121129.fb2 Bezsilni tego swiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Bezsilni tego swiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Rozdział 5GrudzieńCzwartekRobert Walentynowicz Paczulin o przezwisku Winchester

Dziś przystąpiliśmy do pracy kompletnie bez humoru, nawet nieogoleni, co u nas jest oznaką całkowitej negacji rzeczywistości. Sapaliśmy z rozdrażnieniem. Maskowaliśmy czerwonobrązową plamę na karku — widocznie do tego wszystkiego głowa nam pękała na skutek skoków ciśnienia oraz niewystarczającej ilości tlenu w mieście i okolicy. Na swojego wiernego i jedynego sekretarza — referenta spojrzeliśmy tylko przelotnie, zaciskając wargi, skinęliśmy mu jakby z roztargnieniem i od razu poszliśmy do archiwum, nucąc przy tym na motyw La cucarachy jakąś rytmiczną bzdurę: „niejakuniksona, niejakuniksona”…

Była dziewiąta dwie. Nie doczekawszy się od zwierzchnika dobrego słowa, znowu usiadłem przy swoim biurku i na wszelki wypadek wprowadziłem na drukarkę plan dnia dzisiejszego. Seans był wyznaczony na dziesiątą, hasło: „Ajatollah”. Szczegółów nie podano, była tylko notatka: z ojcem i osobą towarzyszącą, co można było zrozumieć jak się chce. Zrozumiałem tak, że prócz tatusia (a nie mamusi, co już samo w sobie było rzadkim zjawiskiem) chłopcu będzie towarzyszył ktoś jeszcze — na przykład skarbnik z walizką zielonych. Co byłoby bardzo na miejscu. W kasie zostało pieniędzy na miesiąc (i to łącznie z naszymi potrzebami!), a na liście pacjentów była jedynie dwójka, z czego jeden to dziewczynka, czyli kompletny niewypał.

Dokładnie o dziewiątej trzydzieści rozległ się dzwonek do drzwi. Popatrzyłem na sensei, ale ponieważ żadne polecenia czy choćby aluzje do tychże nie padły, nieco zaskoczony poszedłem otworzyć. Od razu się wyjaśniło, że to nie pacjent przyszedł przed czasem, lecz jakichś dwóch zakatarzonych chłopców, którzy prosili o klej „Moment”, bo pękła im opona od roweru. Bez cienia współczucia posłałem ich piętro niżej (albo wyżej, wedle ich uznania) i wróciłem na miejsce pracy, gdzie w odpowiedzi na pytające spojrzenie zdałem relację z wydarzenia.

Raczyliśmy się uśmiechnąć. Tym szczególnym, znienawidzonym przeze mnie uśmieszkiem przytłaczającej wyższości. Po takim uśmieszku następuje zazwyczaj krótki, acz wyczerpujący wykład na temat: zdumiewające, do jakiego stopnia współczesna młodzież i młodzież w ogóle nie orientuje się w otaczającej ją rzeczywistości. (Wszystko w stylu nudziarza Chirona, pouczającego nastolatka Herkulesa). „Ta pańska rowerowa historia jest charakterystyczną repliką starodawnych wyobrażeń początku wieku”. Nawet on (Chiron) ma świadomość, że współcześni smarkacze używają kleju „Moment” wyłącznie w celu wąchania go. „Ci parszywcy, jak mi powiedziano, mają wtedy odlot. Niechże się pan zastanowi, skąd rower w połowie grudnia? Przy okazji, który dzisiaj mamy?”

Ja (z kamienną, mam nadzieję, twarzą) poinformowałem go, jaki mamy dzień tygodnia,

podałem datę oraz czas moskiewski, na czym nasza rozmowa w naturalny sposób się zakończyła i każdy zajął się swoją pracą. On kartkował dawne wycinki z gazety „Za granicą”, a ja myślałem o dwóch chłopcach, którzy — sini z zimna, zatruci i pragnący nowej trucizny — obchodzą teraz mieszkanie po mieszkaniu i proszą o klej „Moment”, żeby potem w jakiejś piwnicy, przesiąkniętej zapachem kotów i bezdomnych, łapać swój tani odlot — słodkomdlący, jak całe nasze śmierdzące życie.

O dziesiątej zero cztery rozległ się dzwonek i sensei warknął:

— Jeszcze minuta i kazałbym wyrzucić go na zbity pysk. Nawet już nie mogą przyjść na czas, nuworysze…

Poszedłem otworzyć. Przez wizjer wyjrzałem na tamtą stronę kraty. Trzy postacie — jedna bardzo duża, czarna, druga znacznie mniejsza, elegancko szara, a trzecia bardzo mała, czarno-biała. Otworzyłem drzwi i podszedłem do kraty.

Najważniejszy był tutaj człowiek w szarym garniturze, cholernie elegancki, z matowobladą (jak u hrabiego Monte Christo) twarzą i wężowym uśmiechem na błyszczących, jakby uszminkowanych ustach. Mężczyzna w czarnej, opiętej skórze — ogromny bydlak, rudy, lekko łysy, dziobaty, z dużą, okrągłą głową — był bez wątpienia „osobą towarzyszącą”. A właściwym pacjentem był, rzecz jasna, szczeniak — chłopiec w wieku siedmiu, może dziesięciu lat (nie jestem specjalistą), w eleganckim czarnym garniturku, białej koszuli, krawacie i błyszczących lakierkach. Trzymał tatusia za ręką i wyglądał nienaturalnie jak, moim zdaniem, każde dziecko ubrane po dorosłemu.

To musieli być oni, ale ja, jako człowiek pedantyczny i skłonny do formalizowania wszystkiego, nie otworzyłem od razu kraty, lecz przywitałem się z całą uprzejmością, na jaką było mnie stać:

— Dzień dobry. Czym mogę służyć?

— Dzień dobry — powiedział chłopiec — dżentelmen, a człowiek o wężowym uśmiechu pokazał doskonałe zęby i, nie tracąc na próżno czasu, wygłosił hasło:

— Ajatollah przekazuje panu pozdrowienia, drogi panie! — I dorzucił od siebie bezpłatny dodatek do hasła: — Pokój temu domowi i wszystkim jego mieszkańcom!

