przecież jej bratem.

* * *

Usadowiwszy się w fotelu wskazanym przez Dana, Leisha odkryła u siebie dziwną myśl: „Szkoda, że nie palę”. Przypomniała sobie ojca, kiedy palił, kiedy sięgał po opatrzoną monogramem złotą cygarniczkę, kiedy zamieniał w rytuał czynność zapalania papierosa. Przymykał oczy i wciągał policzki, kiedy zaciągał się pierwszym długim, głębokim sztachem. Roger mawiał zawsze, że to go odpręża. Ale już wtedy Leisha zdawała sobie sprawę, że kłamie; papierosy przywracały go do życia.

A czego brakuje jej w tej chwili: uspokojenia czy sił witalnych? Chyba jednego i drugiego, a to, co jej oferuje Dan, nie przyniesie ani jednego, ani drugiego.

Uparł się, żeby to ona była pierwsza — nikt inny. „To taka nowa forma sztuki” — powiedział z tą dziwną intensywnością uczuć, jaka cechowała go od czasu, kiedy Erik poddał go swoim nielegalnym eksperymentom. Dana zawsze cechowała duża intensywność uczuć, ale to było zupełnie co innego. Spoglądał na Leishę spod tych swoich gęstych, ciemnych rzęs, a ona czuła jakąś niejasną o niego obawę. A więc to tak się człowiek czuje, kiedy jest rodzicem, ten strach, że twoje dziecko nie zdoła osiągnąć tego, co sobie w sercu zamierzyło. Że mu się nie uda, a ciebie to zaboli o wiele bardziej niż własne niepowodzenia. Jak Alice to wytrzymywała? A Stella?

Ale nie Roger. Od początku był absolutnie pewien, że jego dziecko nie zazna niepowodzeń. Niespodzianka, tatusiu, przyjrzyj mi się teraz, jak gnuśnieję w bezczynności tu, na pustyni, jak jakiś obrażony Achilles, a w czasie, gdy mój Agamemnon wiódł tę swoją głupawą wojnę, ja wychowałam syna, którego głównym talentem jest dokonywanie drobnych przestępstw i który nie jest nawet mój. Zwróciła się do Dana, niezbyt delikatnie:

— Przecież wiesz, że nigdy nie byłam szczególnie wrażliwa na sztukę, bez względu na jej formę. Może ktoś inny…

— Wiem, że nie jesteś. I właśnie dlatego chciałem, żebyś ty była pierwsza.

Usadowiła się wygodniej w fotelu.

— No dobrze. Zaczynajmy.

— Wyłączyć światła — zakomenderował Dan.

Pokój w nowomeksykańskim domu, wyposażony przez ostatnie półrocze w sprzęt teatralny za pół miliona dolarów, pociemniał. Leisha słyszała, jak wózek sunie po podłodze. Potem włączył się holoprojektor na suficie, a Dan usadowił się tuż pod nim, z jakąś konsoletą na podołku. Wokół niego nie było nic — ani ścian, ani podłogi, ani sufitu, tylko on zawieszony w aksamitnej czerni standardowej zero-projekcji.

Zaczął coś mówić cichym głosem. Przez chwilę do Leishy docierał tylko sam głos, melodyjny i cichy. Dotąd nie zdawała sobie sprawy, że Dan ma taki piękny głos. W zwykłych okolicznościach wcale się tego nie zauważało. Potem zaczęły przedostawać się słowa. Poezja. Dan — Dan! — recytował jakiś stary wiersz, coś o jakichś złocistych gajach, co zrzucają liście… Leisha była pewna, że już go kiedyś słyszała, ale nie mogła sobie przypomnieć, kto jest jego autorem. Ze względu na Dana czuła się lekko zażenowana. Miał piękny i kojący głos, ale recytowanie poezji pod holograficzne obrazki było tak młodzieńczo-artystowskie jak tylko można sobie wyobrazić. Ścisnęło jej się serce. Kolejny fałszywy krok, kolejne niepowodzenie…