Otworzyłem furtkę w kracie. Rudy typ natychmiast się oddalił — bez słowa znikł w kabinie windy i tak przy tym huknął drzwiami, że zadrżał cały dom. „Boże!”, powiedziałem, nie mogąc się powstrzymać, a szary elegancki tatuś tylko rozłożył ręce, całym sobą demonstrując współczucie z na wpół szczerą skruchą. W tym momencie dostrzegłem w jego prawej ręce długą, ostro zakończoną laseczkę, przypominającą szkolny wskaźnik. Ale oczywiście nie był to wskaźnik. Dziwna pałeczka miała, moim zdaniem, zbyt ostry koniec…

Przeprowadziłem ich przez przedpokój, gdzie się nie rozebrali, ponieważ nie mieli co zdejmować (naturalnie przyszli prosto z limuzyny, w której jest zawsze ciepło, zawsze sucho i pachnie cedrem). Zostawiłem ich tam przed wielkim lustrem, ogromnym i posępnym, niczym wrota prowadzące do innej rzeczywistości, a sam zajrzałem do gabinetu i skinąłem głową sensei, że wszystko w porządku. Sensei również kiwnął głową, więc wprowadziłem ich: chłopiec szedł pierwszy, tatuś za nim. A sensei już czekał, wznosząc się nad swoimi komputerami, kwarcowymi półkulami i stertami papierów na tle otwartych drzwiczek szafy z archiwami. Tysiące teczek ślepo patrzyło stamtąd płaskimi, rudymi, niebieskimi, białymi i czerwonymi okładkami, a zaplątane macki tasiemek poruszały się, zaniepokojone przeciągiem. Każdy gość od razu rozumiał, że nie ma mowy, by zwykły mieszkaniec teraźniejszości mógł w tej skarbnicy przeszłości znaleźć coś pożytecznego.

Trzeba przyznać, że w takim otoczeniu (wznosząc się ponad biurkiem, tonąc palcami w górach wycinków gazetowych, ubrany w swój purpurowy sweter, luźny, a jednocześnie opięty, z nieruchomym spojrzeniem spod nawisającego, pozbawionego brwi czoła) sensei nie mógł nie robić odpowiedniego wrażenia i oczywiście je robił. Na wszystkich. Nawet na mnie. Nie sposób przywyknąć do tego widoku, tak jak nigdy nie przywyknę do tragicznego pożaru zachodu słońca czy, powiedzmy, upiornego lśnienia Drogi Mlecznej w czarną, zimową noc.

— Dzień dobry! — czystym głosikiem (tak jak go nauczono) odezwał się młody dżentelmen, a jego rodzic wykrztusił coś w rodzaju: „Rad jestem, że…”, ale w tym momencie przerwano mu władczym gestem, jakby wymiatającym go z pola widzenia. A ja już byłem przy nim, już brałem go pod elegancki łokieć i delikatnie, lecz stanowczo skierowałem do fotela, na którym go posadziłem, mówiąc spojrzeniem: „Cicho! Niechże pan milczy, please!” Potem bezszelestnie przesunąłem się na swoje miejsce. Mały dżentelmen został na środku pokoju sam. Od razu poczuł strach i zrobiło mu się nieswojo, aż nastroszyły mu się wicherki na karku. Schował za plecami zaciśnięte pięści i zupełnie nie po dżentelmeńsku potarł jedną o drugą.

Sensei usiadł ostrożnie i złożył dłonie, tworząc domek, jak wujcio na plakacie Nasz dom, Rosja. Nadchodził moment natchnienia.

Oczy sensei nabrały orzechowej barwy, a głos stał się ciepły i miękki niczym cenne futro.

— Jak się pan nazywa, młody człowieku?

— Alik.

— Bardzo dobrze, Alik. Doskonale. Proszę podejść i usiąść. Fotel jest miękki, wygodny… O tak, doskonale, niech pan usiądzie tak, żeby było panu wygodnie. Nazywam się Sten Arkadiewicz. Po amerykańsku po prostu Sten. Teraz będziemy grać w pewną grę. Ja będę zadawał pytania, a pan będzie na nie odpowiadał. Jasne?

— A po co?

— Alik! Pytania zadaję wyłącznie ja. Pan tylko odpowiada. Odpowiada pan to, co pan chce, ale odpowiedź jest konieczna. Umowa stoi?

— A jeśli nie zrozumiem?

— Alik, pytania zadaję tylko ja. Nikt więcej. Odpowiadać można, co się tylko chce, bez względu na to, czy to dla pana jasne, czy nie. To absolutnie nieistotne. Najważniejsze, żebym na każde moje pytanie otrzymał odpowiedź. Zaczynamy?

— Tak.

Seans się zaczął. Sensei odchylił się na oparcie krzesła i zapytał niedbale, bez jakiegokolwiek nacisku:

— Gdzie jest śmiałek?

— Wsadzą go do pieca — odpowiedział od razu Alik i uśmiechnął się bardzo zadowolony, że udało mu się to zrobić tak zręcznie i szybko. Już dawno przywykłem do dziwacznych pytań. Do dziwacznych odpowiedzi przywykłem również, ale widocznie był to przypadek niespodziewany dla samego sensei. Milczał, przyglądając się radosnemu Alikowi z dziwnym wyrazem twarzy, jakby nagle coś go zainteresowało albo oszołomiło.

— A gdzie jest tchórz? — zapytał w końcu z niedowierzaniem w głosie.

— Pobiegł na wszystkich donosić!

Sensei zamilkł i po chwili zapytał przymilnie:

— Czytuje pan Jacka Londona?

— A kto to?

Ale sensei nie zatrzymał się na Jacku Londonie (opowiadanie Ząb kaszalota, w przekładzie Klaginej-Kondratiewej).

— Czyj galop tak tętni w wichurze i ćmie?* [*Pierwsza strofa ballady W. Goethego Król Elfów, w przekładzie Jadwigi Gamskiej-Јempickiej (przyp. tłum.). ] — zapytał stanowczo.

— To rycerz.

— Jaki rycerz?

— Żelazny. Błyszczący. Z kopią.

— A jak on mknie?

— Pełną parą! — wypalił radośnie pomysłowy młody człowiek.

Słuchając ich kątem ucha, patrzyłem na eleganckiego ojca, dziwiąc się jego wstrząsającej obojętności na to, co się tu działo. Trzeba przyznać, że początkowo był zainteresowany: oczy mu zabłysły, usiadł prosto i rozchylając wężowe usta, z ciekawością patrzył to na chłopca, to na sensei, najwyraźniej próbując zrozumieć, co się tu dzieje — normalna reakcja świeżego człowieka na nasze egzorcyzmy. Ale dość szybko stracił nadzieję, że cokolwiek zrozumie, znudził się, oklapł, odchylił się na oparcie fotela i zaczął w zadumie bawić się swoim złowieszczym wskaźnikiem; zręcznie, z wirtuozerią, nieuchwytnie dla oka to wysyłał go w niebyt, to znów przywoływał znikąd, jakby to była czarodziejska różdżka. Dziwny ojciec.

Chociaż widywaliśmy już dziwniejszych.

— …i co zrobiła ta kotka?

— Zjadła tygrysa.

— A co powiedziała?

— Zwyciężyłam tygrysa! Zjadłam tygrysa!

— Skąd wziął się tygrys?

— Był tam. W gąszczach.

— Tygrysie, błysku w gąszczach mroku?* [*Fragment wiersza Tygrys Williama Blake’a w przekładzie Stanisława Barańczka (przyp. tłum.). ] Ten?

— Nie. Ten, który lubi wszystko.

— Nie tygrys, lecz tygrysica?

— Tak! Pokonałam tygrysicę! Zjadłam tygrysicę!

Sensei już robił na drutach — podnosił wysoko ręce, szarpał nitki, ale patrzył tylko na chłopca i nie widział nikogo i niczego prócz niego. Nie słyszał. Nie zauważał. Można byłoby, na przykład, zrzucić komputer na podłogę czy włączyć na cały regulator Lot Walkirii albo, dajmy na to, pobić się z ojcem, a sensei nic by nie zauważył, najwyżej podniósłby głos albo wzniósł do sufitu swoje nagie brwi.

Rozumiem, że te pytania to poważna sprawa. W końcu to właśnie od pytań wszystko się zaczyna. Na przykład cała nauka. Każdy głupi to wie. Nawet ostami kretyn wie, że prawidłowo postawione pytanie zawiera połowę odpowiedzi… Zresztą nie kłóćmy się o liczby — może nie połowę, w każdym razie nie zawsze, ale na pewno jakąś cząstkę. Ale sensei nie zadaje prawidłowych pytań! Prawidłowo postawione pytania absolutnie go nie interesują. Bywało, że godzinami siedziałem wpatrzony w ścianę i odtwarzałem w pamięci jakiś seans, z udręką próbując wychwycić strategię, a przynajmniej taktykę czy chociaż przelotny sens w tym szeregu bezsensownych zdań z intonacją pytającą. I niczego nie znajdowałem.

— Tata ma czarne oczy, mama ma czarne oczy, a syn ma szare. Wierzy pan, że takie rzeczy się zdarzają?

— Wierzę.

(Teraz grali w „wierzę — nie wierzę”).

— A że tata ma szare oczy, mama ma szare oczy, a syn czarne w to też pan wierzy?

— Nie-e. Nie wierzę.

— I słusznie. A że świerszcz słyszy nogami, wierzy pan?

— Wierzę.

— A że są takie twierdzenia, których nie można ani udowodnić, ani zanegować… wierzy pan?

— Wierzę!

— Bardzo mądrze. A może pan dać przykład?

— Mogą. Bóg stworzył wszystko. Tego nie da się udowodnić.

— Hm… A że Bóg istnieje, wierzy pan?

— Wierzę.

A ja nie. Przy okazji: absolutnie nie pamiętam tych pytań, które sensei zadał mi dwadzieścia lat temu, gdy mama przyprowadziła mnie do niego na test. Mam pamięć absolutną (zdarza się słuch absolutny, a ja mam pamięć absolutną). Pamiętam wszystko. Pamiętam, że były cztery seanse. Pamiętam, jak ubrana była mama w czasie każdego z nich, i ówczesny brązowy szlafrok sensei (z plamą po lodach po lewej stronie) też doskonale pamiętam. Pamiętam daty i dni tygodnia, pamiętam pogodę — temperaturę powietrza, ciśnienie atmosferyczne, prędkość wiatru… A pytań nie pamiętam. I absolutnie nie pamiętam własnych odpowiedzi.

…Czasem przychodzi mi do głowy, że może on szuka pytań Godła, to znaczy takich, na które nie można odpowiedzieć ani tak, ani nie, nie kłamiąc. Ale wątpię. A jeśli nawet rzeczywiście ich szuka, to po co? Stale skarży się, że brakuje mu pytań. A przecież są takie, których nie zadaje nigdy. Na przykład wielkie pytanie każdej współczesności: „Dlaczego ja?” Pytanie — krzyk. Cała nasza ludzkość na nim stoi, niczym Petersburg na bagnach. Trudno wprawdzie wyobrazić sobie kontekst, w który wmontowano by to pytanie. Ale co go obchodzi kontekst?…

„…Wchodzimy teraz w nową fazę kultury, w której odpowiedziami na pytania będą nie zdania twierdzące, lecz nowe, bardziej dogłębnie sformułowane pytania”. W. W. Nalimow, traktat filozoficzny Linoskoczek. Nie wiem, nie wiem. Nie wiem czemu, ale każdy współczesny filozof robi na mnie wrażenie nieodpowiedzialnej gaduły. Żadnej solidności. Brak konkretów. I nawet terminologia (wypróbowana broń klasyków) im nie pomaga — jedynie potęguje wrażenie, że do tego wszystkiego ktoś jeszcze mąci ci w głowie. I nagle w poważnym tekście człowiek zauważa kawałki rodem z Kaszpirowskiego…

— …Czyje to było?

— I tak go nie ma.

— Czyje to będzie?

— Tego, kto przyjdzie pierwszy.

Nie ma co, oczytany chłopak. Conan Doyle’a też czytał. Rytuał rodu Musgrave ‘ów, przełożył D. Liwszyc* [*Polski przekład: Tadeusz Evert, opowiadanie Rytuał rodu Musgrave ’ów, umieszczono w zbiorze Przygody Sherlocka Holmesa, Iskry, Warszawa 1956.].

Ale cytuje niedokładnie. Należało powiedzieć: „Tego, kto odszedł. Tego, kto przyjdzie po nim…”

— W jakim miesiącu to było?

— W letnim.

Powinno być: w szóstym od pierwszego. Ale i tak całkiem nieźle. Ale nam pokolenie rośnie! Konkurencja, Bobie Walentynowiczu, konkurencja! Rynek.

— Gdzie było słońce?

— Nad choinką.

— A gdzie był cień?

— Pod pałką.

— Ile trzeba zrobić kroków?

— Dziesięć i dziesięć, a potem jeszcze pięć i pięć…

— Co za to oddamy?

— Wszystko, co mamy.

Sensei nagle znudził się Rytuał rodu Musgrave ’ów, a może ten wątek został wyczerpany, bo nieoczekiwanie zmienił temat:

— Głowa bawołu, jego rogi i cztery nogi przeszły przez okno. Czemu nie przechodzi ogon?

— Bo otworzył się parasol!

— Każdy ma ojczyznę. Jaką ojczyznę masz ty?

— Rano jadłem gotowany ryż, a na obiad będzie zupa z pulpecikami i naleśniki z konfiturami morelowymi.

— Czym moje ręce przypominają ręce Boga?

— Grają na pianinie.

— Dlaczego moje nogi przypominają nogi osła?

— Nasz Borsuk ma nogi w innym kolorze…

Tych tekstów nie znałem. A może zaczął wymyślać pytania sam? Takie rzeczy już się zdarzały, choć niezbyt często.

— Co trzeba robić po dwanaście godzin na dobę?