Z ciemności zaczęły płynąć ku niej jakieś kształty…

Nie do końca określone, a jednak rozpoznawała je. Przesuwały się ponad Danem, wokół niego, przed nim, a nawet przez niego, a on tymczasem skończył swój wiersz i zaczął od początku. Ten sam wiersz. W każdym razie tak jej się wydawało. Leisha nie była pewna, bo coraz ciężej było jej skupić się na słowach — i tak nigdy specjalnie nie lubiła poezji, ale teraz zupełnie nie mogła się skupić. Nie mogła oderwać wzroku od tamtych kształtów. Wśliznęły się za Dana, a ona próbowała pobiec za nimi wzrokiem, zobaczyć je przez niego, lecz nie mogła. Te starania bardzo ją zmęczyły. A kiedy falujące kształty znów wychynęły, były zupełnie inne. Wytężyła wzrok, żeby dojrzeć, co przedstawiają… zaczęła poznawać…

Dan zaczął swój wiersz trzeci raz od nowa.

— Cóż to, Margaret, smucą cię złociste gaje, co tracą swe liście…

Czuła smutek, lecz nie z powodu liści. Kształty wślizgiwały się i wyślizgiwały z jej myśli, aż niespodziewanie Dan zniknął… Musi być niezły, skoro umiał coś takiego zaprogramować… A smutek wezbrał w niej i wypełnił ją całą. Wreszcie udało jej się poznać jeden z kształtów — to był jej ojciec, Roger. Stał w starej oranżerii w domu nad jeziorem Michigan, w domu, który zburzono dwadzieścia sześć lat temu. Trzymał w dłoniach egzotyczny kwiat o mięsistych, kremowych płatkach i zaróżowionym wnętrzu. Krzyknęła coś, a on powiedział: „Nie zawiodłaś, Leisho. Ani w sprawie Azylu, ani kiedy starałaś się sprawić, by Alice też była wyjątkowa, ani względem Richarda, ani w prawie. Jedyna prawdziwa przegrana jest wtedy, kiedy się nie wykorzysta swych własnych możliwości, a ty je przecież wykorzystałaś. Przez całe życie się starałaś”.

Leisha wydała cichy okrzyk i uniosła się z fotela. Podeszła do ojca, a on nie zniknął, nawet wtedy, kiedy stanęła tuż przy nim, pod samym projektorem. Zniknął tylko kwiat w jego dłoniach, a on sam wziął ją za ręce i powiedział łagodnie: „Byłaś sensem moich indywidualnych wysiłków”. Leisha z całej siły potrząsnęła głową. We włosach miała niebieską wstążkę — znów była dzieckiem. Weszła guwernantka, prowadząc Alice, a Alice powiedziała: „Nigdy mnie nie skrzywdziłaś, Leisho. Nigdy. Nie ma tu nic do wybaczania”. Potem Alice i Roger zniknęli, a Leisha biegła przez przepełniony słońcem las. Przez gałęzie wlewały się zielono-złote strumienie światła. Leisha śmiała się, a światło niosło w sobie ciepło żywych roślin, zapach wiosny i smak przebaczenia. Nigdy w życiu Leisha nie czuła się tak wolna i radosna, jakby wreszcie robiła to, co było jej przeznaczone od zawsze. Roześmiała się znowu i przyśpieszyła biegu, bo na końcu rozświetlonej słońcem ścieżki stała jej matka, roześmiana, z twarzą rozświetloną miłością, wyciągała ku niej ramiona.

Poczuła na policzkach łzy. Siedziała w fotelu w pokoju o ścianach z suszonej cegły. Światła były włączone. Natychmiast ogarnęła ją fala mdłości.

— Co widziałaś? — spytał niecierpliwie Dan. Leisha zgięła się wpół, walcząc z żołądkiem. W końcu zdołała wykrztusić:

— Co… co zrobiłeś?

— Powiedz mi, co widziałaś. Był nieugięty — młody artysta.

— Nie!

— W takim razie wrażenie musiało być potężne. — Uśmiechnięty, odchylił się do tyłu w swym wózku.

Leisha wyprostowała się z wolna, wsparła na oparciu fotela. Twarz Dana jaśniała triumfem. Powtórzyła, teraz już spokojniej:

— Co zrobiłeś?

— Sprawiłem, że zaczęłaś śnić — odparł.

Śnić. Spać. Sześcioro nastolatków w lesie i fiolka interleukinu-1… Ale przecież tamto to było coś zupełnie innego. Zupełnie.

To doświadczenie przypominało bardziej noc w hotelu w Conewango, w czasie procesu Jennifer, kiedy przyjechała do niej Alice. Tę noc, kiedy Leisha utraciła wiarę w to, że prawo swoją potęgą potrafi stworzyć powszechną wspólnotę i stała drżąca na krawędzi…

Ciemności…

Próżni…

Ale ten sen Dana to przecież było światło, nie ciemność. A jednak to było to samo. Leisha była tego pewna. Skraj czegoś przepastnego i pozbawionego wszelkich praw, gdzie słaby, ostrożny płomyk jej rozsądku mógł bezpowrotnie zaginąć… Wtedy przyszła do niej Alice. Przez ogromne połacie niewiadomego Alice usłyszała jej głos w sposób, który nie miał nic wspólnego z owym słabym, ostrożnym płomykiem. „Wiedziałam” — szepnęła Alice. I wbrew wszelkiemu rozsądkowi popędziła prosto do Leishy.

A teraz Dan wbrew wszelkiemu rozsądkowi manipulował jakąś nieznaną częścią jej umysłu…

— Zaczyna się od pewnego rodzaju hipnozy — objaśniał z entuzjazmem — ale takiego, który sięga poza korę mózgową do uniwersalnych… hm, ja nazywam je kształtami. Są czymś więcej niż tylko kształtami. Ale brakuje mi słów, wiesz, Leisho, że zawsze brakowało mi odpowiednich słów. Wiem tylko, że są we mnie i w każdym. A ja je przywołuję tak, żeby przybrały własne kształty we śnie innej osoby. To rodzaj snu na jawie, na wpół sterowanego, ale to jeszcze coś więcej. To coś zupełnie nowego. — Wziął głęboki oddech. — I jest moje.

Logiczne kwestie nieco ją uspokoiły.

— Na wpół sterowany? Chcesz powiedzieć, że potrafisz zaplanować, co mi się będzie śniło? — Ale nie mogła długo utrzymać tych pozorów obojętności. Przepełniało ją zbyt wiele uczuć, a nie wszystkie były pozytywne. — Dan, czy tak właśnie wyglądają marzenia senne? Czy to dzieje się ze Śpiącymi w czasie snu?

Potrząsnął przecząco głową.

— Nie. W każdym razie niezbyt często. Wydaje mi się… Tak naprawdę to sam jeszcze nie wiem dokładnie, co się wydarzyło. Jesteś przecież pierwsza, Leisho!

— Śnił mi się mój ojciec. I matka.

Oczy Dana zalśniły radością.

— To dobrze, bardzo dobrze. Pracowałem z kształtami pochodzącymi od moich własnych rodziców.

Jego młoda twarz pociemniała nagle, zawikłana w jakieś osobiste wspomnienie, którego Leisha zupełnie nie miała ochoty z nim dzielić. Sny — to jakby publicznie się obnażyć. Zbyt irracjonalne. Za wiele tu się odpuszcza, za bardzo się człowiek poddaje. Ale jeśli poddaje się światłu, słodyczy… Nie. To nie rzeczywistość. Sny to ucieczka, przecież wie o tym od zawsze, ona, która nigdy nie śniła. Marzenia senne to taki sam eskapizm wobec realnego świata jak ta pseudonauka ze Stowarzyszenia Bliźniąt Alice. Ale to, czego właśnie doświadczyła…

— Jestem za stara, żeby wywracać mi świat na lewą stronę jak starą skarpetę!

Niespodziewanie Dan uśmiechnął się szeroko, uśmiechem pełnym tak czystego triumfu, bez śladu domieszki frustracji czy arogancji, że Leisha poczuła się zupełnie oszołomiona. Ale postanowiła mocno obstawać przy rozumowym podejściu do świata.