— To pytanie rozsmaruję po ścianie!

— Co to takiego Budda?

— Taka specjalna pałeczka.

— Ach tak? A czym jest czyste ciało Dharmy?

W tym momencie chłopak się zawahał. Do tej pory odpowiadał tak, jakby rozgrywał błyskawiczną partią szachów, a nagle zamilkł, ściągnął brwi i niepewnie powiedział:

— To grządka. Z truskawkami…

Sensei chyba go już nie słuchał. Zapytał szybko:

— Jego słudzy to Szakjamuni i Majtreja. Kim on jest?

— To obywatel miasta Petersburg, straszny głupiec Jurij Bandaleński! A jego słudzy to zauważniki, ponieważ wszyscy ich zauważają.

W tym momencie za pazuchą rodzica zadzwoniła komórka. Tatuś wyjął ją tak, jak James Bond wyciąga swoją berettę z kabury na ramieniu, i zerwał się z fotela, skoczył do drzwi, jak najdalej od ludzi, by prowadzić swoje ekstratajne superbiznesowe negocjacje. Przyglądałem mu

się, zauważając charakterystyczną pozę: „nowy Rosjanin rozmawia przez telefon komórkowy” — figura alegoryczna początku tysiąclecia, temat dla nowego Rodina… a gdy wróciłem do wydarzeń bieżących, stwierdziłem, że gra w pytania i odpowiedzi dobiegła końca i teraz bawią się w wieczór poetycki.

— Deszcz w samochód bębni, pada — deklamował chłopiec w upojeniu — już się drzewa przewracają. A kierowcy się starają, by staruszek nie przejechać

Sensei w odpowiedzi powiedział wiersz o kocie, który „częściowo po drodze, częściowo w powietrzu płynnie leci”. A chłopiec odbębnił wyliczankę: Było sobie trzech Chińczyków: Jak, Jak Cydrak, Jak Cydrak Cydrak Cydroni. I były sobie Chinki trzy: Cypa, Cypa Dryna, Cypa Dryna Limpoponi. Ożenił się Jak z Cypą, Jak Cydrak z Cypą Dryną, Jak Cydrak Cydrak Cydroni z Cypą Dryną Limpoponi… Sensei z przyjemnością zaprezentował mu swoje ulubione:

Przy-ki-bie-ka-gły-ki do-ki i-ku-zby-ku dzie-ki-ci-ki I w-ko po-ko-śpie-ko-chu-ku wo-ko-ła-ko-kają ojca-ka: „Ta-ki-to-ki, ta-ki-to-ki, na-ka-sze-ki sie-ka-ci-ki Wy-ki-cią-ka-gnę-ki-ły-kizrze-ka-ki-ka tru-ki-pa-ka…”

Chłopiec poddał się i powiedział:

— A co to takiego?

— Niech się pan sam domyśli — zaproponował sensei. (Druty nadal błyskały, czarno-biały warkocz robótki zwisał aż do podłogi).

Chłopiec myślał przez kilka sekund i nagle zajaśniał jak słońce:

— Przybiegły do izby dzieci!

— Brawo! — wykrzyknął sensei i wstał, obiema rękami rzucając robótkę na biurko. — Dość. Na dzisiaj koniec. Ee… — zwrócił się do eleganckiego rodzica i ten natychmiast zerwał się z fotela. — Niech pan zostawi swój adres… Zresztą, nie ma takiej potrzeby. Znam pański adres. Orzeczenie pisemne przyślę e-mailem. Wstępne, rzecz jasna. Następny seans za pięć dni, we wtorek, o tej samej porze. I proszę przypilnować, żeby przez ten czas chłopiec niczego nie czytał. Ulubione gry i zabawy, telewizor, kino, muzyka — owszem, ale ani jednej książki, bardzo proszę. Do widzenia panu. Do widzenia, Alik. Robercie, bądź tak uprzejmy…

Chłopiec podał tatusiowi rączkę, a ja odprowadziłem ich do kraty. Dziobaty typ już tu był — tkwił na środku klatki schodowej, błyszcząc czarno i rudo. Chłopiec zapytał nagle:

— Eraście Bonifatjewiczu, czy moglibyśmy podjechać teraz do sklepu zoologicznego?

Widocznie odruchowo rozejrzałem się na boki w poszukiwaniu tegoż Erasta Bonifatjewicza (co za Erast Bonifatjewicz? Skąd się tu wziął?) i widocznie szary elegant zauważył moje zdumienie, bo uśmiechnął się (wypisz, wymaluj żmija!) i rzekł pobłażliwie:

— Pomylił się pan, Robercie Walentynowiczu! Nie jestem ojcem Alika. — I od razu do Alika: — Oczywiście, oczywiście. Dokąd tylko zechcesz, kochanie… — i znowu do mnie: — Jedynie in loco parentis. In loco parentis!

Przełknąłem to z pokorą i otworzyłem kratę, starając się jak najciszej szczękać kluczami. W końcu co za różnica, czy to tatuś dżentelmenowatego pacjenta, czy tylko opiekun. Najważniejsza jest suma. Zresztą doskonale wiedziałem, że nawet suma wcale nie jest najważniejsza.

Gdy wróciłem, sensei siedział na swoim miejscu, wyprostowany jak dyplomata na przyjęciu, i kończył robótkę.

— No? — powiedział zniecierpliwiony. — Jak wrażenia?

— Okazuje się, że to wcale nie jest jego ojciec… — zacząłem, ale od razu kategorycznie mi przerwano.

— Wiem, wiem. Nie o tym mówię. Jak się panu spodobał chłopiec?

— Moim zdaniem, zabawny — powiedziałem ostrożnie.

— Zabawny?! I to wszystko, co ma mi pan do powiedzenia?

— Prawie.

— Co prawie?

— Prawie wszystko — powiedziałem, już żałując, że w ogóle dałem się wciągnąć w tę rozmowę. Było jasne, że sensei jest rozpłomieniony i podekscytowany, a w takim przypadku lepiej trzymać się od niego z daleka. Żeby sobie nie opalić skrzydełek.

— Zauważył pan, zapytałem go, co to takiego Budda…

— Tak, a on odpowiedział, że to taka pałeczka.

— A wie pan, jak brzmi prawidłowa odpowiedź? „Pałeczka do podcierania tyłka”. Słynna odpowiedź Joung Mana w koanie z „Mumonkan”…

— Prosiłbym po rosyjsku, jeśli można.

— Nieważne, nieważne… Co to takiego Budda? — Pałeczka do podcierania tyłka. Czym jest czyste ciało Dharmy? — To klomb piwonii…

— A on powiedział: grządka z truskawkami.

— Pańskim zdaniem to zabawne?

— Wyraziłem się nieprecyzyjnie. To nie jest zabawne. To dziwne.

— Dlaczego dziwne?

— Nie wierzę w telepatię, sensei.

— Co tu ma do rzeczy telepatia? Jaka telepatia, do cholery? Nic pan nie zrozumiał. On mówił to, co chciałem usłyszeć. Na miarę swoich sił, oczywiście.

— Tak, sensei — powiedziałem pokornie.

— Co tak?

— Mówił to, co chciał pan od niego usłyszeć. Nie rozumiem tylko, czym różni się to od telepatii. W tym konkretnym przypadku.

Nie odpowiedział. Rzucił druty na stół, wstał, uniósł wysoko swoją ubogą robótkę i szybko, niczym młody chłopak, wyszedł z gabinetu, a szaro — biały ogon wił się za nim niczym dziwna, pogańska chorągiew.

— Obiad! — krzyknął już z korytarza. — Dzisiaj zasłużyliśmy na porządny obiad, niech to diabli!…

Przygotowałem mu jego ulubione „befsztyki z mięsa młodych byczków” z makaronem. I koreańską marchewkę na zakąskę. Podgrzałem sos sojowy i postawiłem na stole sok pomidorowy oraz sól i pieprz. Przez cały ten czas siedział na swoim miejscu w rogu kanapy i patrzył przeze mnie z bezmyślną miną, podobny do akademika Pawłowa albo starego szympansa, a może jednocześnie do obu. Żeby jakoś go rozerwać, opowiedziałem dowcip o mieszkańcu Kaukazu, stojącym przed klatką z gorylem („Gurgen, to ty?”) Zachichotał i kazał podać wódkę. Wstrząśnięty (środek dnia, a przed nami jeszcze sześć godzin pracy), w milczeniu postawiłem na stole butelkę pietrozawodskiej i jego ulubiony kieliszek ze srebrnym dnem.

— Krwawa Mary! — obwieścił. — Dzisiaj zasłużyliśmy na Krwawą Mary. Napije się pan?

— Nie, dziękuję.

— Błąd. Nie ma nic lepszego, jak w środku dnia pracy, olewając wszystkie zasady i reguły, wypić zapracowany krwawym potem kieliszek Krwawej Mary!

Patrzyłem, jak nalewa swojego ulubionego dwuwarstwowego drinka (wypił, zakąsił) i słuchałem opowieści o potężnej dyskusji, która wywiązała się w swoim czasie w Internecie: robić dwuwarstwową Mary czy przeciwnie, mieszać; jak strony przez tydzień wymieniały się poglądami, przypadkami z życia i cytatami z klasyków i jak (w ostatecznej punktacji) zwyciężyli stronnicy mieszania.

— Oto klasyczny przykład, Robby, gdy tępa, toporna, niewykształcona większość zdobywa niezasłużone zwycięstwo nad wrodzoną inteligencją i dobrym smakiem!

Wypił, rozkoszując się smakiem, zmrużył oczy, oblizał się i nabrał widelcem marchewkowe strużyny.

— Niewykluczone, że chłopcu potrzebny będzie opiekun — oznajmił bez jakiegokolwiek przejścia. — Pańskie zdanie?

Nie miałem żadnego zdania. Kompletnie nie rozumiałem, z jakiego właściwie powodu chłopiec budzi taki zachwyt. No dobrze, jest oczytany. No dobrze, jest telepatą. A co, telepatów nigdy w tym domu nie widzieliśmy czy jak…?

— Mariszka? — rzuciłem na chybił trafił. Popatrzył na mnie z wyrzutem i od razu zamilkłem.

Przecież ona ma czworo własnych dzieci i na dodatek absolutnie beznadziejnego męża o przezwisku Niedojedzony. (Od „niedojedzony pająk” — aluzja do zwyczaju niektórych stawonogich pajęczych dam konsumowania swoich samców tuż po zakończeniu bądź jeszcze w trakcie igraszek miłosnych. Niedojedzony to jej drugi mąż. A pierwszy wcale nie został zjedzony, jak początkowo podejrzewaliśmy, lecz w zamierzchłej przeszłości odszedł od niej, tyle że nie do innej kobiety, a do innego mężczyzny, jak w tamtym dowcipie). A ona jest dyrektorem-wychowawcą-menedżerem-sponsorem-aniołem stróżem internatu dla dzieci upośledzonych. Mieszka przy internacie. Piekielny raj — rejwach, krzyki, kłębowisko niedorozwiniętych i absolutnie normalnych dzieci, płacz, śmiech, smarki. Każdy jest czymś zajęty, na podłodze leżą ciągnące się przez cały pokój rozwinięte rulony tapet (do rysowania obrazków), lalki Barbie, różnokolorowe piramidy, niemilknące trąbki i bębenki… Połyskują monitory przystawek komputerowych, z sufitu zwisają drabinki sznurowe, a przez to wszystko z błogim uśmiechem na wąskich ustach kroczy Niedojedzony Pająk, przedziera się do swojej norki, w której kleci dziecięce wierszyki i opowiadanka dla czasopism, uparcie, ale bez powodzenia rywalizując z Charmsem, Eduardem Uspienskim i innymi koryfeuszami („Żabka kumka, czarna noc, a kaczka kwacze, czyja to córka…”) Nie umie robić nic innego, więc Marina ma tak naprawdę nie czwórkę, lecz piątkę dzieci. Plus cały internat.

Sensei zrobił sobie drugiego drinka, obejrzał kieliszek pod światło (w małych dawkach wódka jest nieszkodliwa w dowolnych ilościach), wypił, odchrząknął i sięgnął po marchewkę. Patrzyłem, jak je swoje ulubione kotleciki, elegancko, a nawet z gracją operując nożem i widelcem. Nic nie mówił, ale wiedziałem, że wciąż czeka na odpowiedź.

— Może Matwiej? — zapytałem.