— Ależ Dan — powiedziała — pozostałych czworo pacjentów, którzy przeszli tę samą operację w tamtej meksykańskiej klinice… Im przecież nie przydarzyła się żadna taka zmiana, żadna…

— Bo nie byli artystami — odparł z absolutnym przekonaniem. — A ja jestem.

— Ale… — zaczęła Leisha, lecz nie dane jej było skończyć, gdyż Dan — nadal uśmiechnięty, nadal triumfujący — wychylił się ze swego wózka i pocałował ją mocno w usta.

Leisha dalej siedziała nieruchomo. Czuła, jak jej ciało odpowiada, po raz pierwszy od… od jak dawna? Od lat. Sutki stwardniały, napięły się mięśnie brzucha. Pachniał mężczyzną, męskimi włosami i skórą. Usta rozchyliły się same z siebie. Leisha szarpnęła się w tył.

— Nie, Dan.

— Tak!

Bardzo nie chciała zniszczyć jego triumfu, tego zatrważającego osiągnięcia — przecież sprawił, że śniła. Ale w tej sprawie była absolutnie pewna.

— Nie.

— Dlaczego?

— Bo mam siedemdziesiąt osiem lat, a ty dwadzieścia. Wiem, że dla ciebie ta sprawa może wyglądać inaczej, ale dla mnie, w myślach — w mojej głowie — jesteś po prostu dzieckiem. I dla mnie zawsze nim pozostaniesz.

— Bo jestem Śpiącym!

— Nie. Bo nie przeżyłeś jeszcze tych pięćdziesięciu ośmiu lat, które przeżyłam ja.

— Myślisz, że o tym nie wiem? — odparł gwałtownie.

— Bo nie wiesz. Nie masz najmniejszego pojęcia, jak to jest. — Położyła dłoń na jego dłoni. — Myślę o tobie jak o synu, Dań. Nie jak o kochanku. Jak o synu.

Spojrzał jej prosto w oczy.

— A cóż takiego powiedział ci twój sen o matkach, ojcach i dzieciach, że tak cię to przeraziło?

Przez chwilę znów czuła tamten sen i dojrzała błysk czegoś, co kryło się poza nim, jakąś odwrotną stronę zalanej słońcem ścieżki, uśmiechniętego Rogera z egzotycznym kwiatem w ręku, i tej kochającej Elizabeth — takiej, jaką nigdy nie była w rzeczywistości, w każdym razie dla Leishy. Leisha nie do końca potrafiła dojrzeć tę drugą stronę, lecz wiedziała, że ona istnieje, głęboko w jej myślach — nowy sposób porządkowania świata, który nie miał nic wspólnego z prawem, ekonomią ani integracją polityczną, ani z żadną z tych wszystkich rzeczy, którym poświęciła życie. Sposób niekoniecznie gorszy albo lepszy, ale zupełnie inny i co najważniejsze: obcy. Błysk umknął.

— Przykro mi, Dan — powiedziała z całym współczuciem, na jakie było ją stać.

Kiedy wychodziła z pokoju, rzucił za nią cicho:

— Będę coraz lepszy w swojej sztuce, Leisho. Wyciągnę dużo więcej z twojej podświadomości, pokażę ci rzeczy, o których nigdy nawet… Leisho!

Nie mogła mu odpowiedzieć. Tylko pogorszyłaby sprawę. Wyszła i delikatnie zamknęła za sobą drzwi.

Wieczorem, kiedy już doszła, jak ma to z nim omawiać, co powiedzieć, żeby ująć cały ten oszałamiający epizod w bardziej racjonalną perspektywę, Stella powiedziała jej, że Dan spakował się i wyjechał.

* * *

Miri zasiadła w kopule Rady na nowym krześle, które dostawiono w dniu jej szesnastych urodzin — piętnaste krzesło przyśrubowane do podłogi przy polerowanym metalowym stole. Odtąd pięćdziesiąt jeden procent akcji Azylu, które należało do rodziny Sharifi, będzie rozdysponowane w głosowaniu na siedem równorzędnych bloków. W przyszłym roku, kiedy Tony zajmie swoje miejsce, bloków będzie osiem. Kiedy Miri usiadła, krzesło lekko zaskrzypiało.