Wiedziałem, że Matwiej też się nie nadaje, ale nikogo innego nie potrafiłem mu zaproponować. Matwiej należy do ludzi, którzy kochają ludzkość, ale są absolutnie obojętni wobec poszczególnych jej przedstawicieli, zwłaszcza wobec dzieci. Czysty niczym kryształowy kielich, talent matematyczny. Motł, Wielki Matematyk. Klasyczny Żyd: z wąską piersią, przygarbiony, blady, z garbatym nosem i uszami bez płatków. Ilustracja do gazety „Narodnaja Prawda”. Trafił do sensei dość późno — miał już trzynaście lat — i sensei podarował mu wtedy książkę Jurija Manina Sześciany. Książka ta zaczyna się od słów: „Każdy matematyk, nieobojętny wobec teorii liczb, przeżył oczarowanie twierdzeniem Fermata o sumie dwóch naturalnych kwadratów”. W wieku lat czternastu Motł rozwiązał tak zwane drugie zadanie Hilberta (które, jak się okazało, zostało rozwiązane na długo przed rozwiązaniem Motła), a rok później — ósme zadanie, podówczas przez nikogo nierozwiązane. Na studia przyjęto go bezpośrednio z klasy ósmej, bez egzaminów i od razu na drugi rok. Złamano przy tym kilka radzieckich praw oraz sprzeciw nieopisanej mnogości radzieckich biurokratów. Otwierające się przed chłopcem możliwości były olśniewające; dwóch zachwyconych akademików, absolutnie pozbawionych antysemickiej solidarności, ciągnęło go, nie żałując własnej reputacji, aż wreszcie zasłużenie się na tym przejechało. Zawiodło ich — i jego samego — poczucie sprawiedliwości społecznej, doprowadzone u tego cudownego dziecka do absurdu. Zamiast dobijać w zaciszu gabinetu dobitą już niemal hipotezę Goldbacha, zaczął nagle podpisywać oświadczenia o obronie więźniów sumienia i wysyłać płomienne noty do radzieckiego rządu, a la akademik Sacharow. Niestety, nie był akademikiem Sacharowem i nie umiał robić bomb, umiał tylko udowodnić, że liczb pierwszych jest nieskończenie wiele. Okazało się, że to nie wystarczy. Nadmiernie podekscytowani akademicy zostali ostrzeżeni o służbowych konsekwencjach, a Motła na dobry początek uznano za osobę nie mającą prawa do opuszczania miejsca pobytu, a potem zewsząd wyrzucono. Wtedy błyskawicznie przemienił się w profesjonalnego dysydenta, zarzucił matematykę i zapewne zgniłby w więzieniu czy w psychiatryku, ale na szczęście nadeszła pierestrojka i kompetentne organy przestały się nim zajmować — miały inne sprawy na głowie. Ocalał, ale już w nowym charakterze. Talent bojownika o sprawiedliwość okazał się silniejszy od talentu matematyka. I teraz, przygarbiony, wiecznie głodny i oberwany — organizator i dusza kilku mikroskopijnych partii, myśli wyłącznie o dobru narodu, które pojmuje niezbyt oryginalnie. „Rozdeptać gada!” — i po sprawie…

Sensei nabrał widelcem resztki makaronu, popił sokiem pomidorowym i na znak wdzięczności zaśpiewał cicho: Oj, naiwsa warenikow, wodyszczi napywsa, oprokinuw makiterku, Bogu pomoływsa!

— Matwiej, mówi pan? — zapytał, ocierając usta serwetką. — Nasz Wielki Matematyk, nie mający sobie równych? Nasz matematyk w swojej dzisiejszej wersji nadaje się tylko do szturmowania twierdz korupcji. Oraz bastionów zła społecznego. Z niego taki opiekun, jak z pana Robespierre. Augustyn Bon Joseph.

Milczałem. Nie wiedziałem, kogo jeszcze zaproponować. Nowi byli mi prawie nieznani, z dziadków nikt się nie nadawał. Sprzątnąłem naczynia do zlewu i wstawiłem wodę na kawę. Potem powiedziałem:

— A właściwie dlaczego pan myśli, że będzie mu potrzebny opiekun?

— Nie powiedziałem, że będzie — sprzeciwił się, zapalając papierosa. — Powiedziałem: niewykluczone.

— Ale niewykluczone, że nie.

— Niewykluczone, że nie — przyznał. — Ale nie mówię już o tym. Mówię o czym innym…

Zamilkł, patrząc w okno. Od czasu do czasu zaciągał się papierosem i z mocą wydmuchiwał dym, jakby nim pluł. Czekałem na kontynuację; potem umyłem naczynia, wytarłem wilgotną gąbką stół i rozstawiłem grube filiżanki z brązowego fajansu. On nadal palił w milczeniu, ja zająłem się przygotowywaniem kawy.

— Nic z tego nie wychodzi — powiedział w końcu. — A tak się dziś ucieszyłem z tego chłopca. Pan tego nie widzi, Robby, i najprawdopodobniej nie może pan tego wiedzieć, ale ja wiem dokładnie: ten chłopiec to ekstraklasa i wszystkich nas zatknie sobie za pasek, dajmy mu tylko trochę czasu. To nauczyciel!

Słuchałem go z pełnym (mam nadzieję) szacunku wyrazem twarzy. Naprawdę wierzył w to, co mówił. A ja wiedziałem, że to jeszcze o niczym nie świadczy. To jedynie kolejny atak optymizmu. Mieliśmy już wcześniej takie ataki, które zazwyczaj przechodziły w czarny pesymizm. Takie jest życie. Przypływy i odpływy. Wzloty i upadki. Wschody i zachody. Czarno-biały film.

— Nie wierzy pan… — powiedział z miną prokuratora. — Dobrze, pańska sprawa. Nie o tym mówię. Mówię o czym innym. On jest nauczycielem i niepotrzebni mu żadni opiekunowie. Ale z jakiegoś powodu nagle pomyślałem: a gdyby jednak opiekun stał mu się potrzebny? Gdyby był mu potrzebny rozpaczliwie, w tej chwili, jeszcze dziś? Skąd go wziąć? Z kogo wybrać? Nie wie pan? I ja nie wiem… — Tknął niedopałkiem w spodeczek z nienawiścią, jakby to było oko zajadłego wroga. — Jesteście leniwi i niezainteresowani. Bóg zesłał wam dar z całą swoją szczodrością, a wy się zatrzymaliście. Stoicie. Przyjęliście pozę albo leżycie. Staliście się odstręczająco samowystarczalni, nie chcecie latać, wystarczy wam podskakiwanie ponad tłum, jesteście zadowoleni — nawet najbardziej niezadowoleni z was są zadowoleni…

Spróbował znowu zapalić, ale ja byłem czujny. Oddał paczkę papierosów bez sprzeciwu, nawet nie zauważając.

— Bogdan? Pupilek, nie przeczę. Źródło wszelkiego dobra. I gdzie on teraz jest, to nasze źródło? Żmija rogata! Aż strach podejść. W czasie spotkania boję się z nim rozmawiać, może pan to sobie wyobrazić?

— Bogdan ma już podopiecznego — przypomniałem na wszelki wypadek, ale on mnie nie słuchał.

— Źródło dobra… Mój Boże, czym wy się wszyscy staliście? A Tengiz? „Walka ze złem jest tym samym, co walka z pluskwami w pojedynkę: mało przyjemne, dość łatwe i absolutnie bez sensu”.

I dlatego nie należy już walczyć ze złem, lepiej łazić do bab albo urządzać pokazy estradowe dla nowych Rosjan… Jura Kostomarow, nasz Wariograf Wariografowicz, zarabia na chleb powszedni uczciwie i bez polotu… Andriej Nieustraszony to już staruszek.

W wieku pięćdziesięciu lat! Co z nim będzie za sto, dwieście lat?

Ruina! A przecież to drabanci, elita, stara gwardia! Dziadkowie. Młodzi do niczego się nie nadają, bo jeszcze nic nie umieją. Potrafią tylko wołać: „Daj, daj!” O, przeklęte życie…!

— Zapomniał pan o Wadimie — powiedziałem. — Resulting Force.

— Właśnie. Resulting Force. Dlaczego sądzi pan, że o nim zapomniałem?

— Tak mi się wydawało.

— O nikim nie zapomniałem. — Wyraźnie nie chciał rozmawiać o Wadimie. — Pamiętam o was wszystkich. Śnicie mi się, jeśli chce pan wiedzieć. Myśli pan, że nie wiem, że pan, właśnie

pan, Robert Walentynowicz Paczulin, lord Winchester, po prostu gnije tu, przy mnie, na swoim cieplutkim miejscu, bez dostępu powietrza? I wiem, kto jest temu winien!

— Przeklęte życie.

Popatrzył na mnie i wyniośle uniósł łyse brwi.

— Uważa pan, że nie mam racji?

Wzruszyłem ramionami i zająłem się nalewaniem kawy.

Oczywiście miał rację. Jak zawsze. Do tego, co tu nagadał, mógłbym dodać jeszcze dużo. Mógłbym dorzucić wiele smutnych rzeczy. Robert Lord Paczulin, zwany Winchesterem… Do licha. Do diabła. Nie chcę o tym myśleć… Dlaczego to właśnie tak wygląda?

Przecież wszyscy jesteśmy zadowoleni! Jesteśmy absolutnie usatysfakcjonowani… Przeklęte życie.

— Ale, sensei — powiedziałem — przecież wszyscy jesteśmy zadowoleni. Można by powiedzieć, że wszystko z nami okej… Czy nie tego pan chciał?

Odpowiedział natychmiast:

— Oczywiście, że nie! Wcale nie chciałem, żebyście byli zadowoleni. Nie chciałem nawet, żebyście byli szczęśliwi. Jeśli chce pan widzieć, zależało mi na tym, żebyście byli niezadowoleni. Zawsze. W każdym przypadku. Przez większość swojego życia… Chciałem za to, żebyście byli godni szacunku. Wyczuwa pan różnicę? — Wstał, opierając się ciężko o blat stołu. — Dobrze. Dziękuję za obiad. Pójdę trochę poleżeć. A pana bardzo proszę o zrobienie wydruku. Teraz. Były tam bardzo interesujące zwroty!

Oddalił się do swoich apartamentów, a ja usiadłem przed komputerem i zacząłem odtwarzać roboczy dialog. Żadnych szalenie interesujących zwrotów w tym dialogu nie zauważyłem, jeśli nie liczyć przypadków, gdy chłopak dawał odpowiedzi bardzo bliskie oryginału. Poza tym spodobał mi się „obywatel miasta Petersburg, straszny głupiec Jurij Bandaleński”. Będę musiał przy okazji pokazać ten ustęp Jurce Wariografowi, to będzie cool (jak lubi powtarzać mój kuzynek, przodownik pracy kapitalistycznej).

O czwartej zadzwonił Wadim i smętnym głosem poprosił do telefonu sensei, jeśli to oczywiście możliwe.

— Leży na kanapie. To coś pilnego?

— Nie… niekoniecznie.

Już czwarty raz dzwonił do sensei, za każdym razem było „niekoniecznie” i za każdym razem nic nie wychodziło. Moim zdaniem sensei nie chciał się z nim spotykać. Wadim tego nie rozumiał (ja zresztą też nie).

— A co tam u ciebie? — zapytałem na wszelki wypadek.

— Nic. Przyjdziesz?

— Dokąd?

— Do Tengiza.

— Kiedy?

— Jutro, o siódmej. Wszyscy się zbierają.

— Pierwszy raz słyszę.

— A co, Tengiz do ciebie nie dzwonił?

— Nie.

— To znaczy, że jeszcze zadzwoni — obiecał obojętnie Wadim i odłożył słuchawkę.

Przez kilka minut myślałem o nim, znowu nic nie wymyśliłem, i wtedy rzeczywiście zadzwonił Tengiz i w swoim zwykłym telegraficznym stylu powiedział:

— Jutro u mnie… o dziewiętnastej… Przyjdziesz?

— A o co chodzi? — zapytałem na wszelki wypadek. A nuż coś się zmieniło?

— Trzeba.

— Coś się zmieniło? Pojawiły się nowe okoliczności?

— Zobaczysz, kurczę. Trzeba coś robić. Wybory tuż-tuż.

— Dobrze — powiedziałem bez entuzjazmu. — Jak trzeba, to trzeba. Tym bardziej że dawno się nie zbieraliśmy. Przynieść coś?

— A jak inaczej? Co za, kurczę, głupie pytanie!

— Innych pewnie nie ma — powiedziałem, patrząc na monitor. Mądre skończyły się dawno temu. Z odpowiedziami też kłopot.

Na ekranie widniało:

— Czym moje ręce przypominają ręce Boga?

— Grają na pianinie.

— Dlaczego moje nogi przypominają nogi osła?

— Nasz Borsuk ma różnokolorowe…

— Powiedz lepiej, jak tam twój wózek? Na chodzie? — zapytałem, przypominając sobie o poniedziałku.

— Rano niby jeździł, kurczę… Ale był blady.

— W poniedziałek trzeba zawieźć sensei, oczywiście, kurczę, nie pamiętasz.

— A, kurczę. Faktycznie. Trzeci poniedziałek. O której podjechać?

— O dziesiątej tutaj. Jeszcze ci przypomnę, nie martw się.

— A co ja się mam, kurczę, martwić? Ty się martw. To ty jesteś lordem, kurczę, Winchesterem.

Rozłączył się i nagle sobie uświadomiłem, że o nim myślę. Nie o pracy, nie o poniedziałku, nie o nieszczęśliwym Wadimie, tylko o nim. O sobie. O nas wszystkich, żeby nas licho wzięło.

Superwojownik, psychokrata. Wielki człowiek. Przystojniacha, leniuch, jeszcze nie tak dawno zajadły playboy, a teraz beznadziejnie zmęczony walką ze złem namiętny filumenista.