— Rada Azylu z dumą wita wśród swoich członków Mirandę Serenę Sharifi — rozpoczęła Jennifer bardzo oficjalnie.

Radni przywitali ją oklaskami. Miri uśmiechnęła się. Jej babka rozładowała na moment panujące w pomieszczeniu napięcie, tak gęste, że jego prądy dałoby się oznaczyć na matrycy Hellera. Spod opuszczonych powiek Miri rozejrzała się ukradkiem dookoła stołu. Miała teraz zwyczaj stale trzymać głowę opuszczoną, ponieważ odkryła, że wtedy jej drgawki i tiki są mniej widoczne. Matka klaskała nie patrząc na nią, ojciec uśmiechał się z melancholią, która teraz nieustannie zaciemniała jego spojrzenie. Piękna ciocia Najla, nosząca kolejne Superdziecko, wpatrywała się w Miri z niezachwianą determinacją.

Radni kadencyjni uśmiechali się, lecz zbyt słabo ich znała, żeby wiedzieć, co mogą oznaczać owe uśmiechy. Zastanawiała się, czy zazdroszczą jej tych nieoczekiwanie przyspieszonych wpływów. Rodzinie Sharifi przypadało w Azylu o wiele więcej przywilejów niż to miało miejsce w jakiejkolwiek innej rodzinnej korporacji na Ziemi. A z sieciowych dramatów wynikało, że na Ziemi panował usankcjonowany społecznie obyczaj, który nakazywał młodym mężczyznom zabijać ojców, jeśli ci byli właścicielami imperiów finansowych, plantacji lub korporacji orbitalnych, w celu przejęcia ich władzy. Po czym zwyczaj nakazywał poślubiać młodą trzecią żonę zamordowanego. Wydało się to Miri tak barbarzyńskie i odrażające, że doszła do wniosku, iż żebracy nie mogą egzystować w ten sposób naprawdę. Z pewnością wolą, żeby ich dramaty nie miały żadnego związku z rzeczywistością. Pomysł ten wydał się Miri z kolei tak bezsensowny, że z niesmakiem porzuciła dramaty i wróciła do oglądania seks-kanałów.

— Mamy dziś dość bogaty porządek obrad — zaczęła Jennifer swym dźwięcznym głosem. — Radny Dexler, czy zacznie pan od sprawozdania na temat stanu finansów?

Raport na temat stanu finansów był rutynowo pozytywny, lecz nie zmniejszył wcale panującego na sali napięcia. Miri, sama nie będąc już pod obserwacją, spod opuszczonych powiek studiowała twarze. Coś tu było wyraźnie nie tak. Tylko co?

Potem złożyły raporty kolejno: komisja rolna, prawna, medyczna i wymiaru sprawiedliwości. Hermione okręcała na palcu pukiel koloru miodu. (Kiedy to ostatnio Miri dotykała włosów swojej matki? Całe lata temu.) Po chwili przerzuciła kosmyk na inny palec i zaczęła od nowa. Jeden skręt, drugi, trzeci… Najla gładziła się po napęczniałym brzuchu. Radny Devore, młody człowiek o wielkich oczach, sprawiał wrażenie, że siedzi na rozżarzonych węglach.

— Na koniec mam jeszcze uzupełnienie do raportu medycznego — odezwała się w końcu Jennifer. — Prosiłam, żeby radny Derore pozostawił go do ogólnej dyskusji. Jak większości z was wiadomo, zdarzył się nam wypadek.

Nieoczekiwanie Jennifer spuściła głowę, a Miri z zaskoczeniem spostrzegła, że babka musi odczekać chwilę, zanim będzie w stanie kontynuować. Miri przywykła do myśli, że nic nie jest w stanie sprawić jej bólu.

— Tabitha Selenski z Kenyon International naprawiała wejście do konwertera mocy przy budynku biznesu numer trzy i otrzymała tak potężny ładunek energii, że… Najprymitywniejsze z jej tkanek regenerują się z wolna. Ale niektóre partie systemu nerwowego są tak zniszczone, że już nie ma się tam co regenerować. Nigdy nie odzyska całkowitej świadomości, co najwyżej częściową, na poziomie równym mniej więcej zwierzęciu… Będzie wymagała stałej opieki, nawet przy najbardziej podstawowych czynnościach. Co więcej, nigdy już nie będzie produktywnym członkiem naszej społeczności.

Jennifer obrzuciła spojrzeniem każdego po kolei członka Rady. Sznury Miri splątały się w węzły. Być bezsilnym, zdanym we wszystkim na innych, pozbawiać ich czasu i zasobów, nie dając nic w zamian…

Być żebrakiem.

Zobaczyła wyraźnie, o co tutaj chodzi, i poczuła nagły skurcz w żołądku.

— Kiedyś znałam na Ziemi pewną kobietę — mówiła Jennifer. — Kiedy byłam mała. Była matką mojej koleżanki. Oprócz niej ta kobieta miała jeszcze jedno dziecko, dziecko z poważnymi zaburzeniami systemu nerwowego. W ramach tak zwanej rehabilitacji nakazano matce poruszać rytmicznie kończynami dziecka ruchami naśladującymi pełzanie, żeby wyryć w mózgu wzorce takich zachowań i w ten sposób stymulować jego rozwój. Musiała robić to sześć razy dziennie przez godzinę. W czasie między poszczególnymi sesjami karmiła dziecko, myła je, odciągała produkty przemiany materii z jego okrężnicy, puszczała przepisane przez lekarzy taśmy, które miały pobudzić jego zmysły, kąpała je i mówiła do niego bez przerwy przez sześć półgodzinnych sesji, rozmieszczonych w sześciu równomiernych odstępach na dobę. Kobieta ta była kiedyś zawodową pianistką, lecz od tamtej pory nawet nie tknęła klawiszy. Kiedy dziecko skończyło cztery lata, lekarze dodali jeszcze więcej elementów terapii. Nakazano matce, aby cztery razy dziennie obwoziła dziecko po podwórku, napotykając różne obiekty w tej samej kolejności, lecz przy zmieniających się warunkach atmosferycznych, także w celu wywołania odpowiednich wzorców reakcji w mózgu dziecka. Moja koleżanka pomagała jej, ale po kilku latach cierpiała już na samą myśl, że ma iść do domu. Podobnie mąż owej kobiety, który w końcu nie wrócił do domu wcale. Żadnego z nich tam nie było, kiedy ta kobieta zastrzeliła najpierw swoje dziecko, a potem siebie.

Jennifer zawiesiła głos. Podniosła ze stołu jakiś papier.

— Rada otrzymała petycję od męża Tabithy, w której prosi, żeby skrócić jej cierpienia. Musimy teraz podjąć stosowną decyzję.

Radna Letty Rubin, młoda kobieta o kanciastych rysach, zakrzyknęła gorączkowo:

— Tabitha wciąż jeszcze potrafi się uśmiechać, nadal trochę reaguje. Odwiedziłam ją i na dźwięk mego głosu próbowała się uśmiechnąć! Ma prawo do własnego życia, bez względu na to, jakie ono ma być!

— Dziecko matki mojej koleżanki też umiało się uśmiechać — odparła Jennifer. — Ale prawdziwy problem tkwi w czym innym, a mianowicie: czy mamy prawo poświęcać życie innego człowieka, żeby się nią zajmował?

— Wcale nie musielibyśmy poświęcać życia jednego człowieka! Jeżeli podzielilibyśmy między siebie ten obowiązek, na przykład na dwugodzinne zmiany, obciążenie rozłożyłoby się równomiernie na tak wielu barkach, że nikt by go naprawdę nie odczuł!

— Ale chodzi także o zasadę — odezwał się Will Sandaleros. — Roszczenia słabych wobec silniejszych ze względu na własną słabość. Żebracze roszczenia, oparte na założeniu, że owoce pracy jednych należą się innym tylko dlatego, że sami nie mogą na siebie zapracować. Nie uznajemy twierdzenia, jakoby słabość miała moralne prawo żądać czegokolwiek od talentu i pracy.

Radny Jamison, inżynier, niemal równie stary jak Jennifer, który nie przeszedł żadnych innych genomodyfikacji oprócz bezsenności, potrząsnął głową. Miał pociągłą, niezbyt przystojną twarz o ostrym, sterczącym podbródku.