Tengiz zbiera etykietki z pudełek od zapałek! Mój Boże…! Czy to w ogóle możliwe? Możliwe, niestety. Teraz może najwyżej usunąć przeszkodę, na przykład zmusić kogoś, by o czymś zapomniał. Pozostały mu jedynie posępne, ołowiane spojrzenie spode łba i powieki półprzymknięte, i wzgardliwie wydęte wargi. Zgodnie z jego obecnymi pojęciami ludzie — wszyscy bez wyjątku — to absolutne gówno. Paskudne, zaślinione gęby. Oczka jak z gnoju. Mokre łapy. Śmierdzące kalesony… Bluźni jak szewc, co drugie słowo wstawia „kurczę”. Dziwkarz, co tydzień zmienia baby. A przy tym beznadziejnie zakochany w pewnej kłamliwej kokietce. Na tę jego Oleczkę (kobietę lekkomyślną i chyba nawet rozpustną) nie działają psychokratyczne passy Tengiza i pewnie właśnie dlatego jest w niej zakochany jak gimnazjalista, zapatrzony, ściele się do jej stóp, wybacza zdrady (albo ich nie widzi), błaga, żeby za niego wyszła i urodziła mu dziecko… Nie pamiętam bardziej rozdzierającego, wręcz nieprzyzwoitego widoku niż Tengiz błagający tę dziwkę, by poszła z nim na koncert Placido Domingo. Można sobie wyobrazić, co ona z nim robi w łóżku… Sensei, biedaczyna, może się tylko domyślać, jakie jest teraz podstawowe zajęcie Tengiza: hańbiące chałtury w prywatnych poradniach psychologicznych i wytrzeźwiałkach, gdzie leczy psychicznie rozluźnionych, przesiąkniętych alkoholem albo narkotykami. Czasem zajmuje się tym samym w domu, i to za niezłe pieniądze, ponieważ mieszkanie ma porządne, dwupokojowe…

A Andriucha Stachoborec to nie żaden staruszek, sensei nasz wszystkowiedzący. To ohydny, wstrętny, nudny staruch, choć wygląda niczym ilustracja z „Vogue’a” — kolorowy, połyskliwy, pachnący, aż chciałoby się polizać. „Boi się go pani Śmierć i babcia Starość”. Możliwe, sensei, możliwe. Struldbruga, o ile pamiętam, też śmierć, że tak powiem, unikała, ale wcale nie stał się z tego powodu bardziej sympatyczny… Dlaczego nieustraszoność rodzi brak sumienia? Brak sumienia, brak moralności i ogólną obojętność — zimną jak tyłek prostytutki. Oto cała tajemnica. Jakby człowiek tracił ostatnie hamulce. Niczego się nie boi, choć najwidoczniej powinien się bać. „Strach boży”.

A Bogdan Kawaler Dobra najął się jako księgowy do jakiejś S.A. czy innej z o.o. Nie zrozumiałem szczegółów i nie miałem ochoty ich precyzować. I tam mu się podoba. Firma produkuje lizaki „Mateczka Medouz”, które mają nieprawdopodobny zbyt. Bogdan chodzi z wypiętym brzuchem i gdy zwracają się do niego: „Hej, księgowy!”, poprawia z powagą: „Nie jestem dla ciebie księgowy, tylko główny księgowy!” Kiedy ostatni raz ofiarował komuś swoje słynne dobro? Komu? Nie może ich wszystkich znieść, nie cierpi ich jak Pan Bóg diabła…

A Jurka Wariograf pracuje u prywatnego detektywa, gdzie określa stopień szczerości lub kłamliwości zeznań mamroczących świadków i prawie nie pije, ponieważ po alkoholu traci zdolność odróżniania prawdy od kłamstwa.

O Kostii Belzebule sensei w ogóle nie wspomniał. A przecież nasz Władca Much zajmuje się (za pieniądze!) niszczeniem karaluchów, truciem komarów i wyprowadzaniem szczurów. Jak

się okazuje, można również nieźle zarobić, przeprowadzając aborcję domowych kotek — zaledwie dwa seanse, absolutnie bezbolesne i kompletnie nieszkodliwe dla zdrowia.

I wszyscy są zadowoleni! Nikt się nie skarży. Ba, nawet im do głowy nie przyjdzie! Przeklęte świńskie życie!

Znowu zadzwonił telefon.

— Tato — zapiszczało ze słuchawki. — Mama chce z tobą porozmawiać…

— Poczekaj, kochanie! — krzyknąłem, ale po drugiej stronie była już moja ukochana numer 2. Chciała wiedzieć, gdzie wsadziłem tę cholerną książeczkę oszczędnościową.

— A jak myślisz, moja złota rybko, gdzie człowiek może wsadzić swoją książeczką? Sprawdź w lodówce.

— Mój ty dowcipnisiu!

— Szmaragdzie ty mój szafirowy, devant les enfanń

— Zaraz zamkną bank, a ty mnie tu zabawiasz żartami…

Szybko zameldowałem, gdzie leży ta przeklęta książeczka oszczędnościowa, i znowu zostałem sam.

A gdy zostałem sam, nagle (absolutnie nie a propos i nawet nieprzyzwoicie) pomyślałem, że gdyby dzisiaj, nie daj Boże oczywiście, ale gdyby moja Saszka, moja perełka, odeszła ode mnie do tego górskiego orła Wołodii Herguani, ja, niech mnie diabli wezmą, zostałbym cały i zdrowy, bez względu na to, jak heretycko to brzmi. Zgrzytałbym zębami, zacząłbym pić, ale jakoś bym to przetrwał. Ale gdyby ona przy tym zabrała mi Waluszkę…

… Moją Guzdrałkę, mojego Leniuszka. Mojego Słodyczka z szarymi wzruszającymi oczami, a przecież oczy ojca i mamy są ciemne i wcale niewzruszające… Nigdy nie wyje, nie krzyczy, nie pręży się. A gdy się ją urazi — cichutko, gorzko płacze, i w tym momencie jestem gotów oddać jej wszystko, co mam, i natychmiast pozwolić na wszystko, na co jej nigdy nie pozwalam.

Jakie to jednak szczęście, że to dziewczynka i nigdy nie będę musiał rozstrzygać przeklętego dylematu — zaprowadzić ją czy nie zaprowadzić do sensei. Chociaż czasem, rzadko, gdy nie mogę w nocy zasnąć i leżę z otwartymi oczami, uświadamiam sobie z zimnym przerażeniem, że gdy nadejdzie czas, zaprowadzę ją, zaprowadzę jak nic i będę żałośnie prosił sensei, żeby zrobił wyjątek, żeby przyjął, pogadał, wydał wyrok… Nie wiem, co to znaczy: być godnym szacunku. Czyjego szacunku? Po co? I czym jest szczęście, też kompletnie nie rozumiem. Za to dokładnie wiem, jaką męką jest niezadowolenie z życia, przez cały czas widzę tę nudną duchotę, tę mdłą nijakość wokół siebie i nie zniosę, żeby moja Kluseczka, mój Leniuszek, moja Gapa zanurzyła się w tej siermiężnej, smętnej, mdłej duchocie. Już lepiej niech będzie zadowolona, bez względu na to, co to właściwie znaczy.