— Tu chodzi o ludzkie życie, radny Sandaleros. Życie członka naszej społeczności. Czy społeczność nie powinna gwarantować swoim członkom pełnego wsparcia?

— Ale co stanowi podstawę uczestnictwa w danej społeczności? Czy automatycznie zostaje się nim raz na zawsze? To doprowadziłoby nas do instytucjonalnego zwyrodnienia. Czy być członkiem społeczności nie oznacza stale aktywnie ją wspierać, stale dokładać się do wspólnej korzyści? Czy, na przykład, pański zakład ubezpieczeń, radny Jamison, nadal umieszczałby klienta na swojej liście, jeśli ten zaniechałby wpłacania należnych kwot?

Jamison nie odpowiedział.

— Ale społeczność nie jest równoznaczna z umową handlową! — krzyknęła Letty Rubin. — Musi przecież oznaczać coś więcej!

Głos Jennifer zagłuszył ostatnie słowa.

— Musi oznaczać jedno: Tabitha Selenski nie powinna chcieć stać się ciężarem dla własnej społeczności. Powinna mieć na tyle godności i przyzwoitości, żeby nie chcieć ciągnąć dalej tak zwanego życia jako żebrak. A to oznacza, że w swoim testamencie powinna zawrzeć standardową klauzulę o eutanazji. Ja przecież tak zrobiłam, podobnie jak Will i podobnie jak ty sama, Letty. Ponieważ Tabitha tego nie dopatrzyła, przeciwstawiła się zasadom obowiązującym w naszej społeczności i sama siebie wykluczyła z jej obrębu.

— Instynkt samozachowawczy nie podlega naszej woli, matko — odezwał się Ricky.

— Dla dobra społeczności instynkty mogą zostać okiełznane. Tak dzieje się przecież od samego początku. Wierność seksualna, sformalizowanie praw rządzących dysputą, nałożenie tabu na kazirodztwo — czymże są innym, jeśli nie opanowywaniem instynktów przez wolę dla dobra ogółu? Instynkt nakazuje zabijać dla zemsty albo pieprzyć się do utraty zmysłów, kiedy tylko przyjdzie na to chętka.

Miri gapiła się na babkę szeroko otwartymi oczyma. Nigdy, w całym swoim życiu, nie słyszała, żeby Jennifer używała takich słów. Babka była zawsze bardzo oficjalna. Po sekundzie Miri zrozumiała, że to rozmyślny, teatralny gest i poczuła lekki niesmak, po którym nastąpił kolejny skurcz żołądka. Babka nie wierzyła, aby same tylko rzeczowe argumenty mogły przekonać Radę do zabicia Tabithy Selenski.

Do zabicia.

Sznury zawirowały jej w głowie.

— Czymże jest bezsenność, jeśli nie okiełznaniem wewnętrznego popędu? — wtrącił nerwowo Jean-Michel Devore. Jennifer obdarzyła go uśmiechem.

— Kluczem jest tu definicja społeczności — odezwała się Najla. — Myślę, że w tej kwestii wszyscy jesteśmy zgodni. Nasza definicja wymaga od członków posiadania pewnych cech i uzdolnień oraz respektowania pewnych zasad. Który z elementów jest tutaj zasadniczy? A bez którego możemy się obejść?

— To dobry początek dyskusji — pochwalił Sandaleros.

— Członek naszej społeczności musi się wykazać wszystkimi trzema — oznajmiła Jennifer. — Cechą bezsenności, zdolnością do pracy na rzecz społeczności, a nie tylko korzystania z jej zasobów, i respektem dla zasady, że dobro społeczności stoi ponad jego osobistymi preferencjami. Każdy, kto nie posiada któregoś z tych trzech elementów, jest nie tylko różny od nas, ale stanowi dla nas aktywne zagrożenie. — Pochyliła się do przodu, dłonie wsparła o blat stołu. — Wierzcie mi, wiem coś o tym.

Nastąpiła krótka chwila ciszy, którą przerwał cichy głos Hermione.

— Każdy kto myśli inaczej niż my, nie może być prawdziwym członkiem naszej społeczności.

Opuszczona głowa Miri wystrzeliła w górę. Wpatrzyła się w matkę, która jednak nie odwzajemniła jej spojrzenia. Wszystkie sznurowe konstrukcje w głowie Miri zawirowały. Na moment zaparło jej dech w piersiach.

Ale przecież matka miała na myśli tylko tych, którzy myślą inaczej o pryncypiach.

W jej sznury wplątały się słowa z dwudziestu języków: Harijan. Proscrit. Bui doi. Inquisicion. Kristalnacht. Gułag…

— Spo…społeczność po… — w zdenerwowaniu nie potrafiła przepchnąć cholernych słów przez gardło — podzielona u p-podstaw u-ulegnie sa…samozagładzie.

— I właśnie dlatego nie wolno nam dzielić się na zdolnych do pracy i pasożytów — Jennifer zgrabnie weszła jej w słowo.

— N-nie o to m-mi cho…chodziło!

Spierali się przez bite pięć godzin. Tylko Najla, która z powodu ciąży czuła bóle w krzyżu, wyszła, pozostawiając swój głos mężowi. W końcu wynik głosowania wyniósł dziewięć do sześciu — Tabitha Selenski musi opuścić ich społeczność. Jeśli takie będzie życzenie jej męża, można ją wysłać na Ziemię, pomiędzy innych żebraków.

Miri głosowała z mniejszością. Podobnie — co było dla niej niemałym zaskoczeniem — głosował jej ojciec. Wynik głosowania mocno ją przygnębił, ale musiała podporządkować się woli większości. Azylowi należy się wsparcie. Odczuwała wielkie zmieszanie i pragnęła gorąco przedyskutować to wszystko z Tonym, tak jak tylko oni to potrafią, w całej pełni i głębi wzajemnych powiązań, trojakich asocjacji i ciągów znaczeń. Komputerowy program Tony’ego to był wielki sukces. Superbystrzy przywykli już stosować go do porozumiewania się we własnym kręgu, wymieniając między sobą potężne konstrukcje znaczeniowe bez tych ograniczeń, jakie stale narzucała im mowa.

Przed drzwiami Kopuły Rady zatrzymał ją ojciec. Ricky Keller miał podkrążone oczy. Miri przyszło do głowy, że widząc go siedzącego w Radzie obok swej matki wielu pomyślałoby, że z tej dwójki młodsza jest Jennifer. Z roku na rok Ricky stawał się delikatniejszy w obejściu. A teraz, kładąc dłoń na ramieniu Miri, powiedział:

— Szkoda, że nie poznałaś mojego ojca, Miri.

— Two…twojego ojca?!

Nikt nigdy nie rozmawiał o Richardzie Kellerze. Opowiedziano jej tylko o procesie, a to, co zrobił Jennifer, swojej żonie, było potworne.

— Myślę, że pod wieloma względami bardzo go przypominasz, mimo że jesteś Super. Dziedzictwo genetyczne jest o wiele bardziej skomplikowane, niż nam się w naszym zadufaniu wydaje. Policzalne chromosomy to nie wszystko.

I odszedł. Miri sama nie wiedziała, czy ma się cieszyć czy obrazić. Richard Keller, zdrajca Azylu. Ludzie zwykle mawiali o niej, że przypomina swoją babkę, „zdecydowaną kobietę”. Jednak oczy ojca w swojej melancholii wydały jej się pociągająco delikatne. Miri zapatrzyła się na jego oddalającą się, pochyloną sylwetkę.

Następnego dnia Tabitha Selenski umarła od śmiercionośnego zastrzyku. Uparcie krążąca plotka twierdziła, że Tabitha sama wstrzyknęła sobie truciznę, ale Miri w to nie wierzyła. Gdyby Tabitha była w stanie to zrobić, decyzja Rady z pewnością byłaby inna. Ale Tabitha była już właściwie warzywem. I taka była prawda. Tak mówiła przecież babka Miri.


  1. (fr.) Im bardziej rzeczy się zmieniają, tym bardziej pozostają takie same (przyp. red.)